3. KŁAMSTWA I STRACH

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

𖥸

Kiedy miałem dwanaście lat, chciałem oddać duszę, by móc cofnąć czas.

Choć poprawniej byłoby powiedzieć, że dekadę temu zapragnąłem tego po raz pierwszy. Miałem wrażenie, jakbym się dusił, ale w końcu zostało ono uśpione na tyle, że nie bolało. Zapewne wiązało się to z wpływem Hathorne. Tam zrozumiałem, co pomaga w pozbyciu się żalu. Ostatecznie to marzenie stało się jedynie odległym gdybaniem, nietowarzyszącym mi podczas nieprzespanych nocy. Czas leczy rany, więc nie mam wątpliwości, że przeszedłem coś w rodzaju podręcznikowej akceptacji rzeczywistości. Co się stało, to się nie odstanie. Pozostaje wyłącznie przestroga i niechęć, które w normalnych przypadkach nie szkodzą człowiekowi.

O ile jak przez mgłę pamiętam, gdy jako nastolatek pogrążony w marzeniach wpatrywałem się w zegar w nocy, tyle pierwszą prawdziwą chęć cofnięcia się w czasie choćby o dzień pamiętam doskonale, mimo że w roku siedemdziesiątym ósmym miałem dwanaście lat.

Odsiadka w szpitalu, charakterystyczny dla tej placówki zapach, płacz mamy i jęki pacjentów to coś, czego nigdy nie zapomnę. Wszystko przez mojego dziadka Wilhelma i rodzinę, która dziesięć lat temu pierwszy i ostatni raz postanowiła mu zaufać – czego konsekwencją był nasz wyjazd z Avaler Swallow. Nigdy nie mieliśmy tam wrócić, a przynajmniej w teorii – gdyż kilka dni temu znów pojawiłem się w rodzinnym domu.

Ale abstrahując od tego, zrozumiałem jeszcze jedno, o czym nie myślałem jako dziecko. Gdyby cofanie w czasie było możliwe i że każdy człowiek miał taką szansę, niektórzy, nieważne jak zniszczone mieliby życie, nie cofnęliby się o – dla przykładu – sześć lat. Nie dlatego, że porażki tworzą człowieka, kto by się taką głupotą przejmował. To raczej pasmo szczegółów, które trzeba by było powtarzać – jak uratowanie kota z ulicy. Co prawda ja nie miałem okazji, by uratować zwierzaka, ale przeżywanie całego życia, pisanie na nowo wszystkich egzaminów, odkrycie, że moja rodzina potrafi wyrzec się mnie tak, jak wyrzuca się zwiędnięte kwiaty z wazonu... Nie zachęcają do wrócenia do okresu sprzed dziesięciu lat. Zresztą w tym innym świecie nie spotkałbym mojej narzeczonej Dolores ani nie poznałbym się na dziadku i jego agresywnej stronie.

Prawdą jest jednak, że żałuję wielu rzeczy: tych źle rozwiązanych spraw czy błędnie przeprowadzonych rozmów.

Dolores mi powtarzała, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, lecz...

To stwierdzenie się nie sprawdza, gdy otwieram oczy.

Całe ciało mnie bardzo boli, jakbym dzień wcześniej został pobity, ale nie mam żadnych śladów, siniaków ani jednej rany, której bym nie znał. Choć to może mniejszy problem – większy to taki, że za nic nie wiem, gdzie jestem.

Zrywam się z łóżka, na którym leżałem. Od razu zaczyna mi się kręcić w głowie. Czując rosnące przerażenie, rozglądam się. Nie kojarzę w ogóle takiej starodawnej sypialni. To nie szpital, nie ma mowy, nie jestem też u siebie, u mojej rodziny czy u Wilhelma. Serce zaczyna mnie boleć i chwytam się za klatkę piersiową, przylegając do ściany za mną. Pospiesznie liczę do sześciu – i tak z dwanaście razy, nim siadam na ciemny, skrzypiący parkiet.

Powiedzieć, że mam przekichane, to niedopowiedzenie.

Co to za miejsce? Niby jak się tu dostałem? I...

Jak do tego doszło?

Ręce mi drżą, podobnie jak całe ciało, ale w końcu zmuszam się, by się podnieść, wciąż trzymając się ściany. Rozglądam się po pokoju. Prostokątny, stylizowany na „mam za dużo szmalu". Koło mnie stoi łóżko – na które z niechęcią ponownie siadam. Miękkie, wyłożone wieloma poduszkami i kilkoma chyba aksamitnymi kocykami. Stylowe meble są ciemne, wyrzeźbione. Po mojej lewej, w głębi pokoju, znajduje się kanapa, biurko i pusta biblioteczka. Naprzeciwko, tuż przy komodzie, są drzwi prowadzące dokądś, a po prawej jest ściana, zasłonięta długimi do ziemi turkusowymi zasłonami.

Patrzę po narożnikach pokoju, ale nie widzę kamer. Nie jestem też przyszpilony do kajdan, co nie zmienia faktu, że to niewątpliwie porwanie. Choć nie wiem jak i czego porywacz bądź porywacze mogliby ode mnie chcieć.

Ani z jakiej racji obudziłem się akurat w tak bogato wyglądającym miejscu.

Zamykam oczy na chwilę, usilnie chcąc przypomnieć sobie wszystko, co pamiętam. Hathorne, list od Wilhelma, potem ta uliczka i... sala, gdzie mnie otumaniono. To potwierdza, że jestem przetrzymywany wbrew mojej woli, ale wciąż nie mam zielonego pojęcia, jakim cudem to się wydarzyło.

Chwila... Pamiętam. To białe coś.

Ale to głupie, nie jestem narkomanem ani schizofrenikiem. Musiało... Sam nie wiem, przywidzieć się? Albo mój mózg coś źle zinterpretował? A może sztuczka?

Jestem w stanie zrozumieć każde fizycznie możliwe wytłumaczenie tamtego zjawiska.

Nagle słyszę pukanie do drzwi. Sekundę później otwierają się i w progu staje niska dziewczyna w czarnej za kolana sukience oraz szarym fartuchu. Zrywam się z miejsca.

– Czego ode mnie chcecie? – pytam prędko.

Nie dostaję odpowiedzi. Nie zwracając na mnie jakiekolwiek uwagi, dziewczyna kładzie ubrania na komodzie obok. Dopiero potem odwraca głowę w moją stronę.

– Generał każe się przebrać. Czeka w gabinecie – odzywa się krótko i sucho, po czym wychodzi.

To kilkanaście sekund przede wszystkim upewniły mnie, że muszę stąd zwiewać. Zerkam w kierunku zasłon. Robię dwa kroki w prawo i jednym ruchem je odsłaniam, wpuszczając światło do pokoju.

Mam solidnie przechrzanione.

Znajduję się może na czwartym piętrze, szacując odległość do ziemi. Przede mną rozciąga się niemały park z soczyście zielonymi drzewami i krzewami, a grządki porastają kolorowe kwiaty. Ścieżki z usypanych kamyczków prowadzą do różnych zakątków, a kątem oka widzę labirynt. Staję na palcach. Daleko za wysokim płotem widzę zarys lasu, ale od parku dzielą go szerokie łąki, gdzie każde drzewo jest widoczne jak na dłoni.

Zauważam to wszystko dzięki wielkiemu do podłogi oknu. Za nim znajduje się balkon. Gdybym pokombinował z otwarciem, może by... Och.

Nie powinienem być zaskoczony, że na klamce wisi kłódka.

Rozglądam się po pokoju i biorę głęboki wdech. Nadal nie wiem, co się święci, lecz muszę wziąć się w garść, ruszyć dupę i się stąd wydostać.

Przydałby się łom. Albo coś mniejszego – cokolwiek, co by mi pomogło. Jak najciszej chodzę po pokoju i otwieram szuflady. Przechodząc obok drzwi, zatrzymuję się. Marszczę czoło. Niedobrze, nie mają wizjera ani nawet zamka. Nie mogę ich zamknąć.

Kręcę głową. Nie, nie mogę marnować czasu. Zaraz ktoś tu wejdzie, a ja do tego momentu muszę się uwolnić.

Otwieram po kolei szafę i komodę, przeglądam rzeczy w biurku. Rany, ta sypialnia jest niczym cela. Żadnych przedmiotów, nic! Zaglądam nawet pod łóżko. Niestety jedyne, co wyciągam, to kurz. Kicham od pyłu.

Nie tknąłem przyniesionych przez nieznajomą ubrań, ale ten wspomniany generał, kimkolwiek jest, może się nimi wypchać. Nie mam zamiaru się przebierać.

Patrzę na białą, luźną koszulę na sobie. Nie należy do mnie. Musiałem zostać przez kogoś przebrany, bez mojej zgody i wiedzy. Po rękach przechodzą mi dreszcze, gdy o tym myślę.

Nie mogę się załamywać. Jutro, gdy wydostanę się stąd – tak.

Opowiem wszystko policji, wrócę do domu i będzie dobrze.

Z braku pomysłów przerzucam ubrania na komodzie. Szare spodnie, biała, ale bardziej elegancka od tej, którą mam na sobie, koszula z kołnierzem szalowym i czarne, skórzane buty ze sznurówkami. Myślę przez chwilę i wyciągam w pośpiechu jedną z nich. Podbiegam do kłódki w drzwiach balkonowych, po czym wymierzam końcówką w dziurkę od klucza, licząc na to, że może jakimś cudem je otworzę.

Walczę z kłódką naprawdę długo, nim dociera do mnie, że to bez sensu. Nic nie da się zrobić. Szyby wydają się grube, nie przebiję ich jak w filmach. Doprawdy jedyne wyjście musi być tym, którego użyła tamta dziewczyna?

Niechby to...

Wreszcie wkładam otrzymane buty. Nie podoba mi się to, jednakże przy ucieczce przyda mi się obuwie. Liczę dwa razy do trzech i wychodzę najciszej, jak umiem, z nadzieją, że się przemknę.

Jednak dziewczyna z wcześniej stoi na korytarzu, patrząc na mnie spod podniesionych wysoko brwi.

No tak, winić moją naiwność.

Dziewczyna jakby czytała mi w myślach.

– Czekam tutaj na pana od kilkunastu minut. Generał się niecierpliwi, a pan się nie przebrał.

– Z całym szacunkiem, ale nie będę przymierzał ubrań od porywacza.

Spodziewam się, że dziewczyna rozkaże mi zawrócić, ale odwraca się i idzie gdzieś do przodu, najpewniej do tego mistycznego generała.

Waham się i spoglądam się na sufit. O dziwo nie ma żadnych kamer, choć kto wie, czy nie są jakoś pochowane. Pozostaje też pytanie, czy porywacze byliby zdolni zabić mnie za nieposłuszeństwo... Ale po co w takim razie bawiliby się w przymierzanie łaszków albo w ten pałac? Nic z tego nie rozumiem.

Nie ma innych wyjść prócz tego, gdzie zmierza dziewczyna, dlatego ruszam za nią. Wkładam ręce do kieszeni spodni, czując w niej kopertę od Wilhelma.

Staram się uważnie obserwować wszystko, co mijam. Idę przez długi korytarz bez okien, z wysokimi ścianami oklejonymi złotą tapetą. Na suficie wiszą wielkie, zapalone żyrandole, jakby wyciągnięte z muzeum. Kroczę po twardym dywanie ze złotymi frędzlami po bokach. To wszystko sprawia wrażenie miejsca powstałego sto lat temu. Przypatruję się też dziewczynie. Ma lekki chód, ale elegancki i wyćwiczony. Gdy już docieramy do końca korytarza, otwiera wielkie, podwójne drzwi, prowadzące na schody w dół.

– Proszę uważać – mówi cicho, schodząc z ostrożnością. Podążając za nią, liczę stopnie. Doliczam się równo dwunastu, a wtedy dostrzegam pomieszczenie na dole z napisem „Galeria" nad otwartymi drzwiami. Czyli to jeszcze nie koniec wędrówki.

Nazwa miejsca nie kłamie. Galerią okazuje się niemała, prostokątna sala z obrazami w pozłacanych, wyrzeźbionych ramach i zawieszonymi po bocznych, granatowych ścianach. Dziewczyna nie zwraca na nie uwagi, w przeciwieństwie do mnie. Ostrożnie zbliżam się do obrazów, naprędce patrząc na nie i na podpisy pod nimi. Obrazy to same portrety obcych mi ludzi. Na każdej tabliczce dostrzegam nazwisko, ewentualnie datę urodzenia sięgającą minimum sto pięćdziesiąt czy dwieście lat wstecz, ale zdecydowanie najwięcej dat sięga późnego średniowiecza i baroku. Czytam nazwiska: Jabobsen, Kielland, Ottensen, Renberg, Vikernes... Wellhaven. Kimkolwiek byli ci ludzie.

Następny obraz po człowieku o nazwisku Wallhaven jest wypalony. Widać elegancki strój, kryzę, ale w miejscu twarzy widnieje czarna dziura prześwitująca na ścianę. Notatka nic nie wyjaśnia. Zamiast nazwiska, wyryto jedno słowo – „Generał". Od razu zaczynam mieć podejrzenia, czy chodzi o tego samego. Pewnie nie, ale zbieżność tytułów... Cóż, pewnie nie jest przypadkowa. Patrzę za siebie, na poprzednie portrety. Nie mam czasu, by czytać znów podpisy, ale może reszta tych ludzi też miała podobny stopień wojskowy.

Obraz na środku galerii wyróżnia się najbardziej. Wisi we wgłębieniu, jest większy, namalowany ze szczegółami, o które trudno w innych portretach. Przedstawiony na nim mężczyzna ma około trzydziestu lat. Choć namalowano mu gęste włosy, między czarnymi kosmykami kryją się pasma siwizny. Jego strój składa się z lekkiej, białej, barokowej koszuli z czarnymi ornamentami oraz biżuterii. Daje wrażenie kogoś uczonego, poważnego. Bije od niego dostojność, choć to tylko popękany malunek. Jego hebanowe oczy patrzą wprost na mnie. Robi mi się dziwnie, więc zerkam na tabliczkę.

Johannes de Moraes. To coś nowego, u poprzedników nie zawierano imion... ale ono nic mi nie mówi. Mężczyzna ma nawet małą biografię: żył od 1334 do 1401 roku, został „Drugim Ecorchym Cahlam", a także przetrwał „Czarną Insurekcję", czymkolwiek to było i kiedy to było. Nigdy nie słyszałem o tym wydarzeniu historycznym. To dziwne, szczególnie, że z historii jestem naprawdę dobry, wielokrotnie w ramach zajęć zwiedzałem muzea, czytałem książki. Coś czuję, że gdyby profesorowie zobaczyli moją niewiedzę, dostałbym od nich mocno po głowie.

Z lewej strony słyszę, że dziewczyna otwiera drzwi wyjściowe z galerii. Nie spogląda na mnie; nie musi. Rzucam okiem po raz ostatni na pana de Moraesa, ucinając w swojej głowie temat farby na płótnie. Z galerii trafiam do bardzo jasnego korytarza z szerokimi oknami.

Nagle ktoś chwyta moje ramię. Jest to na tyle niespodziewane, że odruchowo się wyrywam, odskakując metr do tyłu. Dziewczyna-przewodniczka gwałtownie się obraca ze złą miną. Ja dostrzegam inną nieznajomą, zbliżoną do mnie wiekiem.

– Witaj, Brigitte. To ktoś nowy? Nie widziałam go wcześniej – odzywa się nowa.

Odsuwam się od niej. Jest wyższa ode mnie, z grubymi włosami upiętymi w kok. Posiada ten sam strój co pierwsza dziewczyna, z tym że na dłoniach nie ma rękawiczek ani pończoch. Pod pachą trzyma rękawnik, który służy, z tego co wiem, do prasowania rękawów koszuli.

Moja przewodniczka, najwyraźniej o imieniu Brigitte, wzdycha ciężko.

– Nie, Sójka. Wybacz, ale musimy iść, generał jest z nim umówiony – cedzi słowa, odgarniając krótkie włosy za ucho.

Rusza dalej, a ja za nią. Nieznajoma jednak nic z tego sobie nie robi. Podchodzi do Brigitte i chwyta ją za dłoń, idąc krok w krok za nią.

– Sójka? – Spogląda na mnie podejrzliwie. – Jesteś pewna? Czy to nie było tak, że ich skrzydło mieściło się po przeciwnej stronie?

– Generał to zmienił. Idź. – Strzepuje jej rękę. – Jestem zajęta od piątej rano i nie mam czasu na rozmowę z tobą.

– Przecież idziemy!

– Generał nie prosił cię o towarzyszenie mi.

– Masz zły dzień, że jesteś taka niemiła? – prycha. Dziewczyna wybiega kilka kroków do przodu, idąc tyłem. Uważnie i oceniająco patrzy na mnie zielononiebieskimi oczami. – Chłopcze, dawno tutaj przybyłeś?

– Ja... – zaczynam, ale urywam. Nie znam tej osoby i vice versa. – Dlaczego cię to interesuje?

– Nudzi mi się w tym miejscu, a każda Sójka jest idealną osobą do plotek.

Nie wiem, co znaczy to określenie, ale podejrzewam, że jest jakąś obelgą.

– Ester, zostaw nas. To nie z tobą ma rozmawiać, a z generałem – wtrąca się Brigitte. – Jedno słowo strażnikom, a będą cię czekać konsekwencje.

– Okrutnie.

Wchodzimy na spore, szerokie schody, które prowadzą na parter. Za oknami widzę zieloną trawę, a to znaczy, że jestem naprawdę blisko wyjścia. Po drugiej stronie w prawym kącie widzę mały korytarzyk, z którego wydobywa się światło. Może tam są drzwi na zewnątrz! Od razu serce zaczyna mi bić trochę szybciej.

Ester schodzi pierwsza, mówiąc coś pod nosem. Brigitte kręci głową.

– Może się zamienimy, Brigitte? – odzywa się głośniej Ester. – Ja przedstawię chłopaka, ty pójdziesz odnieść to Suzannie. – Pokazuje rękawnik.

– Generał nie bez powodu dał nam takie, a nie inne zadania. Idź, bo Goldschmidtowa się rozgniewa za twoją zwłokę.

– Generał Goldschmidt nas nie odróżnia, złotko. Proszę cię, tylko ten jeden raz. Przecież ten chłopak nie ma nic przeciwko, prawda?

Powiedziałbym, że szybciej martwię się o własne życie, gdzie jestem, co się stało i kiedy wrócę do domu.

– Ester, ja proszę cię...

– Wynagrodzę ci to. – Wbiega na górę koło mnie. – Łap, Brigitte!

Chwila zamienia się w chaos.

Ester, kilka stopni wyżej niż Brigitte, rzuca w jej stronę rękawnik. Dziewczyna z krzykiem chce się cofnąć – przy czym się potyka i upada tyłem na dolne stopnie. Słyszę, jak krzyczy, zjeżdża po stopniach na prawie sam parter. Czerwona na twarzy łapie się za nogę.

Skłamałbym, mówiąc, że nie wiem, co zrobić – pomóc? Zignorować? Uciec, korzystając z okazji?

Muszę szybko zdecydować.

I choć wiem, że będę tego żałować, wybieram pierwszą opcję. Zbiegam po schodach do niewątpliwie rannej dziewczyny.

– Co cię boli? – zadaję głupie pytanie, ale to nieważne. Staram się, żeby mój głos nie był nerwowy, ale gdy Brigitte odsłania nienaturalnie wykrzywioną kostkę, robi mi się słabo. To nie wróży nic dobrego, nawet jeśli dziewczyna szepcze, że wszystko w porządku.

Biorę głęboki wdech. Pomyśl, Ethan. Powinienem uciekać, skoro nawet nie da rady wstać, a Ester stoi za daleko, by mnie złapać, nie wspominając o fizycznej przewadze – choć bliżej mi do chuchra niż atlety. Problemem jest to coś innego. Te dziewczyny komuś służą, dokładniej to generałowi, a jeśli on ma służki, to pewnie straż, policję... Cokolwiek. Nawet jeśli dotrę do drzwi, ktoś mnie pochwyci, bo na pewno jesteśmy obserwowani. Liczę do sześciu. Nie dam rady uciec bez planu. Ucieczkę trzeba zorganizować, znać miejsce, a ja wiem tyle, że w tym pałacu jest galeria z maziajami jakichś ludzi.

Jeszcze nie grozi mi śmierć.

A jeśli nawet, to ten wypadek... może być dobrą okazją do wzbudzenia zaufania. Jeśli pomogę tej dziewczynie, porywacze spojrzą na mnie inaczej – niewielu porwanych idiotów pomogłoby komuś, kto dla porywacza pracuje. To sprawi, że generał spojrzy na mnie przychylniej – co przełoży się na łatwiejszą o kilka procent ucieczkę.

Powinienem czuć się okropnie z tak samolubnymi, bezdusznymi myślami – ale muszę zadbać o własne życie. Plus pomogę i sobie, i dziewczynie. Oboje wyjdziemy na dobre w takim scenariuszu.

– Mogę? – Wskazuję na jej mały kozaczek. – Trzeba jak najszybciej go zdjąć.

Dziewczyna kiwa głową, a ja ostrożnie zdejmuję but. Ranna jęczy, a ja cicho mówię, że wszystko będzie dobrze.

– Na świętego... – Słyszę z góry. Ester bierze fatalny rękawnik ze schodów i ucieka na piętro.

– Zrobiłaś to specjalnie! – wykrzykuje Brigitte przez łzy.

Ester się obrusza.

– Ostrzegałam, że rzucam!

– I uznałaś, że to jest mądre?! – Brigitte próbuje wstać, ale powstrzymuję ją, by nie zrobiła sobie większej krzywdy.

– Możliwe, że nie było, ale prosiłam! Na świętego, Brigitte, raz mogłabyś nie być samolubnym lachociągiem!

– Słucham? Teraz to przesadziłaś! To nie moja wina, że generał z ciebie zrezygnował i to ja byłam lepsza do pracy z Sójką!

Znowu to słowo...

Szatynka tupie ze złości.

– Nie zrezygnował, ty głupia...

– Proszę, kontynuuj, co masz na myśli!

Ester jednak się odwraca.

– Na ciebie nie warto marnować słów, Korolenko! Cóż, mogłam to przewidzieć, skoro bez ukończenia choćby kilku szkół twoi bogaci rodzice cię tu przysłali...

– Co tu się dzieje? – rozlega się męski głos. Odwracam głowę w jego kierunku.

Na samym dole schodów pojawia się mężczyzna. Wygląda nietypowo. Jest młody, około trzydziestoletni, ale ma całkowicie siwe, zaczesane do tyłu włosy. Nosi specyficzny ubiór: szary mundur, przywodzący na myśl dziewiętnastowiecznego dowódcę armii, ale bez jakichkolwiek oznaczeń lub szarf. Jakby w surowej wersji. Patrzy na nas dość obojętnym wzrokiem miodowych oczu. Zaskakuje mnie to, że nie słyszałem, jak przyszedł. Podłoga na parterze jest wykonana z marmuru, a on nosi niski obcas.

– Stałem przed gabinetem i słyszałem każde wasze słowo. Pomyślcie zatem, co musi słyszeć generał i jak bardzo zakłócacie porządek.

– Nic się nie stało – mruczy Brigitte, na tyle cicho, że ledwo ją słyszę.

Mężczyzna mimo to krzyżuje ręce i z niedowierzaniem na twarzy przerzuca wzrok na Ester.

– Słyszałeś, co powiedziała. Nic się nie dzieje. Miałyśmy małe nieporozumienie, to wszystko. – Dziewczyna rozpuszcza włosy jednym ruchem. Marszczy brwi, spoglądając w moją stronę. – Mała rada, Sójko. To, że kogoś poznałeś jako pierwszego, nie znaczy, że ta osoba jest dobra, dlatego uważaj, komu pomagasz. Może nie było cię tutaj od kilkunastu lat i dobrze się bawiłeś we Freyii...

– Ester, skończ...

– Nie przerywaj, Silone! – odkrzykuje Ester mężczyźnie. – Chcę przekazać nowemu, żeby uważał, komu ufa. Niewielu ma brata wśród apaszy... I to skażonego.

Nie wiem, jakiej reakcji ode mnie oczekuje, ale kręcąc głową, odchodzi i znika za ścianą na piętrze.

Nie rozumiem, co to była za „rada", o kim mówiła i dlaczego, ale... Czy to jakaś groźba?

Mężczyzna w mundurze, na którego Ester powiedziała „Silone", wzdycha i cicho przeklina pod nosem. Przeskakując po dwa stopnie, dobiega do nas. Brigitte uparcie próbuje wstać. Staram się ją podtrzymać, ale siwowłosy mężczyzna prędko odbiera dziewczynę. Spostrzegam, że ta przytula się do jego ciała.

– Możesz mnie puścić, Silone. Dam sobie radę. – Ten jej nie puszcza, schodząc powoli na parter. Po paru sekundach Brigitte ponawia prośbę – i wtedy Silone ją spełnia. W momencie kiedy jej stopa dotyka ziemi, krzyczy z bólu i blednie na twarzy. Mężczyzna łapie dziewczynę, a ta mocno do niego przywiera.

– Jasne, jasne. Właśnie widzę. – Przewraca oczami, za co otrzymał lekkie uderzenie w policzek.

Rozglądam się za potencjalnym, innym wyjściem. Pałac wygląda pięknie: jasny, pełen złota i roślin w wysokich donicach. Rozprasza to, ale im dłużej się przypatruję, tym lepiej dostrzegam to, co powinienem. Kąty gmachu są ciemne, specjalnie nieoświetlone. Skupiam się na jednym z kątów. To, co było niezbyt widoczną szarą plamą przypominającą człowieka, chowa się głębiej w cieniu. Szlag.

– Muszę się tylko przygotować – mówi Brigitte. – Nic mi nie jest, to tylko...

– Zwichnięcie – kończę. Silone i dziewczyna patrzą na mnie pytająco. Trochę żałuję, że się odezwałem. – Pewnie zwichnęłaś kostkę. Jest opuchnięta, dosyć charakterystyczne. Nie będziesz w stanie iść dalej o własnych siłach.

– Stracę przez to pracę – mruczy przerażona dziewczyna.

– Och Brigitte, nie stracisz. Masz moje poparcie, a generał mnie wysłucha. – Pomaga dziewczynie postawić ostatni krok na schodach, stając na marmurowej podłodze. Idę za nimi, wciąż skupiając się na cieniach w rogach. Teraz widzę je wyraźnie... Stoi tu całkiem sporo ludzi, doliczam się przynajmniej dziesięciu. Widzę strój tych, którzy nie uciekają w ciemność, gdy tylko złapią ze mną kontakt wzrokowy – mają ten sam mundur co Silone. Nie obserwują nas, co nie oznacza, że mają mnie zupełnie gdzieś. Sądzę, że jeden ruch w niewłaściwą stronę, a już będą obok. To źle. Mogę sobie wyobrażać, ilu skrytych w cieniu przegapiłem.

– Nie zatrudnił mnie generał. Tylko... ona. – Brigitte pociąga nosem. Silone na to wzdycha, jakby to wiele tłumaczyło. Ja niezbyt się tym przejmuję, ponieważ to nie moje zmartwienie.

Ku mojemu zaskoczeniu ta dwójka kieruje się w stronę jasnego korytarzyka, na który zwróciłem wcześniej uwagę. Myślałem, że to wyjście, ale się mylę. Okazuje się tylko wgłębieniem z oknem naprzeciwko. Po lewej stronie znajdują się drzwi, a to, że służka i strażnik akurat tutaj się zatrzymują, oznacza wyłącznie jedno – koniec drogi.

– Musisz mnie teraz puścić, Silone. Mam obowiązek wejść do jego gabinetu i zapowiedzieć Sójkę. – Zerka na mnie.

Robię krok do tyłu, nieświadomie kierując dłoń do kieszeni. Dopiero wtedy orientuję się, że nie mam swoich tabletek na uspokojenie. Niech by to licho wzięło... Od razu czuję, jak dłonie zaczynają drżeć.

Potrzebuję ich.

Teraz.

Silone nie puszcza dziewczyny.

– Wejdziemy tam razem, ptaszyno.

– Nie przekonam cię?

– Nigdy. I tak dowie się o moim wsparciu, więc czemu miałbym zgrywać tchórza?

Brigitte z westchnieniem sięga do klamki, lecz drzwi same się otwierają.

Z pomieszczenia wychodzi wysoka kobieta w obszernej, ciemnoniebieskiej sukni. Nie zwracając na nas uwagi, idzie w swoją stronę. Jej intensywnie kasztanowe loki podrygują przy każdym kroku.

Dopóki nie znika z pola widzenia, nie zauważam, że Brigitte i Silone zamarli. Wypuszczają w tej samej chwili powietrze z ust, a Silone mocniej zaciska palce na rękawie służki.

– Chodźmy – szepcze, dając mi znak, bym został na miejscu, i wchodzi z dziewczyną do środka. Zatrzaskuje za sobą drzwi.

Zostaję sam... Nie licząc ludzi stojących w cieniu.

Podchodzę do okna i opieram się o parapet. Liczę do sześciu, próbując się uspokoić.

Nie zabiją mnie tak szybko, jeśli mają w ogóle taki zamiar. Tak, powinienem się martwić o siebie – o mój los, ale panika mi nie pomoże. Co zrobiłaby mama? Cóż, ona pewnie kazałaby się uspokoić, że jeszcze nic nie wiem, choć nie wykluczam, że to porwanie dotyczy czegoś prywatnego i mam być jakimś pośrednikiem. To miejsce jest bogate, kto wie, czy nie należy do osoby stojącej na szczycie w mojej... Firmie.

Nie zranili mnie, a przecież przy zwyczajnym porwaniu byłbym jakoś zakuty. To też istotne, nieprawdaż?

Przez okno oglądam okolicę, to znaczy ogród, pewnie na ten sam, który odkryłem z pokoju. Błękitne, czyste niebo wskazuje na dość wczesną porę. Jednak nie widzę słońca, nie tak jak w pomieszczeniu, w którym się obudziłem. Tutaj panuje cień, pałac mocno rysuje się na trawie. Czyli to strona od zachodu.

Opieram dłonie na parapecie, jak najmocniej się wychylając, aby zobaczyć ogród po prawej. Dostrzegam „znajomy" labirynt z żywopłotu. Czyli się nie mylę. To ten sam widok co z zakratowanego pokoju, więc wychodził on na północ.

Wschód jest za mną, południe... To drzwi do gabinetu tego całego generała.

Przynajmniej już coś wiem – dobrze byłoby też zrozumieć, dlaczego widok za oknem jest nienormalny.

Zielona trawa, drzewa, kwiaty... To nie jest jesienna pogoda w moim kraju, a przecież zaczął się październik. Nie ma opcji, by kwitły róże. Są więc... dwie opcje, jedna gorsza od drugiej.

Minęły trzy kwartały...

Albo zostałem wywieziony na inny kontynent, gdzie w październiku jest taka letnia pogoda.

Żadna z tych opcji nie brzmi dobrze, choć gdybym musiał, to skłaniałbym się ku pierwszej. Ludzie tutaj: Brigitte, Ester, Silone... nie mówią w obcym języku, a notatki pod obrazami też są w moim języku. Podejrzane, ale nie mają też jakiegoś szczególnego akcentu albo to ja jestem głupi i nie potrafię go dopasować. Muszę być w moim kraju, ale gdzie dokładnie? Co to za pałac, w jakim mieście się znajduje? Nie widziałem dotychczas podobnego, ale biorę pod uwagę fakt, że nie przyjrzałem mu się od zewnątrz. Chyba że to prywatna posesja.

Jeszcze jeden problem: to białe, nierealne coś w Hathorne. Co to było? Jakieś przywidzenia? Narkotyki? Jakiś błąd w mojej pamięci? Na pewno nic nadnaturalnego, nie wierzę w takie rzeczy. To dziwne, bo z moim zdrowiem psychicznym jest wszystko w porządku, a narkotyków czy leków psychoaktywnych nie biorę.

Wiem, że zostałem odurzony, jednak... to nastąpiło później. W pamięci mam okrągły pokój, aczkolwiek co było wcześniej? Czym było to białe coś? Nie jestem psychicznie chory.

Jestem normalny.

I nie dam sobie wmówić, że jest inaczej.

Drzwi znowu się otwierają i Brigitte oraz Silone wracają.

– Generał zaprasza do siebie – mówi dziewczyna. – Po rozmowie Silone odprowadzi pana z powrotem.

Oho, więc to tak.

– Zanim skończą, zdążę odprowadzić cię do pokoju. Musisz odpocząć, zawołam lekarza – kieruje Silone do służki, gdy idą w swoją stronę.

Biorę głęboki wdech, chwytając za klamkę. Drzwi są uchylone, jedno pchnięcie i krok do przodu dzielą mnie od... no właśnie, czego?

Mówię sobie, że będzie dobrze, bo musi być.

Włażę do środka, zamykając drzwi jak najciszej za sobą.

Zaskakuje mnie wielkość pomieszczenia. Gabinet jest w kształcie prostokąta, bardzo przestronny. Na prawo znajdują się okna, tył zapełniono półkami na książki. Ściany wyłożono ciemnymi panelami do połowy, w tym samym kolorze co drewno na podłodze. Co zaskakujące, szczeliny w podłodze wypełniono, jak kintsugi, złotymi pasmami. Ten kolor chyba pojawia się wszędzie.

Panuje tu spory bałagan. Omijam leżącą na ziemi czerwoną teczkę. Książki, stosy papierów panoszą się wszędzie, ich ilość mogłaby spokojnie zająć część mojej uniwersyteckiej biblioteki. Pod ścianą koło drzwi stoją podnóżki z turkusowymi obiciami, na jednym widać odciśnięcie od siedzenia

– Proszę mi uwierzyć, zwykle nie mam takiego bałaganu. – Słyszę niski, głęboki, męski głos.

Robię jeszcze kilka kroków do przodu i dopiero teraz zauważam biurko na środku gabinetu. Leży na nim wiele papierów. Za meblem dostrzegam jego – mężczyznę, który musi być generałem. Wstaje z westchnieniem z krzesła. Kilkoma ruchami ściąga wszystko z pulpitu, zostawiając jedynie zapaloną lampkę i jedną pustą kartkę z piórem wiecznym.

– Ten tydzień przyniósł wiele dokumentów, wymagających wypełnienia... – mówi, poprawiając monokl na lewym oku. Wskazuje ręką na krzesło przed biurkiem, stojącym po mojej stronie. – Proszę usiąść, panie Ethanie.

Nie ruszam się. Jego głos nie podszywa wstręt czy niechęć, ale nie zdobędzie tym mojego zaufania. Szczególnie, że nie wiem o nim nic i co może zrobić, prócz porywania biednych studentów.

W dodatku...

– Zna pan moje imię – odpowiadam. Zaczynam drapać skórę na dłoniach, byle się czymś zająć dla uspokojenia się i odwrócenia uwagi, jak boli mnie serce... – Wie pan, kim jestem. Z moich dokumentów... które pan zabrał? A może już dłużej pan je zna?

Sześćdziesięcioletni, jak zakładam, generał, uśmiecha się lekko pod bujnym wąsem. To pytanie jakby nie zrobiło na nim żadnego wrażenia.

– Znam pana od niecałego tygodnia, jednak proszę pamiętać, że ten czas spędził pan nieprzytomny.

– Ty... Tydzień...? – Nie dowierzam na tę informację. Patrzę mimowolnie ku oknu. W takim razie muszę być na innym kontynencie. Niedobrze, bardzo niedobrze. Jestem daleko od domu, z pewnością szuka mnie policja...

Pomińmy już fakt, że nie zjawiłem się u Dolores. Pewnie po kilku dniach zgłosiła służbom, że zaginąłem. Może właśnie przeszukują moje mieszkanie, zastanawiając się, gdzie mnie wywiało...

Mam przekichane. Choć to zbyt delikatne określenie.

Wilhelm prosto z mostu powiedziałby, że mam przejebane.

– Zgadza się. Siedem dni, panie Ethanie. Naprawdę polecałbym usiąść, po tym długim śnie nie powinien pan się przemęczać.

Zbliżam się, ale zanim wykonuję jego polecenie, przyciskam dłoń do miękkiego siedziska. Nie wystaje żadna igła. W porządku. Przełykam ślinę i siadam, podobnie jak generał na swoim fotelu. Czuję się trochę jak u dyrektora w szkole. Cóż, strój faceta przede mną jest oficjalny, składa się ze złotego, jeśli się nie mylę, strollera. Do tego dochodzi jeszcze czerwony krawat. Ta elegancja kojarzy mi się tylko z Wilhelmem, ale on akurat stronił od krawatów.

– Mam nadzieję, że czujesz się dobrze. – Nie odpowiadam, na co generał tylko wzrusza ramionami. Chyba nie oczekuje ode mnie fałszywej radości. Zwłaszcza że jak mam się czuć dobrze, będąc tutaj? – Zacznijmy od początku. Zapewne wiesz, kim jestem.

– Słyszałem, że jest pan generałem. – Choć generał sam to zrobił, ja nie chcę przejść na „ty", szczególnie, że nie zaproponował tego. W domu zawsze powtarzano, żebym dopasowywał się do rozmówcy. O ile więc do rodziny mówiłem „tato", „mamo" lub „babciu", tyle do mojego dziadka mówiliśmy po imieniu, zgodnie z życzeniem.

A ten człowiek lubi się tytułować „generałem", z tego co słyszę.

– Otóż to. Coś więcej? Życzyłbym sobie, by to spotkanie polegało na dowiedzeniu się, co wiesz ty. Od tego zależą nasze przyszłe spotkania.

– Nie zamierza mnie generał zabić... mam rozumieć.

– Oczywiście, że nie! Mogę zaświadczyć własnym życiem, że nie stanie ci się krzywda z mojej strony.

– Jaką mogę mieć gwarancję, że generał mówi prawdę?

– Taką, że dotychczas nie wyrządzono ci żadnej krzywdy i do tego nie dojdzie. – Podnosi brew. – Nie masz powodów do zmartwień na ten moment, wszystkiego dowiesz się w swoim czasie. A teraz wróćmy do mojego pytania. Czy wiesz coś więcej o mnie? Jeżeli nie znasz odpowiedzi, przyznaj się od razu.

Nie zamierza mi zrobić krzywdy, a zatrzymać, choć nadal nie rozumiem celu. Może właśnie to pytanie powinienem zadać?

Przyszłe spotkania... Coś tu nie gra – i to o wiele za dużo. Po co traktuje mnie... Jak jakiś obiekt testowy? Co ma na celu ta gra? Przyznał, że nie wypuści mnie szybko. Na co jestem mu potrzebny?

Pieniądze? Okup? Ale dlaczego on? To miejsce jest dosłownie pałacem, a ja mu mogę dać co najwyżej gumę do żucia.

A może...

Zemsta na Wilhelmie? Nie, skąd miałby wiedzieć, że jestem z nim powiązany – z gościem, który nie wychodzi z domu od czasów ostatniej wojny? Na świecie żyje wielu Strindbergów... jakichś trzystu.

Wracam myślami do pytania generała.

– Jeśli dobrze zrozumiałem, to pan generał nazywa się Goldschmidt.

– Generał Frederic Edmund Goldschmidt. Słyszałeś o mnie wcześniej? Wiesz coś więcej?

Kręcę głową. Nie potrafię mu tych odpowiedzi dać.

– Jesteś pewny?

– Na... Nie. Nie, moment! – Wpadam na sensowną myśl. – Wiem, jest pan generał przełożonym Romulusa Baira! Pewnie zniknął, więc szuka pan ludzi z nim powiązanych? Pomógłbym, ale niestety od trzech lat nie mam z nim nic wspólnego, już się...

– Nie wiem, o kim mówisz. Nie znam żadnego Romulusa Baira.

Zamykam usta, wytrącony z tropu. Zdawało mi się, że miałem rację. To mogło mieć związek z moim szefem, nie miałem wątpliwości. Generał wygląda na jakiegoś wspólnika, nie mam wątpliwości. Więc jakim cudem?

– Nieistotne. Uważam, że na razie moje nazwisko ci wystarczy, przynajmniej na dzisiaj. – Zapisuje coś na kartce, ale nie widzę co dokładnie. – Inne pytanie. Czy wiesz, gdzie jesteś?

– Ja... Już nie. Ale to ja powinienem o to spytać, nie uważa pan generał?

– Więc nie wiesz.

Cóż, właśnie to mówię, panie generale.

– Nie, nie mam pojęcia.

– Rozumiem. – Znowu coś zapisuje. – Znajdujemy się w Rewirze Revery.

Rewirze Revery?

Słyszę tę nazwę pierwszy raz i brzmi okropnie.

– Nic mi to nie mówi.

– Nic? – Po co parafrazować? – To inaczej zadam pytanie. Czy słyszałeś, ktoś ci powiedział lub pamiętasz, czym są rewiry?

– Rewir... – Rozkładam ręce. – Obszar lasu, miasta? Czegoś innego?

Generał Goldschmidt podnosi wzrok piwnych oczu w kierunku sufitu, jakby zamyślony.

– Może mówi ci coś słowo Gehenna?

– Piekło. Tak myślę.

Kręci głową. Piórem w ręce wystukuje rytm o stół: „Tak", „Po co?", „Tak", „Nie", „Tak".

Zamykam na moment oczy. Nie, jestem przewrażliwiony. Ten facet nie ma prawa znać mojego i brata kodu.

– Cóż. Wiesz mniej, niż się spodziewałem... Pomimo twoich powiązań z pewnym człowiekiem.

Chowam ręce do kieszeni. O co mu teraz chodzi? Nie mam pojęcia, czego chce – ale wiem, czego ja chcę i jest to powrót do domu.

– Nie chcę, by to źle zabrzmiało, ale kimkolwiek pan generał jest, kimkolwiek są pana ludzie, gdziekolwiek jestem i czegokolwiek pan ode mnie chce, muszę panu przyznać, że nie wiem nic. Porwaliście niewłaściwego człowieka.

Generał odkłada długopis na stół i podpiera brodę o dłoń.

– Już mówiłem. – Macha ręką. – Jesteśmy w Reverze. Może mówi ci coś nazwa „Cahlam"? Cóż, widzę po twojej minie, że nie. Nie szkodzi. Co więcej, Ethanie, rzucasz poważnymi oskarżeniami. Nikogo nie porwaliśmy, po cóż miałbym to robić?

O, sam zastanawiam się nad tym, generale.

Ten mówi dalej.

– Sam do nas przyszedłeś. Pewnie pamiętasz tę białą przestrzeń, racja?

– No...

– Nie jestem po to, by cię skrzywdzić, przeciwnie. Mam ci pomóc. Masz, jak widzę, zerową wiedzę, co utrudnia nieco sprawę, ale jakoś na to zaradzimy. Będziemy rozmawiać podczas naszych spotkań, abyś zrozumiał, dlaczego i co robisz w tym miejscu. Nie martw się, miewałem o wiele trudniejsze przypadki. Ty się przynajmniej nie rzucasz po pokoju – wzdycha.

Brzmi jak szaleństwo.

– Jak to? Nie przyszedłem z własnej woli do tego miejsca – mówię cicho. – Przetrzymujecie mnie, generale! Moja rodzina... Martwi się o mnie, ja o nich też... Zrobiliście im coś?! – Wstaję z krzesła i przyciskam rękę do piersi. Niech tylko spróbują zrobić coś mojemu bratu lub Lorze, to pożałują!

Generał pokazuje dłonią, bym usiadł.

– Nie znam twoich bliskich, nie interesują mnie nawet w najmniejszym stopniu. Wątpię, żebym kiedykolwiek usłyszał choćby ich imiona i zarzekam się, że niczego im nie zrobię. Tak samo tobie. – Zaciąga siwiejące włosy do tyłu. – Nie krzywdzę ludzi. Nie zrobię nic nikomu, kogo znasz, Ethanie.

– Więc nie ma sensu, bym tutaj był. Nic nie wiem, nie chce pan generał za mnie okupu... Wypuśćcie mnie i zakończymy tę sprawę tu i teraz.

– Rozczaruję cię, lecz nie mogę. Nawet jakbym chciał.

– Dlaczego? – Czyżby nad tym generałem stał ktoś wyżej? Ktoś, kto nie pozwala mu mnie stąd wypuścić? Niewykluczone... Ale teraz pytanie zmienia się na „Kim jest ta postać?".

– To temat na dłuższą rozmowę. – Odwraca wzrok w stronę okna. – Dzisiejsze spotkanie i tak jest za długie, biorąc pod uwagę fakt, że dwie godziny temu jeszcze byłeś nieprzytomny. Nie chcę cię wykończyć tłumaczeniem. Odpocznij w swoim pokoju. Porozmawiamy jutro o innych sprawach w tym samym miejscu. Przyjdź, o której chcesz. – Poprawia krawat, na jego twarzy pojawia się uśmiech. – I nie polecam uciekać. Każdy próbował, a to powoduje jedynie zbędny zamęt i opóźnienia. Za to polecam odetchnąć świeżym powietrzem w ogrodzie, strażnicy z pewnością cię wypuszczą. A może chcesz przeczytać książki w bibliotece? Co tylko dusza zapragnie, Ethanie.

A więc... To byłoby na tyle z tej całej wiedzy.

Najistotniejsze: jeżeli mnie nie okłamuje, jestem bezpieczny. Ucieczka to wciąż plan jak najbardziej aktualny, ale wpierw muszę się dowiedzieć więcej o tym miejscu, o zamiarach tych ludzi. Może dowiem się, co pogrąży tych ludzi na policji... To byłby dobry scenariusz.

W porządku. Słowa często okazują się kłamstwem, lecz niewiele mnie to na razie interesuje. Liczy się wolność.

Rozmowa generalnie się skończyła, więc odchodzę od biurka. Wkładając ręce do kieszeni, przypominam sobie o liście. Ze wszystkich rzeczy, mojej najdroższej torby, dokumentów i kluczy, pozostawiono mi wyłącznie list. Nie wyciągam go z kieszeni. Generał o nim i tak wie, skoro go nie zabrał. W dodatku nie chcę go kusić, by jednak zażądał koperty.

Co nie oznacza, że nie wolno mi spytać.

– Czy moja obecność tutaj ma związek z L. Vaughanem?

L. Vaughan może być kimś ważnym w tej historii.

– Vaughan...? Nie. Nie kojarzę. Skąd to pytanie? – Generał bierze gwałtownie z podłogi jakiś dokument, udając skupienie.

Ta odpowiedź mnie nie przekonuje. Mam wrażenie, że kłamie.

Nagle słyszę głośny pisk od strony okna. Przez ułamek sekundy widzę kształt przypominający ptaka, który odbija się od szyby, kuka i odlatuje.

– Kukułka – wzdycha generał. – Uwiła gniazdo.

L. Vaughan istnieje.

I to on jest powodem, dlaczego tu jestem.

A generał z jakiegoś powodu to ukrywa.

Odwracam się i zmierzam w kierunku wyjścia. Będę musiał to przemyśleć. Sięgam do klamki i już mam otworzyć drzwi, gdy generał się odzywa.

– Zanim wyjdziesz, mam jedną prośbę.

– Tak?

– Albo... Dwie prośby. Po pierwsze... Nie mów, skąd jesteś. Nie mów nic o sobie, jeśli to możliwe. Jeżeli ktokolwiek będzie cię naciskać na wyjawienie prawdy, po prostu odpowiedz, że nie wiesz i to wina amnezji. Nikt cię po tym nie będzie kłopotać. Po drugie, co ci się pewnie nie spodoba... Nie wyjawiaj swojego nazwiska. Ono od dzisiaj nie istnieje. To tyle.

Marszczę brwi, lecz nie zostaje mi nic innego niż zgodzenie się.

– No... W porządku.

Ciekawe.

Bardzo ciekawe.

Czyli ludzie tu pracujący, nie wiedzą, że nie jestem stąd, co z kolei potwierdza oczywistość bycia przetrzymywanym. I moje nazwisko – ono coś tutaj znaczy.

A kto, prócz mnie, posiada nazwisko Strindberg?

Wychodzę z gabinetu generała.

Wilhelm ma tu większe znaczenie, niż przypuszczałem.

❀ ❀ ❀

– Czy z Brigitte wszystko w porządku? – Zdobywam się na pytanie podczas powrotu do pokoju. Silone idzie przede mną, bez dziewczyny. W sumie to dobrze. Przy zwichnięciu nie powinna się poruszać. Generał prośbą o dyskrecję zdradził, że ludzie tutaj (musiał mieć na myśli służki i strażników) nie wiedzą o moim pochodzeniu. Choć nie powinno mnie to obchodzić, odczuwam współczucie wobec Brigitte i chciałbym wiedzieć, czy był u niej lekarz, a jeśli tak, to co orzekł.

Jednak Silone nie odpowiada. Idzie przed siebie, utrzymuje między nami znaczną odległość, o co nie mam żalu. Podobnie jak jego znajoma nie odzywa się podczas drogi. To się zmienia dopiero w galerii. Tym razem trzymam się z drugiej strony sali, oglądając inne obrazy.

– Nie do końca – odpowiada szeptem, ale głos i tak odbija się echem.

– To coś poważniejszego?

Następny obraz przyciąga moją uwagę. Znajome, orzechowe oczy patrzą na mnie. Czuję zawód, gdy nie dostrzegam żadnej tabliczki, ale nie mam wątpliwości, że to portret samego Goldschmidta.

– Proszę posłuchać – odzywa się Silone, jeszcze ciszej. – Jestem strażnikiem. Brie... Pokojówką. Rozmawianie z panem nie należy do rzeczy, które powinniśmy robić. – Zerkam na jego oczy. Wyrażają zmartwienie, niepewność, aż jestem zaskoczony tymi emocjami. – Proszę wybaczyć. Sam boję się o Brie, proszę mi uwierzyć. Widzę, że pan też. Jednakże dopóki Goldschmidt nie zezwoli, moim obowiązkiem jest ignorowanie pana tak, jak to tylko możliwe.

✿ ✿ ✿

I. Karczewski, Generałowie współcześni i starożytni

Rozdział 10 – Johannes de Moraes

Akapit 10. Czasy Czarnej Insurekcji.

W kluczowym momencie J. de Moraes ukrył się w podziemiach Rewiru R., gdzie przebywał blisko dwa miesiące [...] utworzono tam później pierwsze więzienie dla skażonych, działające przez około dwieście lat.

[...] Generał de Moraes był jedynym generałem, który przetrwał Czarną Insurekcję. Po jej zakończeniu osobiście nadzorował egzekucję Pierwszego Ecorchego Cahlam.

(nota: czyżby podziemia nadal istniały? W.S.)

𖥸

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro