50 blase
Wstawanie u Mike'a rano od zawsze było jakieś inne.
Pewnie dlatego, że on zawsze wstawał wcześniej, a po przebudzeniu od razu pędził do kuchni. Głodny Mike to zły Mike, tak raczyła powtarzać jego mama jeszcze, gdy był wysokości stołu i jego szczytem buntu było wchodzenie z butami na łóżko.
Już wtedy zastanawiało mnie, jakim cudem on normalnie funkcjonuje — spał bardzo mało, a ćwiczył i jadł nieproporcjonalnie dużo w stosunku do tego. Czasem tłumaczył się wiecznym gastro, zazwyczaj się z tego śmiałem z Benem, że Mike jara się ziołem bardziej niż w ogóle z niego korzysta, ale to nie była raczej prawda.
Odkąd się z nim przyjaźnimy zauważyłem, że on ten szajs pali prawie tak często, jak ja fajki. No dobra, może to lekka przesada, ale nie było dnia bez niego z blantem w dłoni. I to było naprawdę zamartwiające.
Ruszyłem się z łóżka, rzucając okiem na piłkę z autografem tego sławniejszego Mike'a Jordana, a potem od razu pobiegłem po schodach w górę, do ukochanej kuchni Mike'a.
No i oczywiście, że tam był.
Smażył bekon i kroił awokado na przemian, a ja sięgnąłem po jego ulubiony napój bezalkoholowy, czyli zieloną mrożoną herbatę.
— Chcesz też? — zapytał, nawet się nie odwracając.
— Same tosty z bekonem.
— Zostały jeszcze frytki z...
— Też daj — mruknąłem i zerknąłem na godzinę. Chwila przed jedenastą, mam dobry czas.
Za ponad pięć godzin Mike będzie siedzieć z Violet, po raz pierwszy sami od pewnie półtora roku, czy coś takiego. Niesamowite.
Wrzucił frytki do frytkownicy i wziął na talerz swoje śniadanie, które ledwo mu się tam zmieściło.
— Nie możesz się doczekać, co? — zapytałem go, a on wrzucił kilka kostek lodu do kubka ze Starbucksa z którejś z limitowanych, letnich edycji. Kupował je co roku — zimą termosy, a na lato te z rurką. Nie wiem, co go tak do nich ciągnęło.
— Słucham? — spojrzał na mnie pytająco, sięgając po jednego ze swoich tostów.
— No, spotkania z Violet.
Rozejrzał się, zerkając na patelnię i frytkownicę, a potem podszedł bliżej mnie, opierając się po drugiej stronie blatu.
- Nawet nie wiesz, jak się, kurwa, stresuje.
Patrzył na mnie z jak zwykle kamienną twarzą, typową dla niego. Jedyne, co się zmieniło, to jego wzrok - był jakiś mniej pusty niż zwykle. Może trochę szczęśliwy, a może przerażony? Wyrażał zbyt wiele, jak na to, że był tylko jednym spojrzeniem.
- Nie dziwię ci się. Nie gadaliście normalnie przez półtora roku.
Przez dłuższą chwilę wciąż się na mnie patrzył, w ten sam sposób, nie zmieniając nijak wyrazu twarzy.
- Myślisz, że...
- Będzie dobrze. Zobaczysz.
Odszedł od blatu, nakładając na talerze resztę żarcia.
- A ty potem do Bena...?
- A potem ze Scarlett.
Uśmiechnął się krótko, kładąc przede mną talerz i siadając zaraz przy mnie.
- Dzięki - powiedziałem, na co skinął głową.
Siedzieliśmy w ciszy przez większość czasu, a Mike wpatrywał się głównie przed siebie.
- Mówisz, że będzie dobrze?
- Zaufaj mi - poklepałem go po ramieniu.
- Nawet nie wiem, co ubrać.
Zaśmiałem się. Przejmował się wszystkim, a ja byłem pewien, że Violet zastanawiała się nad tym samym.
- Weź bluzę z drużyny. Ben coś kiedyś mówił, że jak chcesz się komuś przypodobać, to najlepiej ubrać to, z czym ta osoba cię kojarzy, i ma z tobą w tym dobre wspomnienia. Mówili tak w jakimś serialu na Netfliksie, ale to dosyć legitne.
- Dlatego tak często nosisz tę różową bluzę, no nie? Byłeś w niej, jak się pierwszy raz całowałeś ze Scarlett, pamiętam.
Uśmiechnąłem się pod nosem. Nie zwróciłem na to uwagi.
- Możliwe.
Odwzajemnił mój uśmiech, przez co ogólnie jakoś się rozchmurzył.
- Gramy w małe drinking game w Mortala? Tak na rozgrzewkę, bo muszę się rozluźnić.
- Ale kieliszek po trzech meczach, dobra? Nie możemy być napierdoleni.
- O tym właśnie myślałem.
Całe szczęście, że Mike nie miał dziś szczęścia.
Normalnie przegrywałem z nim za niemal każdym razem - można było go nazwać godnym przeciwnikiem Bena, chociaż powiedziałbym, że był od niego lepszy. Niestety jednak oboje zawsze grali przeciw mnie, a ja nie byłem jakimś zaawansowanym zawodnikiem. Na imprezach u Mike'a natomiast zawsze udało im się pyknąć w choćby jeden meczyk, a to kończyło się czasami siniakami od rzucania się padami podczas prześwietleń czy fatality.
Wypiłem dziś więc stosunkowo mało, a do tej szesnastej totalnie wytrzeźwiałem.
Przez ostatnie pół godziny słuchałem ciągłego narzekania Mike'a na stres, a w dodatku układał jeszcze jakieś najgorsze scenariusze. Pocieszałem go nonstop, aż do momentu, gdy za dziesięć szesnasta poszliśmy w swoje strony.
Umówiłem się z Benem u niego, a więc byłem tam z piętnaście minut później.
- Znowu ten cholerny Jax? Zacząłeś nim w chuj kosić.
- Lata praktyki.
- Chyba jakieś dwa tygodnie.
Popatrzył na mnie, a ja zrozumiałem, że teraz powinna nastąpić przerwa od Mortala, na poważną rozmowę.
- Nauczyłem się na Mike'u, bo dzisiaj coś słabo grał i mogłem sobie potrenować.
- To wiele wyjaśnia.
Przewrócił oczami i sięgnął po colę ze stolika.
- Czemu nie mówiłeś, że umówiłeś się z Aną?
- Nie miałem kiedy. Dzisiaj to ogarnęliśmy.
- Jak to się w ogóle stało, że tak kontakt znów załapaliście?
Wyprostował się i odetchnął. Pora na monolog.
- Zapytałem ją, czemu jej nie było na meczy, a ona wtedy odpisała, że pojechała zobaczyć jakiegoś szczeniaka, bo ma w planach go adoptować. Wysłała mi zdjęcie i uroczy był, miał takie czarne łatki i jasnobrązowy pyszczek - uśmiechnął się. - No to powiedział, że ja mam Placka, pośmieliśmy się, że kiedyś miał romans z tą starą kotką Mike'a. Jakoś tak wynikło, że pisaliśmy potem codziennie, a później umówiliśmy się na dzisiaj.
- Słodko.
- Wiem - zaśmiał się, odkładając pada. - Zobaczymy, co z tego wyniknie.
- Mam nadzieję, że coś jak najlepszego.
To trochę dziwne, że całej naszej trójce zaczęło się układać. Niespotykane. Oby to trwało jak najdłużej.
Ben odpalił telefon i spojrzał na godzinę.
- Wpół do dwudziestej.
- Mam się zbierać...?
- Pojedziemy razem. Jadę tą drogą, po prostu wysiądziesz przed chatą.
- No dobra.
Ben przebrał się jeszcze z trzy razy, zanim w końcu przyjechała taksówka.
- A ty, idziesz później ze Scarlett?
No tak. Scarlett mieszka po drugiej stronie miasta.
Normalnie podjechałbym taksówką, ale przecież jadę z Benem.
- No tak.
- Spotykacie się u ciebie?
Zastanowiłem się chwilę, a po chwili przypomniałem sobie o mojej karawanie śmierci.
- Nie. Wezmę rikszę.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro