5. ŁUNA TAURED

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

𖥸

Docieram do najbliższego miasta. Patrzę, jak dzięki pierwszym promieniom słońca czerwień na niebie przemienia się w błękit. Siadam na mokrej od rosy trawie, oddycham głęboko. Nogi bolą od wędrówki, płuca palą, w dodatku okropnie chce mi się pić. Odwracam głowę w kierunku, z którego przyszedłem – nie widzę pałacu, zupełnie go zgubiłem. Nie wiem, ile czasu minęło od ataku – mogły to być dwie lub trzy godziny. W takim przypadku możliwe, że oddaliłem się jakieś dziesięć kilometrów. Świetnie. Trochę im zajmie, zanim mnie odnajdą.

Jestem dumny z siebie. Udało mi się... O rany, wciąż w to nie wierzę. Udało się. Udało!

Jak dobrze, że to już koniec. Chcę zapomnieć o tym, co mi się przytrafiło.

Kiedy czuję się gotowy, podnoszę się z ziemi i ostrożnie stawiam kolejne kroki. Nogi wciąż drżą z wysiłku i emocji. Mijając pierwszy budynek, zastanawiam się, co zrobić w pierwszej kolejności.

Mógłbym pójść na policję. W normalnym przypadku już teraz uzyskałbym pomoc, ale tutaj? Nie mam pojęcia, kim jest generał, jak daleko jego władza wykracza poza pałac. Służby raczej są skorumpowane, byłbym zaskoczony, jakby było inaczej. Liczę na to, że jest tu jakiś transport – autobus ma krótki zasięg, lepszy byłby pociąg; jeśli znajduje się tu jakaś stacja.

W każdym razie moja misja to prędkie wydostanie się stąd. Na miejscu generała jako pierwsze sprawdziłbym miasto. Jest poranek, Silone i generał w tym optymistycznym scenariuszu sądzą, że kryję się jak idiota w ogrodowych krzakach, aczkolwiek w ciągu godziny już powinni tutaj być. Możliwe, że ucieczka przez do lasu utrzymałaby ich dalej ode mnie, lecz mogę sobie tylko wyobrazić niebezpieczeństwa w postaci dzikich zwierząt oraz kleszczy. O nie, podjąłem dobrą decyzję, obrawszy kierunek do miasta.

Ściągam z siebie mundur strażnika, po czym zwijam go w rulon i chowam pod pachą. Jest w nim gorąco, plus lepiej, by mieszkańcy nie zwracali na mnie uwagi.

Miasto jest... dziwne.

To chyba najlepsze określenie. Nie wygląda nowocześnie, wręcz przeciwnie, trochę jakby moje Hathorne cofnęło się w czasie o dobre osiemdziesiąt lat. Kamienice, bez wieżowców, zbudowane z kamienia lub cegły, są niewysokie. Droga, po której idę, jest wybrukowana, na próżno szukam betonu. Przy budynkach rosną nawet niewysokie drzewka. Zaskakuje mnie brak reklam, plakatów czy ulotkowych śmieci.

Przyspieszam trochę. Nie widzę przechodniów. Niepokojące. Rozumiem, że pora jest wczesna, jednak gdzie mieszkańcy spieszący się do pracy? W moim mieście to norma.

Chyba że jest opuszczone, jak Avaler Swallow.

Nie ma też marketów albo choćby znaku, że takowe istnieją. Pewnie gdybym wierzył w nadnaturalne rzeczy, wziąłbym pod uwagę to, że się cofnąłem w czasie. Na szczęście wiem, że takie coś jest niemożliwe. Patrząc od logicznej strony, znalazłem się w zabytkowej mieścinie, żyjącej w ciemnocie i bez dostępu do nowoczesnej cywilizacji. A przecież takich istnieje wiele, ilu można spotkać starych ludzi, którzy nie chcą zmian w swoim środowisku? W takim wypadku budowa nowych sklepów, kin, galerii nie ma sensu. To miejsce nie wydaje się małe, może znajduje się tu jakieś muzeum, ale to wszystko.

Jednego jestem pewny – nigdy nie wrócę tutaj z własnej woli.

Myśl o nierealnych rzeczach zostaje jednak w mojej głowie, aż robi mi się niedobrze. To... białe coś. Ta rzecz, w której... się znalazłem, zanim straciłem kontakt z Hathorne. Jakim cudem... I co to było? Jak wytłumaczyć to inaczej niż ostrymi dragami, których nie brałem? Może nie jestem prawym człowiekiem, jednakże nie biorę narkotyków – jedynie piguły, ale to na uspokojenie, których skład znam doskonale. Przecież jak wrócę do domu – do moich bliskich, już sobie obiecałem, że do nich wrócę – policja będzie zadawać pytania. Jeśli wspomnę o tej bieli, pomyślą, że zwariowałem! Będę w ich oczach albo narkomanem, albo szaleńcem. Żadna z tych opcji nie jest dobra...

Ale czy muszę o tym w ogóle mówić?

Może po prostu wspomnę, że wsadzono mnie do jakiegoś samochodu, a ja nie zapamiętałem rejestracji. Nic więcej. Lepiej, bym nie mówił za wiele o tym miejscu – obawiam się, że policja by mi nie uwierzyła, gdybym opowiedział o tej sekcie. Sam chcę mieć spokój, wrócić do Dolores... Zastanawiam się, czy zauważyła moje zniknięcie – w końcu od naszej ostatniej rozmowy minął już dobry tydzień.

Wyobrażam sobie rodziców i ich miny. O czym myślą? Że żałują, że mnie puścili wolno? Czy są źli? Mieliby prawo do tego. Dosłownie zwiałem z domu przez decyzję, którą podjąłem z dnia na dzień. Wiedzą wyłącznie tyle, że żyję w Hathorne. Nie widzieli mnie od czterech lat, nie odbyliśmy ani jednej rozmowy, od kiedy opuściłem rodzinny dom. Były dni, gdy tęskniłem za nimi, lecz teraz wręcz muszę ich zobaczyć, przeprosić za te lata. Całą resztę – ciotków, wujków, kuzynów – pal licho.

Chcę zobaczyć twarze moich bliskich, choćby miało się to wiązać z porzuceniem życia w Hathorne.

Docieram na coś, co ma pełnić funkcję rynku. Jest ładny – nie że niesamowity, ale wygląda czysto i przyjemnie – wybrukowany kolorową kostką, z ratuszem i zasadzonymi w donicach drzewami. Plac to prostokąt, w kamienicach wokół otworzono kawiarnię i nawet zakład krawiecki.

Gdy pochylam się nad małą fontanną w poszukiwaniu monet, słyszę za sobą męski głos:

– Głupio jest kraść. A jeszcze głupiej jest to robić w biały dzień.

Odwracam głowę, w stronę mężczyzny w wieku ponad trzydziestu lat w poszarpanym, czerwonym płaszczu. Pod pachą trzyma gazety, a na ramieniu ma torbę. Domyślam się, że jest gazeciarzem. Patrzy na mnie z góry zza okrągłych, grubych okularów. Jego ciemnobrązowe oczy zdają się niepoważne, z dozą wesołości.

– Nie kradnę – odpieram, odsuwając się od fontanny. Spoglądam na gazety, które trzyma. – Z dzisiaj?

Gazeciarz bierze jedno czasopismo, pokazując datę. Pierwszy września. Próbuję odczytać szybko treść i nagłówek, lecz mężczyzna chowa gazetę. Cmokając, kręci głową.

– Treść za pięć. Minimum.

A żeby go...

– Wybacz. Nie mam nic przy sobie. – Chcę już odejść, ale gazeciarz łapie mnie za ramię. Odskakuję gwałtownie, a ten, jakby nigdy nic, pokazuje na mundur Silone'a.

– To mundur strażników pałacowych? Należysz do ludzi generała? – pyta z widocznym zainteresowaniem w głosie i poprawia okulary na krzywym nosie.

Patrzę na mundur.

– Nie mój. Przyjaciela.

– Ach tak. I gdzie on?

– W piekarni, miałem mu... popilnować. – Wzruszam ramionami.

Oczywiście że ludzie Goldschmidta są tu znani. Lepiej ten mundur jak najszybciej wyrzucić.

– Jesteś pewny, że nie jest skradziony? Jeśli chcesz go sprzedać... – mówi, a te słowa zmieniają mój plan. – To ja się nim chętnie zajmę. Odkupię, znaczy się. Pasuje ci cała stówka?

Czyli handel.

– Sto? No nie wiem – odpowiadam, od razu przechodząc do targowania. – Sto pięćdziesiąt.

– To chyba jakiś żart. – Gazeciarz krzyżuje ręce na piersi. Na jego nosie tworzą się zmarszczki, łączące się z bliznami. – Nikt ci nie kupi munduru za taką cenę. I to używanego. Widzę, że nie masz pieniędzy, dlatego i tak już podwyższyłem cenę do stu.

Staram się utrzymać obojętną minę.

– Nie to nie. – Robię krok do tyłu.

Zgodnie z zasadą prawdopodobieństwa ten ponownie mnie zatrzymuje.

– Sto dwadzieścia pięć. Ani grosza więcej. – Z westchnieniem wyciąga trzy banknoty. Podaje mi je, a ja mu mundur. Z ironią uśmiecha się i zanim odchodzi, kiwa głową.

Rozwijam banknoty. Liczby się zgadzają, ale nie kojarzę waluty. Pieniądze są miękkie, zupełnie dziwne. Nie znam się na walutach, w innej sytuacji od razu uznałbym, że to są jakieś fałszywki, ale tutaj...

I jeszcze ta data, pierwszy września...

Minął prawie rok – minimum. To... wyjaśnia pogodę i porę roku. Od początku byłem pewny, że nie jest środek jesieni. Czyżbym został wywieziony hen daleko i... nie! Słowa generała musiały być kłamstwem, nie ma możliwości, że byłem nieprzytomny przez tydzień. Ale na pewno nie mówił o roku, aż tak głuchy nie jestem.

Okłamał mnie w tej sprawie, ale jaki był w tym cel? Dowiedziałbym się o tym tak czy inaczej.

Łażę chwilę po mieście. Najpierw wstępuję do piekarni i chwilę później wychodzę z niej z bułką oraz świadomością, że gazeciarz mnie nie oszukał co do pieniędzy. Skoro tak, to równie dobrze będę mógł kupić bilety, aby stąd się wydostać.

Zjadam bułkę, szukając dworca. Po dobrej godzinie pytania przechodniów znajduję swój cel. Znajduje się naprzeciwko, dzieli mnie od niego tylko ruchliwa ulica. Czekając na przejściu dla pieszych, dostrzegam policjanta w białym mundurze. Opuszczam wzrok, nie chcę przyciągać jego uwagi.

Gdy stare, okropnie brzydkie samochody przypominające pierwowzory automobili zatrzymują się przed pasami z rozkazu policjanta, prędko przechodzę wraz z resztą czekających ludzi.

Tak bardzo skupiam się na dworcu, że przez przypadek wpadam na kogoś. Potykam się i upadam na kolana. Nie czuję bólu, więc szybko się podnoszę. Przez chwilę nie rozumiem, co się stało, dopóki nie widzę dziewczyny patrzącej na mnie mahoniowymi oczami.

– Uważaj, kretynie! – syczy zdenerwowanym głosem. Wstaje, chwiejąc się. Czarną suknię z falbanami i kontrafałdami otrzepuje z kurzu i brudu.

– I nawzajem – mruczę, przypatrując się jej dziwnemu wyglądowi. Nie tylko ma strój wyciągnięty jak z gotyckiej noweli, w oczy rzuca się jej trupia bladość i całkowicie białe włosy, choć może mieć maksymalnie pięć lat więcej ode mnie. Jej nietypowe rysy podkreśla mocny makijaż.

Dziewczyna schyla się i bierze z ziemi torbę, z której wypadły papiery. Próbuję pomóc je zebrać, ale obrywam po rękach. Nieznajoma zbiera bałagan sama. Dostrzegam, że to są malunki, same rysowane portrety. Kiedy kończy, staje przede mną i się prostuje. Z niechęcią przed sobą przyznaję, iż przewyższa mnie o dobre sześć centymetrów.

Mimo że cała aparycja dziewczyny prezentuje się nietypowo, moją uwagę przyciąga czarna apaszka na jej szyi. Jest wąska, z jakiegoś niezrozumiałego powodu niepasująca. Skupiam na niej wzrok o sekundę za długo, ponieważ dziewczyna dotyka szyi, blednie jeszcze bardziej i zakrywa ją kołnierzem. Mija mnie z popchnięciem. Odchodzi szybkim krokiem, niemal wpadając na kolejnych ludzi.

Jeszcze przez kilka sekund stoję w miejscu, odprowadzając wzrokiem dziewczynę.

Przy dworcu stoją przestarzałe pociągi. Po znalezieniu tablicy odczytuję rozkład jazdy. Przeżywam kolejne w tym dniu zaskoczenie – zamiast normalnych miast czy miejscowości w moim ojczystym języku zapisano jakieś „rewiry".

– Rewir Wrillever, Rewir Teophile, Rewir Atlanthei... Co jest? – szepczę do siebie.

Pamiętam, że generał gadał coś o „Rewirze Revery" – i proszę, ta nazwa widnieje na niektórych połączeniach. Patrzę na nie kilka razy, aczkolwiek nie odnajduję zwykłych miast. Sprawa, co oznaczają „rewiry", również mnie nurtuje.

– Z przykrością ogłaszamy, że pociąg z Revery do Vergawishe będzie miał półgodzinne opóźnienie. – Słyszę głos z głośników. Ponownie analizuję rozkład. Ten pociąg miał odjechać za dwie minuty, następny za dziesięć minut, do Rewiru Teophili.

Decyduję się kupić bilet na niego. Nim pociąg rusza, wsiadam do przedziału. Rozsiadam się na czerwonej kanapie. Podróż zapowiada się obiecująco.

Boję się, że Goldschmidt mnie znajdzie jakimś cudem, lecz... byle jak najdalej od tego miejsca. Byle tylko wrócić do normalności.

Nieważne, za jak wysoką cenę.

❀ ❀ ❀

Kiedy głos z głośników informuje, że dojeżdżam do celu, wstaję i ruszam w stronę drzwi. Duszę w sobie ziewnięcie – choć starałem się zachowywać przytomność, gdzieś na początku trasy przysnąłem. Teraz czuję potrzebę rozbudzenia się kubkiem kawy. Ach, zatęskniłem za kawą, najlepiej taką tanią, którą piłem przed zajęciami.

Studia... Czy wciąż mogę uważać się za studenta? Po tym, jak minął niecały rok od mojego zniknięcia? Czuję wielki żal z tego powodu. Oddałem wszystko na naukę. Poświęciłem stosunki z rodziną, by móc się uczyć. To, że cztery lata poszły na marne, jest przygnębiające.

Ewentualnie spróbuję to wytłumaczyć władzom uczelni. Istnieje cień szansy, że wezmą pod uwagę okoliczności... albo i nie. Wolę jednak mieć nadzieję tak długo, jak to możliwe.

Słyszę chrząknięcie. Kontroler biletów stoi koło mnie. Z kieszeni wyciągam bilet i mu podaję. Ten nawet na niego nie patrzy, pokazuje za to urządzenie w dłoni, do złudzenia przypominający pistolet. Odsuwam się od niego.

Kontroler przekrzywia głowę.

– Pójdzie raz-dwa. To tylko formalność – stwierdza luźno.

Sprzęt nie wygląda na „tylko formalność". Mówię to kontrolerowi, łapiąc się poręczy. Pociąg zwalnia, za oknem widzę już ludzi czekających na stacji.

– Pierwszy raz pociągiem? – prycha ze śmiechem.

– Co?

– No... Badanie, młody. Krew ci sprawdzę i po krzyku.

Słucham?

– Ja... ja mam ważne badania, nie przy sobie, ale mam – mówię. Co on chce tym sprawdzić? Czy mam anemię? – To zwykła jazda pociągiem...

Kontroler bezczelnie bierze moją rękę, by podciągnąć rękaw koszuli. Wyrywam mu się, nim mu się to udaje.

– Chłopcze, muszę cię zbadać! – Mężczyzna się denerwuje. Cofam się pod same drzwi. – Jeśli zamierzasz się stawiać, będę zmuszony...

Nie wiem, do czego byłby zmuszony, i już się tego nie dowiem. Nim kończy zdanie, popycham drzwi i gdy pociąg wciąż zwalnia, wyskakuję z niego. Zrywam się do biegu w stronę stacji.

Słyszę za sobą krzyk, więc przyspieszam i szukam wzrokiem okienka. Na moje szczęście jedyny petent odchodzi od niego. Chwytam za parapet.

– Tak? – pyta znudzonym głosem kobieta po drugiej stronie. – Dokąd?

Myślę, intensywnie myślę. Kolejne rewiry, jak się nazywały? Nie mogę sobie przypomnieć żadnego prócz Revery, do której nie wrócę. Co jeszcze, jakie jeszcze były miejsca? Za granicę? Tylko gdzie ja jestem, na jakim kontynencie? Na jakiej półkuli? Dłonie mi drżą, ale wówczas przypominam sobie – jedno słowo mogące mi pomóc!

– Freyia – odpowiadam zdyszany bardziej, niż bym tego chciał.

Freyia. Ester powiedziała, że stamtąd pochodzę, cokolwiek to znaczy, ale to bez znaczenia. To mój dom, miejsce, gdzie Goldschmidt nie ma nade mną władzy.

Kobieta podnosi brwi. Jej wzrok można opisać jedynie słowem „zażenowanie", tylko nie wiem czemu. Czyżbym popełnił błąd w wymowie?

– Ten żart słyszę przynajmniej trzy razy na dzień. Przyrzekam, jeszcze raz usłyszę tę nazwę, wyjdę z siebie i stracisz wszystkie zęby – cedzi. – A teraz bez żartów. Dokąd?

Spoglądam szybko w stronę pociągu. Niech to, byle ten kontroler...

– Za dowolną granicę, jak najszybciej i by mnie tu nie było. – Daję jej całą stówę, licząc, że to wystarczy.

Kobieta bierze ją powolnym ruchem.

– Czyli do Phisary o szóstej wieczorem – podsumowuje. Słyszę krzyk, chyba kontrolera, boję się sprawdzić. Kasjerka wydaje mi bilet. – Peron drugi.

– Dzięki – odpowiadam, po czym zmykam ze stacji tak szybko, jak mogę.

❀ ❀ ❀

Schronienie znajduję na kolejnym dworcu, tym razem autobusowym, który był kilka przecznic dalej. Wyjaśniła się kwestia godziny – jest druga po południu, według starego zegara.

Mijam autobusy. Wiem, że nie ma co ryzykować, nie zajadę nimi daleko. Za to oglądam bilet. Mam jeszcze niecałe cztery godziny do odjazdu i uzyskania pełnej wolności.

Phisary.

Miałem uzyskać bilet za granicę, a dostałem do państwa, które nie istnieje.

Robi mi się zimno, więc wchodzę do budynku, gdzie część ludzi stoi w kolejce po bilety. Podchodząc bliżej okienka, zauważam mapki. Zaciekawiony biorę jedną do ręki. Świetnie, mapa rewiru i kraju.

– Po ile? – pytam, zanim ktoś posądza mnie o kradzież.

Facet za ladą wykrzykuje cenę. Podaję mu część z moich ostatnich pieniędzy. Siadam na ławce i próbuję się rozczytać, gdzie dokładnie trafiłem.

Odpowiedź mnie nie zadowala.

Według tej mapy znajduję się w kraju „Cahlam".

Może nie jestem wybitny z geografii, ale nie mogę powiedzieć, że nie znam państw lub stolic. Nie ma opcji, żeby coś takiego jak „Cahlam" kiedykolwiek istniało. A tym bardziej, by graniczyło od północnego zachodu z „Phisary" i innymi państwami, których nazw nawet nie umiem rozczytać.

Szybko pojmuję, jak idiotyczna jest ta mapa. „Cahlam" przypomina kształtem pikującą jaskółkę, ale to tylko pierwsze wrażenie. „Kraj" posiada nieregularne kształty, dziwne czarne linie tworzą granice z rewirami – to jedyna jasna rzecz. Rewir Revery znajduje się na południowym zachodzie, tuż przy granicy z krajem, którego nazwa została urwana przez błąd w druku. Szukam nazwy rewiru, do którego trafiłem. Teophile jest po przeciwnej stronie, na wschodzie. Nieźle – przejechałem dobry kawałek drogi. Szkoda tylko, że do Phisary jest tak samo daleko jak do Goldschmidta.

Patrzę na rewiry. Jest ich dwadzieścia dwa, każdy na inną literę alfabetu. Różnią się kształtem, niektóre są olbrzymie, inne maleńkie, większość posiada jeden kawałek ziemi. Wyjątek to Rewir Odessu złożony z kilku wysp.

Dostrzegam, że nie ma rewirów na cztery litery: „W", „Y", „X" i „Z".

Prócz tego nie ma innych przydatnych informacji. Co prawda dołączono legendę informującą, że tereny zabudowane zajmują niecałe czterdzieści procent powierzchni, zielenina leśna prawie połowę, a resztę góry i pola, ale mało mnie to obchodzi.

Choć góry...

Przy północnym zachodzie, koło „Rewiru Sallow", jest ich najwięcej. Zachód to górzysty teren, w przeciwieństwie do południa z morzem, lecz ani Teophile, ani Revera nie graniczą z morzem. Czyli jednak niepotrzebna informacja. Mógłbym się oszukiwać, że dostęp do gór i morza wyklucza pewne kraje, jednak nie pamiętam, które pasują do tej kategorii. Szczególnie jeśli jestem na innym kontynencie.

Mam ostro przerąbane. Słowo „Freyia" traktuje się jak żart. Może to oznacza, że znajduje się poza totalną władzą Goldschmidta? Tutaj ludzie raczej znają generałów, nie nagadam im na Goldschmidta. Nie wiem, czy jest sens pytać, jak dotrzeć do mojej ojczyzny. Raczej mnie wyśmieją.

Zamykam mapę i zgniatam ją w dłoniach. Moja poranna euforia, że zaraz będę w domu, znika z każdą godziną. Powrót widzę w coraz ciemniejszych barwach. To było naiwne – sądzenie, że wystarczy zbiec z pałacu. Najbliższe miasto nie było bezpieczne, tam też byli strażnicy, ludzie doskonale sobie zdawali z nich sprawę. Ten gazeciarz nie bez powodu wykupił mundur Silone'a. Zależało mu na rzeczy strażnika. Czyli to dobra fucha, służenie generałowi? W sumie co się dziwię, pracują w pałacu.

Rozmyślam nad kolejnym krokiem. W kieszeni zostało mi kilka monet. Nie będzie mnie stać na podróż przez kolejne państwa. Niedobrze. Mogę pozwolić sobie na kilka bułek lub na autobus, jeśli bilety są tanie. I jeszcze to, że to będzie inny kraj! Czy w tym Phisary ludzie porozumiewają się tym samym językiem co ja? Dziwi mnie, że w Cahlam tak jest, ale niech będzie. Phisary za to może się różnić. Będę musiał zaryzykować i już na stacji odwiedzić policję, jeśli nie okażą się strażnikami w tych beznadziejnych mundurach.

I jeśli... mnie nie odeślą przez brak dokumentów. Nie, będę musiał działać szybko. Wytłumaczyć, że mnie porwano. Zabrano mnie z Hathorne.

Podwijam nogi. Byle Phisary nie współpracowało z tym Cahlam. To będzie najgorsze zakończenie, gdy mnie wyślą z powrotem, wprost w sidła generała Frederica Goldschmidta.

❀ ❀ ❀

Gdy pozostaje ostatnia godzina do odjazdu, decyduję się wrócić na stację.

Przez trzy godziny marnowałem czas przez zwiedzanie miasta, uważając, by nie się przemęczać. Nogi mi wysiadają, nocna ucieczka zagwarantowała zakwasy. Marzę, by znowu przespać się w pociągu.

Do stacji mam z kilometr. Decyduję się skrócić trasę, idąc przez długą, ciemniejszą uliczkę. W ciągu dnia zapewne byłaby przyjemniejsza, ale teraz się ściemnia.

Słyszę hałas i się zatrzymuję.

– Halo? – pytam, czując niepewność. – Ktoś tu jest?

Ceglane kamienice skutecznie odcinają mnie od ewentualnych przechodniów, a przez brak lamp nie widzę za wiele. Jednak był chyba to wiatr, który coś przewrócił.

Wracam do marszu. Chcę jak najszybciej stąd zwiać. Wtedy pusta butelka przetacza się przed moimi nogami. Już chcę pytać, kto tym razem, gdy ze śmietnika wyskakuje kot o trójkolorowym umaszczeniu. Poznaję w nim kocura z Hathorne. Jestem przekonany, że to ten sam. Identyczne ułożenie łatek i niebieskie tęczówki!

– Co ty tu robisz? – pytam się kota, jakby mógł odpowiedzieć.

Zwierzę mnie zauważa i miauczy, wypuszczając z pyska kawałek znalezionego mięsa.

Klękam na jedno kolano, a kot podbiega i zaczyna się ocierać.

– Ty skubańcu...

Zwierzak wpycha łebek pod moją dłoń. Zaczyna mruczeć.

Trudno mi uwierzyć, by to był ten sam co z Hathorne. A może to jakiś bardzo podobny? Ale tamten jak ja wszedł do tego białego... czegoś. Też go tak porwali?

Nie, co ja plotę. Kota porwać. Z pewnością to jakiś inny.

Podnoszę go na wysokość twarzy. Kot syczy i rozkłada uszy, ale nie wyrywa się i nie drapie. I, co najważniejsze, jest dziewczynką.

Śmiech wyrywa mi się z gardła. Pewnie że dziewczynka! Przecież takie umaszczenie mają wyłącznie kotki, nie samczyki. Tamto musiało mi się przywidzieć, to jasne jak słońce. To, działo się w Hathorne, było w Hathorne. Miałem jakiś odlot, to z tym białym szkaradztwem, pogodą i kotkami. Na sto procent tamto się nie wydarzyło. Jestem zdrowy na umyśle i duszy, nie jak pewne osoby w mojej rodzinie.

Urodziłem się normalny, a ten kot to potwierdza. To była kotka perkalowa z młodymi. Musiałem mieć chwilę załamania przez stres.

To mnie uspokaja.

Kotka nagle spogląda w niebo. Podążam za nią wzrokiem. Ciemniejące się, purpurowe niebo się chmurzy. W każdej chwili może się rozpadać.

– Lepiej się pospieszyć na pociąg, co? – zwracam się do kotki, która uznała, że najlepiej będzie władować mi się na kolana. – Hej, spieszę się. Nie mogę się spóźnić przez twoje futerko.

Zwierzę nie ma zamiaru się ruszyć. Zaczynam poważnie rozważać, czy nie wziąć go ze sobą.

– Kitka... zejdź. Właściciele cię szukają. – Wzdycham.

– Jakby ten kot miał właściciela, toby nie łaził po śmietnikach – odzywa się ktoś.

Kot piszczy i po ugryzieniu mnie w palec ucieka w śmietnik. Wstaję prędko z ziemi, wypatrując, kogo usłyszałem. W odległości może trzech metrów ode mnie stoi postawny facet w rozpiętej do połowy czarno-białej koszuli. Jest ode mnie wyższy o kilkanaście centymetrów i przynajmniej dwa razy silniejszy.

I o wiele gorszymi zamiarami, oceniając po postawie.

– Możliwe, że tak... – nie kończę, gdy ten mnie chwyta i rzuca o ścianę.

Mój oddech się urywa, nie mogę nabrać powietrza. Mężczyzna pochyla głowę. Na twarzy pojawia mu się uśmiech.

– Dzieciaki takie jak ty też nie powinny łazić po czyichś terenach – skrzeczy i zaciska rękę na mojej szyi.

Próbuję mu się wyrwać, ale uderza ból. Robi mi się słabo, obraz przed oczami się zaciemnia. Zaczynam mieć zawroty głowy. Niemal nie mogę się ruszyć. Wyrywam dłoń i kopię faceta w piszczel. Ten stęka i obluzowuje uścisk. Odchylam głowę do tyłu i wyciągam się jak mogę, wskutek czego dotykam palcami ziemi. Mocno uderzam go obcasem w palce u stóp. Puszcza mnie, dając czas na ucieknięcie dwóch metrów. To za mało, zbyt mało – ciągnie mnie za koszulę od tyłu, rzuca o ziemię. Przeciąga mną po kocich łbach i ponownie szykuje się do uderzenia. Wyciągam rękę w prawo, by złapać pierwszą lepszą rzecz.

Pęknięty kawałek kostki brukowej wyciągam nad twarzą, idealnie gdy mężczyzna uderza. Aż mną wstrząsa przez jego siłę. Prosto do ust i oczu sypie mi się proch. Napastnik ryczy z bólu, biorąc zakrwawioną rękę z powrotem. Kaszlę, kiedy rzucam kamieniem w jego głowę. Ten pada na ziemię.

Jestem przerażony na tyle, że kilka razy próbuję się podnieść. Czy ja go...

Nie, nie zabiłem – wstaje z ziemi i tym razem wyciąga schowane dotychczas ostrze. Srebrny kolor miga mi przed oczami. Schylam się, ledwo się ratując.

– Zamorduję cię, ty sukinsynie! – krzyczy, pijackimi ruchami machając bronią.

Zrywam się do biegu w stronę miejsca, skąd przybiegłem. Słyszę wyraźnie, że nieznajomy za mną biegnie. W końcu popycha mnie i zamacha się, by mnie dźgnąć, gdy nagle dębieje.

W tej samej sekundzie rozlega się strzał.

Zamykam w odruchu oczy, przekonany, że zostałem zamordowany.

Jednak piekące od pyłu oczy i chłód wieczoru uświadamiają mnie, że wciąż żyję. Całe ciało pali, zaczynam kaszleć, udręczony koszmarnym pragnieniem. Podnoszę powieki. Staram się wstać, ale mam z tym problemy. Obraz mi się rozmazuje, potrzebuję natychmiast czegoś na uspokojenie. Czuję podskórnie, że zaraz napastnik znowu mną szarpie, ponownie zaatakuje...

Ale jest cisza.

Nic się nie dzieje.

Podnoszę się na kolana i wtedy widzę napastnika, leżącego w kałuży krwi.

To mnie od razu pobudza. Wstaję, odsuwając się pod samą ścianę. Nie.

O nie.

Oczy mężczyzny są zamknięte, ale nie mam wątpliwości, że jest martwy.

Chciał mnie zabić.

Mogłem zginąć.

To jest... Ja pieprzę, on chciał mnie zabić bez powodu, a teraz leży martwy, przede mną.

Odwracam wzrok od zmarłego. To... to nienormalne! A ten strzał...

Skąd on? Ktoś nas obserwował? Rozglądam się, ale nie mogę nikogo dostrzec.

Klękam przy mężczyźnie, uważając, by nie wdepnąć w jego krew. Dłoń mi drży, gdy dotykam jego szyję. Chcę wyczuć puls, wmówić sobie, że mężczyzna żyje, nieważne, co chciał mi zrobić!

Jednak... zdecydowanie przestał być na tym świecie duszą.

Liczę do sześciu. Raz, dwa, trzy...

Muszę... uciekać. A wcześniej gdzieś ukryć mojego niedoszłego zabójcę. Ktoś... ktoś go zastrzelił, sprawca jest w pobliżu, mógłby mnie tak samo potraktować, ale... jeszcze tego nie zrobił. Nie chcę wierzyć w to, że ktoś chciał mnie uratować, ale jeśli?

I tak czy siak muszę schować ciało.

Gdziekolwiek.

Wypełniony obrzydzeniem chwytam go pod ramionami, ale od razu puszczam, uderzony okropnym bólem.

Przyciskam dłoń do piersi. Pali jakby poparzona!

Co się stało? Czy mężczyzna miał pod plecami coś ostrego?

Cofam się w stronę głównej ulicy, gdzie latarnie są zapalone. Światło pokaże, co mnie tak zabolało.

Biorę głęboki wdech. Jest dobrze. Pewnie to nic. Szybkie zerknięcie prawdę powie.

Patrząc na dłoń, mam wrażenie, że jeszcze chwila, a stracę przytomność.

Rany nie ma.

A przynajmniej nie takiej jakiej bym chciał.

Na palcach mam tylko krew mężczyzny.

Jednak gdy wycieram ją o ubranie, palce, niczym skażone trucizną, zaczynają sinieć, aż przybierają sczerniały odcień martwej skóry.

✿ ✿ ✿

J. Follerau, Zbiór informacji ogólnych Tom I

Rozdział 5, podrozdział 7

Trucizna w ich krwi

[...] Problematyczne jest to, że krew [...] ma właściwości podobne do ich [...], co sprawia, że najlepszym sposobem [...] jest uduszenie, by nie skazić własnego ciała krwią. Co istotne, nie warto utrzymywać ich przy życiu zbyt długo przed tym – istnieje ryzyko, iż postanowią poświęcić siebie tak, by spowodować jak największy rozlew zabójczej dla nas krwi.

(dopisek: Spalić wszystkie książki tego szmaciarza! W.S.)

𖥸

Tak jak było obiecane – oto kolejny rozdział  დ

Zaczyna się dziać, a to dopiero początek... nie tylko zabawy, lecz także myśli, które dręczą Ethana. A tych będzie więcej i więcej...

Ale żeby nam się chłopak nie męczył, za niedługo zapraszam do kolejnego rozdziału, gdzie damy mu chwilę wytchnienia, a my zapewnimy sobie pewne spotkanie z jaszczurkami დ

Do zobaczenia! 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro