Wspomnienie Przeszłości

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Po niemalże białym niebie posiadającym poświatę błękitu sunęły równie białe chmury, o tysiącu kształtach, lecz nikt nie uniósł głowy aby je ujrzeć, każdego z nich kierowały inne cele, wątpliwe było aby jedna osoba z tych tysiąca usiadła na chwilę tylko po to aby cieszyć się spokojem.
Taki urok pełniło to duże miasto, pełne starodawnych posągów czy budynków tworzące aurę przyciągania.

Ludzie zwiedzający robili im tylko zdjęcia, bądź sobie na tle tych budynków, po to aby odejść inną ścieżką, ścieżką pełną innych wrażeń, które zostaną zapisane w urządzeniu schowanym do kieszeni, schowanym po to aby następnie je wyjąć.

Ludzie bezdomni siedzieli, z miną wbitą w podłoże, przypominały twarze spokoju, spokoju który każdy posiada z nas na swoich twarzach, podczas snu.
Ich życie będzie pełne dni, zapełnionych takim spokojem i czekaniem, dopóki nie odbiją się od tego nie skończonego czekania, i na nowo zaczną swe nowe żywoty, w tym jakże pięknym świecie.

Thomas rzucił jednemu z nich pieniądze, które trafiły bezpośrednio do kubka, tworząc zaraz po tym szeroki uśmiech na jego twarzy.

Thomas biegł, biegł mijając ludzi idących z swoimi czworonożnymi przyjaciółmi, całkowicie odpłynęli na statku, z swoimi myślami.

Wyprzedzał również nastolatków, takich jak on, oni również pędzili pomimo tego, że rok szkolny się zakończył, oni biegli do pracy, albo jak Tom spóźnili się na odjazd komunikacji miejskiej.

Mijał również starsze kobiety czytające książki w parku, karmiąc przy tym gołębie, w tym samym parku można było zauważyć obściskujące się pary, jak i samotnych wędrowców których dłonie spoczywają w kieszeni a wyprostowana sylwetka idzie przed siebie, z wbitym spokojnym wzrokiem w krajobraz sunącym się przed nimi.

Ludzie grający na przeróżnych instrumentach siedzieli na chodnikach, bądź pod ścianą, jak i skryci w cieniu, tego dnia nie było wśród nich skrzypaczki, Jane zapewne czekała już na Toma.

Na pewno nie była wściekła, lecz pewnie sprawiała takie wrażenie, tak naprawdę zastanawiała co stało się żeby Tom nie przyszedł na podaną godzinę, zapewne stresowała się zarówno tym, że ich cały zaplanowany wyjazd na wyspy ulegnie zmianie.

Prawdą było, że ulegnie zmianie, lecz nie koniecznie spowodowany nie przyjściem Thomasa...

Otworzył drzwi samochodu, wparował do niego niemalże w momencie gdy on miał odjechać, przeprosił kierowcę Taxi, podał adres pobytu Jane, poprosił o szybszą jazdę, lecz kierowca się nie zgodził...

Zmienił zdanie gdy chłopak dopłacił kilka banknotów...

Obserwował inne pojazdy, śmigające niczym odbita piłka, gdzieś bardzo daleko...
Ludzie pomimo tego, że znajdowali się tylko za szybą pojazdu, wydawali się Thomasowi odlegli...
Dotarło do niego, że przez całą drogę liczył pojazdy jak i ludzi, bądź drzewa.
Zawsze tak robił gdy był mały, liczył wszystko wraz z swoją matką, tylko po to aby zająć czymś swój umysł, tylko po to aby choroba lokomocyjna nie dała o sobie znać.
Nawet najmniejsze przyzwyczajenia, które wbijają się do naszego umysłu jak sztylet, mogą zostać tam już na zawsze, i za żadne skarby nie można się ich pozbyć...
Ponieważ w momencie gdy się je wykonuje, o nich się nie myśli.
Wykonujemy te przyzwyczajenie całkowicie automatycznie.
Jak kod wbudowany w ciało robota...

Zapłacił kierowcy podwójnie, i opuścił pojazd.

Jego wzrok od razu natrafił na średniego wzrostu, prawie, że dwudziestoletnią dziewczynę ubraną w jasne kolory, na jej głowie spoczywał biały kapelusz.
A czarne pasma włosów, niczym węże meduzy opadały zza jej plecy, zakręcone jak śruba.

Obok jej stóp spoczywała jedna duża torba, jak i jedna mała, w jej dłoni spoczywał futerał skrzypiec, z zapełnionym wnętrzem ich samych.

Zza Jane stał czarny samochód, z jakże przyciemnionymi szybami, o jego maskę opierał się wysoki blondyn, w czarnej bluzie, wyrzuca niedopałek i uśmiecha się od ucha do ucha gdy zauważa Thomasa.

Arthur był kolegą z liceum, miał prawo jazdy, również potrzebował odpoczynku, więc zaproponował mu również podróż na wyspy.
Poza tym Tom wiedział że Arthur podoba się Jane.
I tak kazał specjalnie mu jechać aby coś między nimi zaiskrzyło.
Jane była w dwóch poważnych związkach równie nie ciekawych, Arthura znał, był dobrym człowiekiem, do tego podobał się Jane, więc wnioski nasuwają się same...
Tak jestem straszną swatką wiem o tym...

-Ile można na ciebie czekać?! Co jeśli nie zdążymy! Nie po to niosłam te torby! Gdzie ty do cholery byłeś Tom? Nigdy się nie spóźniasz! A teraz godzinę! Martwiłam się!

Uśmiecham się rozbawiony.
Było dokładnie tak jak myślałem, jej zachowanie, nigdy się nie zmieni, poza tym znam ją jak nikt inny, więcej niż 10lat znajomości już od początku opartej na najlepszej przyjaźni tym skutkuje.

-Przepraszam Jane... Zaraz pewnie jedziemy? Prawda Arthur?

Blondyn się uśmiecha.

-Oczywiście, miejmy nadzieje, że na lotnisko nie zdążymy...

-A to niby czemu?! -Wyskakuje Jane.

Arthur wbija wzrok w ziemie, chowając dłonie do kieszeni.

-Bo ja...

Jane unosi brew podtrzymując dłonie na biodrach.

-Boje się wysokości no i lotów samolotem... Też... Gdy kiedyś jechałem z babcią to akurat były te turbulencje! -Mówi szybko z pretensjami w głosie.

Powstrzymuje się od nie wybuchnięcia śmiechem.

-Na pewno będzie okej... Prawda Tom? Poza tym musimy tam pierw dojechać, potem się pomartwimy twoim lękiem wysokości i oczywiście wybijemy ci go z głowy...
Prawda Thomas? -Mówi bardziej zirytowana

-Tak, tak Jane... -Błyskawicznie przytakuje ruchem głowy.

Odkładam swoją małą torbę, zaraz obok tej Arthura, tworząc w głowie wyobrażenie momentu gdy wszystko tam pakowałem...
Po chwili stwierdzam, że wszystko to co jest najważniejsze musi tam być...

-Pomóż mi! A nie tak stoisz i się patrzysz na tą torbę...

Przenoszę wzrok na skrzypaczkę, biorę od niej dwie ciężkie torby, zarówno ta duża jak i mała, są pewnie wypchane po brzegi, zastanawiam się czy ich waga przejdzie...

Podaje mi Skrzypce...

-Tylko pomału! -Ostrzega mnie grożąc palcem-Masz je ułożyć jakbyś kład dziecko do łóżeczka...

-Jane jesteś nienormalna-Mruczę kręcąc głową.

-Może i tak ale nie jestem taka markotna.

Wytykam jej język, odkładając jej instrument, cały czas czując jej baczne spojrzenie wbite w moje dłonie podczas tej czynności.

Zamykam bagażnik, w końcu siadając z Jane z tyłu.

Arthur przekręca kluczyk.

-No to wreszcie jedziemy się zabawić! -Wykrzykuje podgłaśniając muzykę.

Uśmiecham się, opierając głowę o szybę, nawet nie wiem gdy moje powieki stają się coraz bardziej ciężkie jak kamień, którego pomimo największego wysiłku nie potrafię unieść.

Słyszę tylko Jane sprzeciwiającą się gustowi muzycznemu Arthura.

Potem wędruje zagubiony w swej przeszłości...

Moje stopy, dotykało ciepło bijące z pod ziarenek piasku, które przelatywały przez moje palce...

Szum fal wypełniał moje uszy, skrzeczenie mew również.
Lecz ludzi nie było, nie było nikogo, tylko ja biegający, po bezkresnym wybrzeżu, stawiającym stopę za stopą, skaczący z nogi na nogę...

Spokojny wiatr unosił moje włosy w tył...

Ja się śmiałem...

Lecz spokojny wiatr zamienił się w ten wściekły, piasek stał się zimny, jak kłujący przenikliwy lód...

Promienie słońca nie docierały ku mojej twarzy...

Fale stawały się coraz większe...
Aż w końcu przypominały kilkunastu metrowe giganty...

Mój śmiech zamienia się w skowyt... Zmieszany z płaczem.

Na pomoście cień postaci bierze rozbieg, śmieje się, aż w końcu znika.

Skoczyła, a jedyne co widziałem wtedy to jej brązowe włosy...

Wbiegłem na pomost, a ona nie mogła się wynurzyć, nie mogła...

Ja nie mogłem oddać się próbie ratunku...

Moje całe ciało oblał strach panika jak i odrętwienie...

Na końcu zobaczyłem jej twarz, jej twarz nie chcącej nabrać powietrza, jej twarz.

Jej twarz nie posiadała emocji, była taka jakby spała...

Potem znów znikła...

Zrywam się, uderzając głową w sufit samochodu, krzyczę, a moje ciało oblewa pot.

-Tom co jest?! -Jane szarpie za moje ramię.

Lecz jej twarz, nadal jest przed moimi oczami.
Twarz mojej siostry, która utopiła się gdy miałem 10lat, byliśmy wtedy nad morzem, na chwilę ja i ona...
Nasi rodzice poszli gdzieś również na chwilę...
Ja nie mogłem jej pomóc...
Nie mogłem!
Byłem sparaliżowany.
Lecz ojciec mnie obwiniał.
Obwinia mnie do dziś, nawet nieświadomy tego...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro