Rozdział 17 2/3

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Idziemy, idziemy - Homme zdobył się na krzywy uśmiech pozbawiony grama wesołości. „Jeszcze się poduczy języka i zrobi się jeszcze bardziej nieznośny" pomyślał mimowolnie. „Jakby jego dziwne spojrzenia i uwagi mi nie wystarczyły"

Natychmiast ukłuło go poczucie winy. Poprowadził resztę na drogę. Znał to miejsce doskonale i mimo wrzawy panującej wokoło, rozmyślania zdołały pochwycić jego uwagę. Szedł machinalnie, z ręką uniesioną ku górze. W chaosie panującym na głównej ulicy trzymanie się za ręce było tak samo sensowne, jak próba oddychania pod wodą.

Czy był złą osobą?

Zdarzało się, że natrafiał na ludzi, wobec których nie czuł specjalnej sympatii, ale pierwszy raz targały nim tak intensywnie negatywne emocje. Nigdy w życiu tak bardzo nie chciał pozbyć się kogoś ze swojego otoczenia. Nigdy nie odczuwał tak silnej niechęci.

Dlaczego? Co Somnis mu zrobił? Poza irytującym usposobieniem jedynie im towarzyszył. Tak, uczepił się ich jak rzep psiego ogona i nie chciał puścić, ale może potrzebował towarzystwa, żeby przetrwać?

„Dullahany słuchały jego rozkazów z tego samego powodu?"

Na moment stanął. Ludzie wokół niego popychali go i przeklinali zawalidrogę, ale ich głosy docierały do niego stłumione, jakby znów znalazł się w Cierniowym Lesie. Wydawało mu się, że gdzieś za jednym z wozów dostrzegł blade, wydłużone kończyny ociekające kwasem. Ledwo stłumił krzyk. Zakrył usta dłońmi i ugryzł się w język, żeby nie wydać żadnego dźwięku. Bezskutecznie próbował uspokoić zbierającą się w nim panikę.

„To tylko zwidy. Jesteś w mieście. Jesteście bezpieczni. Wszystko dobrze" próbował się przekonać. „Spójrz, ludzie nie uciekają. Nic tam nie ma. Nic nie ma!"

Kątem oka poszukał Kiarana i Monstre. Całe szczęście, stali tuż za nim, czekali, aż pójdzie dalej. Złapał ich za ręce. Diabli niech wezmą niezręczność, musiał mieć pewność, że nic im się nie dzieje.

Spojrzał z powrotem na miejsce, gdzie wydawało mu się, że widział marę. Zobaczył tylko wystające spod płachty, metalowe rury. Wziął drżący oddech. To naprawdę było przewidzenie.

W tłumie dojrzał znajomą twarz. Smukła, wysoka postać Somnisa poruszała się w tłumie tak, jakby szła między drzewami. Nawet nie patrzył, gdzie idzie. Jego oczy utkwione były prosto w grupę, z którą nie rozstawał się od spotkania w Cierniowym Lesie. Nie uśmiechał się, choć miał to w zwyczaju.

Homme ścisnął mocniej dłonie swoich towarzyszy. Mary może i tu nie było, ale czuł całym swoim ciałem, że podąża za nimi potwór innego rodzaju. I mimo to, mimo całego tego strachu, mimo złych przeczuć, wciąż źle mu było z tym, że żywił takie uczucia wobec istoty o ludzkiej twarzy.

Łatwiej wędrowało się samemu. Nie rozważał wtedy tysiąca nieprawdopodobnych możliwości w obawie, że nie zdoła kogoś obronić.

•••

Główna ulica w Lebenstadt była nieznośnie długa, a droga przez nią męczyła, tym bardziej że przechodzący nią tłum poruszał się w ślimaczym tempie. Gdy Homme się więc zatrzymał, Kiaran pomyślał najpierw, że ten zarządził chwilową przerwę. Potem jednak zauważył jego napięty wyraz twarzy.

Znał to spojrzenie.

Ile to razy widywał je w lustrze?

Poczuł znajome już ciepło oplatające jego palce. Zacisnął wolną dłoń na szaliku. To miejsce nikomu nie służyło.

Monstre chyba pomyślał o tym samym, bo pociągnął ich w stronę nieco spokojniejszej części tuż pod budynkami. Gdy znaleźli się obok warsztatu szewców, z którego dobiegało miarowe stukanie młotków, nareszcie mogli głębiej odetchnąć. Kiaran poczuł niepohamowany przypływ wdzięczności. Monstre ostatnio wydawał się coraz bardziej... Prawdziwy. Ludzki.

Otaczała ich ciepła, gęsta chmura zgiełku, zupełnie przeciwna przytłaczającej, ogłuszającej Ciszy. Choć taki hałas normalnie przyprawiłby Kiarana o nieznośny ból głowy, teraz wydawał się zbawieniem, barierą chroniącą ich przed wszelkim niebezpieczeństwem. Z ludźmi wokół i Homme u boku, Kiaran z ulgą odczuwał, że nic im tu nie grozi. Pod jednym warunkiem.

Po raz kolejny poprawił ucisk na szyi. Nie zliczył, ile razy to zrobił od zbliżenia się do miasta.

Homme odetchnął i oparł się o ścianę warsztatu. Monstre już wyciągał do niego rękę, więc szybko rzucił:

- Wszystko dobrze, dzięki - stwierdził z bladym uśmiechem, który stanowił ponury kontrast z drżącymi ustami i przymkniętymi oczami. - Trochę zakręciło mi się w głowie przez tę duchotę.

Monstre niechętnie cofnął dłoń i przytaknął. Odwrócił się w stronę środka ulicy, na którym walczyły dwa przeciwstawne prądy, a każdy szedł tak, jak chciał i gdzie chciał. Niby tyle wokoło straży, ale tak długo, jak nie dochodziło do przestępstwa, nikt nie interweniował'

- Rzeczywiście jak zwierzęta - mruknął, po czym wyprostował się gwałtownie. - Chwila, gdzie jest Somnis?

- Jest wysoki, wypatrzy nas. Chodźmy - głos Homme zabrzmiał dziwnie chrapliwie. Oderwał się od ściany.

Kiaran zagryzł wargę. Nie powinni zostawiać nikogo za sobą. Im większa grupa, tym bezpieczniej.

Ale Homme był tu przywódcą. Mimo wątpliwości łatwiej po prostu za nim podążyć.

Tak długo, jak kroczyli ścieżką wiodącą do domu.

- Gdzie idziemy? - zapytał jednak.

Wyglądało na to, że mieli konkretny cel, ale chyba umknęło mu, jaki konkretnie. Wspomnienia z wydarzeń poprzedzających ich znalezienie się pod murami zamku aż do spotkania Monstre w Cierniowym Lesie wydawały się mgliste i niewyraźne, miał wrażenie, jakby przeżywał je ktoś inny. Ale to nic. Mniejszy ciężar.

Żałował jedynie tego, że doskonale pamiętał szkarłatną wodę powoli mieszającą się z cuchnącą, czarną substancją.

Uniósł głowę ku niebu. Kiedy ten koszmar wreszcie się skończy?

Otrzymał krótką odpowiedź, że kierują się do zamku.

- To duże miasto, a ja bywam w nim dość rzadko - dodał Homme. Jego twarz czerwieniała od duszności, gorąca i wysiłku wkładanego w próbę przekrzyczenia dziesiątek ludzi wokół niego. - Przepraszam, że wybrałem główną drogę. Wiem, że nie jest najprzyjemniejsza, ale lepiej, żebyśmy się nie zgubili między bocznymi uliczkami i dotarli jak najwcześniej.

Kiaran jednak podejrzewał, że to nie był jedyny powód. Homme rozglądał się bezustannie, czasem wbijał wzrok w nieokreślony punkt przed sobą i gwałtownie się zatrzymywał. Zanim jednak porwałby go tłum, on ruszał dalej.

Ulica powoli się rozszerzała, a zgromadzona na niej masa ludzka rzedła. Mozaika tysiąca pstrokatych kolorów przestała mrugać Kiaranowi przed oczami i wreszcie mógł przyjrzeć się mijanym twarzom.

Stroje go zbytnio nie zaskakiwały - nie różniły się bardzo od tego, do czego zdążył się przyzwyczaić w Verdun. Bardziej obrzydzały go zlane potem twarze i mokre ubrania. Smród dało się wytrzymać, zresztą nic już nie było w stanie go zaskoczyć po stajennym, do którego zwrócili się po konie. Nawet kontakt fizyczny, którego nie dało się uniknąć, z jakiegoś powodu stał się w miarę znośny. Jednak widok ich lśniącej, czerwonej skóry, przetłuszczonych włosów i ciemnych plam na szatach sprawiał, że śniadanie przewracało się Kiaranowi w żołądku. Zadrżał, jakby po to, by wyrzucić z siebie wszelkie nudności i skupił swój wzrok na Homme. Widok falujących przy najmniejszym ruchu loków skutecznie koił nerwy.

"Homme jest z tobą. Homme cię obroni. U boku Homme wrócisz do normalności. Wrócisz do Allistora, Willa, Collina, a nawet Rosaline."

Dotarli na plac. Choć ludzi wciąż nie brakowało, mogli wreszcie oddychać i swobodnie chodzić. Monstre odetchnął głośno i rozłożył ramiona.
- Koniec katuszy! - zawołał radośnie. - Słodki ziemniaczku, jak ja nienawidzę ludzi!

Homme uniósł w niedowierzaniu brwi. Rozchylił usta, żeby coś powiedzieć, ale zamiast tego wybuchł śmiechem. Nagle wydało się, jakby uleciało z niego ogromne napięcie.

- Słodki ziemniaczku? - udało mi się w końcu powtórzyć. - Kto tak mówi?

Na to Monstre puścił mu oczko.

- Tak zwany batat - dodał. - Mój brat lubił tak mawiać. O, a co to jest? - powiedziawszy to, wskazał na punkt za jego ramieniem. Wygląda trochę jak... A ja wiem? Dziwne, metalowe coś.

Homme, nawet gdy się odwrócił, nie miał pojęcia, co mógłby odpowiedzieć. Rzeczywiście, pośrodku placu stała potężna konstrukcja, najprawdopodobniej wykonana z brązu. Kształtem przypominała szeroką iglicę otoczoną trzema pierścieniami ustawionymi w różny sposób, a podstawa konstrukcji wysoka na trzy metry miala kształt krzyża greckiego. Całość była tak ogromnych rozmiarów, że konkurowała wysokością z wieżą kościoła. Część wozów zatrzymywała się właśnie tam, by zespół robotników pod nadzorem vechnijskich inżynierów mógł wyładować z nich potężne, dzwoniące części.

„A więc to było w tych wszystkich wozach" pomyślał Kiaran. „Budują coś... coś, co zupełnie tu nie pasuje."

- Powiem ci, że ja sam nie mam pojęcia, co to jest - mruknął Homme. - Nie słyszałem w Poing Rouge o żadnym sprowadzeniu do Lebenstadt naukowców z Vechny, a tym bardziej o budowaniu takiej dziwacznej konstrukcji.

Monstre założył dłonie na piersi i wbił w iglicę nieprzychylne spojrzenie.

- Paskudztwo - odparł. - Psuje cały krajobraz. Wielka kupa złomu.

Homme tylko zapatrzył się na nowy obiekt na rynku. Przymknął powieki, policzył do pięciu i odwrócił się do reszty.

- Teraz już krótka droga do zamku - stwierdził i wskazał na potężną twierdzę, która zrobiła się nagle znacznie większa, niż na początku ich wizyty w mieście. - Zostawmy na razie to dziwactwo i chodźmy. Przyda nam się porządny odpoczynek.

- Prawda, prawda! - od strony prac dotarł do nich znajomy głos. Monstre uśmiechnął się szeroko, natomiast Homme zagryzł wagę, by nie pokazać po sobie zawodu. Somnis dołączył do nich, jak zwykle radosny i pełen energii. - Idziemy?

Kiaran instynktownie delikatnie się od niego odsunął. Niby zawdzięczali mu życie, ale coś było w nim odpychającego. Z każdym wypowiedzianym przez niego po angielsku słowem, w Kiaranie wzmagał się dyskomfort.

Stanął za Homme. Nie na tyle, żeby widać było, że się za nim chowa, ale na tyle, by poczuć się nieco pewniej. Za dużo wrażeń na dziś. Jeśli wkrótce nie doświadczy ciszy i spokoju, obawiał się, że nie wytrzyma.

Przekraczał swoje granice tyle razy w trakcie tej wyprawy, że samotny wypoczynek w prawdziwym łóżku wydawał się snem zbyt śmiałym, by mógłby się kiedykolwiek spełnić. Te kilka dni stało się dla niego pasmem katastrof, jedną za drugą nie pozostawiały mu nawet chwili wytchnienia. Kiedy to ostatnio poczuł się bezpiecznie? Kiedy w ogóle zasnął?

Przymknął oczy, poczuwszy ścisk w sercu. Och, jak bardzo chciałby móc zasnąć! Choć na chwilę wyrwać się z tego koszmaru na jawie!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro