Rozdział 11 2/2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Ale Homme miał swój miecz. Wziął głęboki wdech. Da radę. Właśnie na takie sytuacje go przygotowywano.

Przestał walczyć z jeziorem i zaczął powoli wyciągać z niego nogi. To powoli ustępowało — natychmiast przestało tak kurczowo go trzymać. Centymetr za centymetrem, wkrótce uwolnione zostały całe łydki. Jeszcze tylko trochę.

Mara wydała z siebie piszczący dźwięk, jak mysz złapana przez kota. Homme musiał zagryźć wargę, by nie dać się ponieść niecierpliwości. Ciało i umysł zgodnie krzyczały: "Uciekaj!", a on chciał z całego serca się ich posłuchać.

Nie zamierzał jednak umierać.

Już tylko dziesięć metrów dzieliło go od Mary.

Nogi miał zatopione do kostek.

Siedem metrów.

Już tylko stopy.

Pięć metrów.

Czerwona pułapka nie zamierzała tak łatwo puścić, choć trzymała jedynie palce.

Dwa metry.

Homme z chlupotem wyciągnął lewą nogę.

Jeden.

Uwolnił się! Natychmiast wbił miecz w ziemię i używając go jako podpórki, podniósł się na równe nogi. Mara uniosła tors wraz z pierwszą parą rąk, gotowa, by pochwycić go w swoje ramiona. Udało mu się przemknąć i wycofać na nieco mniej niebezpieczną odległość. Odzyskał nieco równowagi. Da radę.

Zerknął kątem oka na Monstre, który wciąż był bezwładny i oby tylko nieprzytomny. Trzeba go stamtąd wziąć i uciekać. Mary były uosobieniem koszmarów, a z koszmarami lepiej nie walczyć.

Rzucił się w bok, żeby okrążyć stwora i dostać się do mężczyzny. Schował przy okazji miecz do pochwy — w razie potrzeby da radę wyciągnąć go w ułamek sekundy. Potrzebował zaledwie chwili, by doskoczyć do Monstre. Sprawdził mu puls i oddech. Żył, choć nie na długo, jeśli zaraz nie zostanie stamtąd zabrany.

Za nimi rozległ się rozdzierający powietrze krzyk. Homme poczuł, jak hałas rozdziera mu bębenki. Odruchowo zakrył uszy i powoli się odwrócił.

Mara była tuż nad nim. Przerażenie odjęło mu mowę.

Czarna maź z jej zębów spłynęła na jego ramię. Płyn z sykiem wżarł się w metal zbroi. Wokół rozniósł się kwaśny zapach.

Homme miał zaledwie moment. Chwycił Monstre pod ramię i odskoczył. Usłyszał kolejny krzyk, a wraz z nim poczuł falę gorąca na plecach.

Rzucił się do ucieczki.

Za sobą słyszał coraz głośniejszy szelest liści pod rękami mary. Jej krzyk odbijał się od drzew, przedzierał się przez Ciszę jak strzała. Dreptała im po piętach.

Homme poprawił bezwładne ciało Monstre na swoich rękach. Dziękował Bogu, że nie był to zbyt ciężki bagaż. Wciąż jednak za duży, by swobodnie biec wzdłuż jeziora, a przerażenie odbierało rycerzowi dech.

Umrą. Umrą obaj. Padną ofiarą pierwszego potwora spotkanego w Cierniowym Lesie. Nie mają dokąd uciec.

Do oczu Homme napłynęły łzy. Niemal czuł, jak potwór wyciąga do niego ręce, miał wrażenie, że lepkie od kwasu ręce już znajdują się na jego ramionach. Umrze. Umrze. Umrze.

Umrze, nie pozostawiając po sobie chociaż trochę lepszego świata.

Umrze, nie zdoławszy obronić tych, którym zobowiązał się pomóc.

Umrze, nie zaznawszy ciepła rodzinnego domu.

Następnym razem, jak będziesz miał koszmar, spróbuj stawić mu czoła! To twój sen i nikt nie ma prawa zmuszać cię w nim do przeżywania strasznych rzeczy. Pamiętaj mały, to ty masz kontrolę.

Dziecięcy głos znów rozbrzmiał w jego głowie, a wtedy wszystkie myśli odpłynęły.

Schylił się i odrzucił ciało Monstre na bok. Następnie gwałtownie skręcił, przy czym wyjął miecz i odciął jedną z rąk mar, która zaczęła natychmiast odrastać. Potwór wrzasnął tysiącem głosów agonii i zamachnął się na tego, kto ośmielił się go skrzywdzić. Rycerz odskoczył, czym o milimetry uniknął spotkania z nacierającymi z góry kończynami. Poczuł jeszcze drżenie ręki uderzającej o ziemię, zanim okrążył stwora i znalazł się za nim. Znalazł się w nienajgorszej sytuacji. Teraz pozostawało pytanie... Jak pokonać to cholerstwo?

Szybko stracił zalety swojej pozycji i został zmuszony do kontynuowania gry w kotka i myszkę. Mara obracała się jak głupia, a Homme przemykał między jej rękami, walczył z coraz większymi zawrotami głowy i modlił się, by żadna z kończyn go nie trafiła. Pragnienie to przybrało na sile, kiedy rozwścieczona kreatura uniosła przednie dłonie do ust, przy czym wysmarowała je kwasem. 

Nie pozostało mu wiele czasu. Rozpaczliwie sięgnął do swojego umysłu i przewertował wszystko, co słyszał na temat mar. 

Podobno zostają nimi porzucone noworodki. Inni mówią, że kobiety ze złamanym sercem. Wywoływały koszmary i dusiły przez sen swoje ofiary, choć teraz Homme dodałby do tego kilka innych czynności. Wieśniacy, żeby się od nich uwolnić, stosowali wszelkie możliwe amulety, jak to zawsze w przypadku potworów.

Rycerzowi przypomniało się, jak wmówił Kiaranowi, że daje mu podobny amulet. To kłamstwo wydawało się teraz z niego szydzić. "Tobie też by się taki przydał, co?"

Zbyt się zamyślił i następnego natarcia nie udało mu się uniknąć. Pazury z tylnej dłoni rozorały mu skórę na udzie — gdyby nie twardy materiał, z jakiego nosił ubranie, obrażenia byłyby znacznie poważniejsze. To jednak wystarczyło, by ugięły się pod nim kolana. Dopiero wtedy zwrócił uwagę, jak ciężko mu się oddycha, jak serce mu wali, a klatka piersiowa piecze. Na plecach poczuł gwałtowną falę bólu, a przecież nic za nim nie stało. Kiedy został ranny w takim miejscu?

Wyczerpany do granic, nie miał szans na wykonanie jakiegokolwiek uniku. Odbił następne dwa natarcia, a przy trzecim jego palce wygięły się nienaturalnie i puściły miecz, który wpadł krwawego jeziora. Nim zdążył zorientować się w sytuacji, oberwał w lewą stronę twarzy. Krzyk wyrwał mu się z obolałej piersi, gdy kwas zaczął pożerać mu skórę. Ten wrzask brzmiał raczej jak głos mary, niż jego własny. Opadł na kolana.

Przegrał.

Ostatnim, rozpaczliwym gestem rzucił się na czworakach do ucieczki jak najdalej od Monstre, którego nie udało mu się obronić. Jego ciało poruszało się samo. On tylko słuchał własnego krzyku, który nie ustępował, czuł, jak połowa jego twarzy traci swój kształt, piecze, jakby stała w ogniu. Jednym okiem widział, że mara dalej za nim idzie. Dobrze. Może jakimś cudem przynajmniej Monstre wyjdzie z tego spotkania żywy.

Gdy tylko o tym pomyślał, demon zawrócił.

— Nie! Chodź za mną! — chciał krzyczeć, ale z jego gardła wydobyło się jedynie niewyraźne charczenie. — Wracaj do cholery! Zostaw go!

Ale mara straciła nim zainteresowanie. Poczuł, że coś spadło na ziemię - to jego przekrwione, mętne oko wypadło mu z oczodołu. Splunął na nie krwią. Musiał wracać. Musiał dalej próbować obronić chociaż tę jedną osobę. 

Ale nie potrafił już poruszyć się do przodu. Nie mógł oddychać, smród palonej skóry wypełnił mu płuca. Świat zaczął wirować mu przed oczami. Krzyczał dalej, ale już nie słyszał tego krzyku.

Opadł na stertę suchych liści. Umarł z myślą, że zawiódł. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro