Z popiołu powstały...

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Obudzili się już wszyscy.

Ben uspokajał swoją żonę, lecz ona nieustannie mówiła, że on się zbliża i jesteśmy wszyscy zgubieni.

Fred przechylił daszek swojej durnej czapki, tak, że na jego oczy padał cień, narzekał nadal paląc cygaro, na przemian mówiąc, że nic nam nie zrobi bo jest nas więcej, i to on nas się boi...

Nikt tego nie komentował, jakby każdy wiedział, że niema to najmniejszego sensu, on i tak będzie mówić i mówić.

Dłoń Thomasa pulsowała, drętwiała, poruszał palcami co jakiś czas.

Uniósł głowę wraz z Henrym, jako pierwsi wstali.

Inni tylko patrzeli po sobie.

Z korytarza wyłoniła się postać.

Nie była to Jane, tak jak bym chciał.

Nie była to córka Henrego, tak jak by on chciał.

Do pomieszczenia wszedł mężczyzna, o niemalże, białej twarzy, była ona tak samo blada jak skóra na kościstej dłoni, o długich palcach.

Był wysoki, jego głowa niemal zahaczała o sufit.

Jego garnitur, jak i eleganckie buty były czyste, jakby nie dawno wyprane.

Spojrzał na mnie i Henrego z zdziwieniem, usiadłem z zrezygnowaniem.

To tylko portier.

Wpatruję się na Arthura, który posłał krótkie spojrzenie w stronę wysokiego mężczyzny, i zamknął je z powrotem osuwając się lada moment w odmęty snu. Wrócił niedawno mówiąc, że nie znalazł Jane i Alice.

-Czekasz za nią co? -Przenoszę głowę w bok, zauważając recepcjonistkę Emmę.

Przytakuje głową.

-Z jednej strony cieszę się.

Posyłam jej zdziwione spojrzenie.

-Cieszę się, że przyjechałam tu tylko po to aby pracować, a nie z kimś bliskim, aby odpocząć podczas podróży.
Nawet jeżeli, ten psychopata zacznie mordować, to i tak mój synek będzie żył, co prawda beze mnie, ale... -Ostatnie zdanie mówi ciszej.

Zauważam na jej twarzy rosnący smutek.

-Będzie dobrze, któraś z rodzin, z pośród tych ludzi którzy nie uciekli, na pewno dotarło do nich, że coś jest nie tak i zawiadomili policje, i teraz ich szuka. Dotrą tutaj zanim wydarzy się kolejna katastrofa.

Emma uśmiecha się lekko, jakby dotarło do niej, że taka sytuacja jest możliwa.

Może to na przykład jej mąż zawiadomił policje, że jego żona nie wróciła do domu z pracy...

Thomas wątpił w taki obieg spraw, jeżeli by policja przyjęła zgłoszenie, pojechałaby od razu w miejsce pracy, zrobiliby to wcześniej, teraz minął już na pewno tydzień od momentu gdy Emma nie wróciła z pracy.

Nawet jeżeli by tu przyjechali, musieliby pierw zająć się, odrzuceniem drzew, zwalonych na drodze...

Jedynej drodze do tego durnego pałacyku...

Wzdycham.

Nie ma z tej sytuacji żadnego wyjścia...

Więc dlaczego ciągle nad tym rozmyślam?

Zawsze przecież tak robię, przed głupim apelem w szkole czy wycieczką, czymkolwiek tak właściwie...

Rozmyślam zawsze nad tym, od czego pierw zacząć, bądź nad tym jak wszystko będzie przebiegać, albo jaka będzie najlepsza możliwość.

W tej sytuacji nie ma żadnej możliwości.

Wzdycham.

-Idę.

Powiedział, i wstał, a ja zaraz po nim.

-Niech pan poczeka! -Krzyczę do Henrego.

-Nie ma na co czekać chłopcze, nie pozwolę aby on coś jej zrobił!

Próbuję go zatrzymać, ale ten wyrywa się, oddala.

Znika pochłonięty przez ciemność korytarza.

Słychać tylko skrzypienie stopni drabiny.

A potem skrzypienie towarzyszące otwarciu klapy.

Potem nic.

Pustkę bezgraniczną, świszczącą w uszach.

Przez chwilę chcę wyrwać się, pobiec zanim, poszukać z nim Alice i Jane.

Lecz Arthur miał rację.

Stracilibyśmy tylko więcej osób.

Na co on pewnie czeka.

Aż wywabi wszystkich, jak gromadę szczurów z kanału.

Przełykam ślinę siadając w miejscu.

Arthur dalej śpi.

Inni jedzą jakieś pożywienie nie za wielkich standardów, i tak powinienem coś zjeść.

Ale nie chcę...

Mija może kwadrans.

Godzina?

A może to tylko pięć minut?

Zaraz oszaleje.

-Możesz przestać chodzić jak upośledzona kaczka?

-Możesz się wreszcie zamknąć?!

Moje spojrzenie spotyka się z jej brązowymi oczami.

Uśmiecham się krzywo.

Jej wyraz wściekłości znika natychmiast z twarzy, i roześmiana wpada mi w ramiona.

-Cieszę się, że nadal żyjesz durniu.

-Ja też Jane.

Odsuwa się ode mnie, zauważam, że na jej plecach wisi jej futerał z skrzypcami.

-Jak uciekłyście?

Jane się chwile zastanawia.

-Zgubiłam ją, zaraz po tym gdy uciekłam z pokoju gdzie wisiała... Matka Alexa-Mówi łamiącym głosem, wbija paznokcie w skórę, i zawiera głosu dalej -Potem ją znalazłam, a raczej ona mnie, widziałam go.

-Kogo?

-Tego psychola.

Przełykam ślinę. Jane jakby wiedziała, jakie chce zadać pytanie mówi dalej.

-Nie widziałam twarzy... Tylko... Tylko był ubrany... Elegancko... Chciał mnie zabić, ale ona mnie uratowała... Gdy wróciłam do pokoju znalazłam od niego wiadomość, że to nie koniec.

-Tu jesteś póki co bezpieczna-Mówię zauważając jak bardzo jest zmęczona.

Jane pomału przytakuje ruchem głowy, zauważam, że niema swojego białego kapelusza.

Opiera głowę o moje ramię, wcześniej odkładając futerał na kolana.

-Gdzie mój ojciec?!-Unoszę wzrok zauważając wściekłą czerwonowłosą o czarnych końcówkach.

Całe moje ciało oblewa zimny strach.

On poszedł jej szukać.

Tylko ona wróciła sama...

-Mów! -Krzyczy stojąc przede mną.

-Uspokój się -Mruczy Arthur -Poszedł cię szukać, a skoro jesteś, zapewne zaraz wróci.

-Jak mam się uspokoić?!

Zauważam w oczach Arthura wściekły błysk, a jego twarz również przybiera złą minę.

Lecz po chwili to znika, a on się uśmiecha.

-Idę zapalić.

Odchodzi w głąb korytarza.

-Uspokój się, twój ojciec zaraz wróci na pewno -Mówi Jane.

A Alice o dziwo się uspokaja, pomału oddychając.

Po chwili osuwa się po ścianie.

Krzyżując nogi.

Unosi brwi.

-Ten idiota poszedł zapalić bez zapalniczki? -Mówi podnosząc ją.

Wzruszam ramionami.

-Znając Arthura, ma jeszcze dwie w kieszeni, jest uzależniony od fajek, więc by nie wytrzymał z jedną zapalniczką która by mogła nie odpalić.

Alice patrzy na mnie dziwnie.

Ale odpuszcza, jakby to do niej dotarło.

***
Henry podtrzymywał się ściany, pomimo tego, że światło oświetlało każdy kąt, on i tak wolał pozostać w bezpieczniejszej pozycji.

W końcu będąc zawsze bardziej zabezpieczonym, lepiej się na tym wychodzi.

Pomyślał, trzymając nóż w jednej dłoni, zabrał go z kuchni restauracji.

Miał nadzieję, że to wystarczy.

Jeżeli spotkałby go, chcącego zabić jego córkę...

Żałował, że pokazał jej to miejsce.

Nie chciał aby miała koszmary, oraz wtedy widziała ducha tej dziewczynki.

Nie potrzebnie kupił ten pałacyk.

Chęc zrzucenia z niego tej złej sprawy, wygrała.

Prawdą było, ze się udało.

Lecz wielkim kosztem.

Henry wierzył, że to ta sama siła która opętała ojcem tamtych dzieci, steruje teraz mordercą, zabijającym jego gości.

Bez jakichkolwiek uczuć, współczucia, chęci zawahania.

Nie.

Przecież odciął małemu Alexowi palce, i zostawił ten wierszyk...

Nikt o zdrowych zmysłach nie zrobił by czegoś takiego.

Jedynie osoba będąca pod władaniem siły wyższej...

Henry wierzył tylko w to wytłumaczenie.

Przeszukał cały dół, oraz pierwsze piętro.

Teraz stał przed drzwiami swojego pokoju i Alice, na najwyższym piętrze.

Pomyślał, że może tam się schowała.

Pociągnął za klamkę, wparował do pomieszczenia zapalając światło.

Jego pokój, o jasnych ścianach powiewał pustką.

Tak samo łazienka.

Wszedł do pokoju Alice.

Przeskakiwał wzrokiem po jej torbach łóżku, każdym kącie, pomyślał, że nikogo nie ma.

Chciał opuścił pomieszczenie, lecz w ostatnim momencie w jego oczy rzuciło się krzesło, stojące przed oknem.

Siedziała tam postać z kapturem na głowie.

Czarnej bluzie Alice.

Zawsze nosiła wszystko, to co czarne, jej matka powiedziałaby, że jest to styl osób wyznających szatana...

-Alice?

Cisza.

Zrobił kilka kroków w przód.

-Córeczko?

Stał za krzesłem.

Dotknął jej ramienia.

A kaptur opadł ku dołowi, wraz z kijami podtrzymującymi, sztucznie złożone ciało, z bluzy i patyków...

Było słychać szuranie stóp w pomieszczeniu.

Lecz to nie był Henry...

Nie zdążył zamknąć drzwi.

Raz było słychać, że postać biegnie, lecz potem jej kroki były wolne, a potem znów zaczynała biec...

Henry pchnął drzwi, lecz to nic nie dało.

Postać delikatnie je odepchnęła, czubkiem palca.

Dłoni w białej rękawiczce.

Henrego oblał zimny pot, cofnął się w tył, zwalając wszystkie przedmioty z półek.

Postać miała na sobie, zwyczajne ubrania... Lecz brudne jakby od kurzu i ziemi.

Ale jego twarz...

Jego twarz pokrywała maska.

Która była brązowa.

Nie...

Ona była wykonana z czegoś elastycznego...

Z ludzkiej skóry...

Posiadał tylko otwór na oczy, i usta...

Jego oczy były niebieskie.

Bez jakichkolwiek uczuć.

Błyszczały, jakby łzami pokryte.

A uśmiech z twarzy mu nie schodził.

Był on szeroki...

Biel jego zębów...

Przybliżał się pomału, stawiał kroki wolno.

Gdy nagle podbiegł do Henrego.

Ten przewrócił się na krzesło, łamiąc je.

Jego uśmiech znajdował się, zaledwie kilka centymetrów przed twarzą Henrego.

W końcu, zacisnął palce dłoni, na rękojeści noża, jakby dotarło do niego, że trzyma w niej nadal nóż.

-Z-Zabije c-i-e!-Powiedział to z chęcią wykrzyknięcia, lecz wyszły mu tylko wyrazy wypowiedziane, z ciągłym jąkaniem.

Przypomniał sobie o swojej wadzie wymowy za dzieciaka.

Gdy się stresował, jąkał się, przy odpowiedzi na lekcji... Dzieci się z niego śmiały.

Jękojec! Jękojec!

On również wybuchł śmiechem.

Śmiał się głośno, jakby z najlepszego żartu...

Henry wziął zamach nożem.

Sądził, że mu się udało, nawet poczuł przez chwilę zadowolenie.

Ale go nie było.

Zrobił krok w bok.

Henry wykonał kolejne pchnięcie nożem.

On złapał go za nadgarstek, wykręcając go.

Henry wrzeszczał.

Potem odgłos łamanej kości.

Brzęk noża o ziemię...

Najgłośniejszy krzyk, turlał się po ziemi, ściskając dłoń.

-Kim jesteś? -Wysyczał.

Morderca schylił się nad nim, trzymając dłonie wsparte po bokach.

-Ja? Pytasz się mnie? Wiedzieć przecież każdy powinien, iż jam jest wysłannikiem, zbawcą takich słabych, zmęczonych istot jak ty.
Ja jestem tym co z popiołu powstał, a was w płomień zamiennie! -Wyrzuca dłonie w górę -Płomienie! Płomienie! Ja bardzo lubię płomienie a ty?

Pyta pochylając się nad Henrym.

Henry kręci przecząco głową.

Lecz ten łapie oburącz jego głowę, zmuszając do przytaknięcia.

-Wiedziałem, że lubisz! -Z jego ust wydobywa się chichot.

Zakłada dłonie na jego karku.

-Niech twe kości płoną.

Henry próbował się wyrwać.

Lecz w pomieszczeniu było słychać tylko trzask.

Tylko nie kończący się wrzask.

A on się śmiał opuszczając pomieszczenie, i rzucając maskę w kąt.

-Nikt się o tobie nie dowie, moja druga twarzo-Mówi do maski.

Śmiejąc się.

A Henry widzi mgłę, oblewającą ściany i podłogę.

Widzi to dziecko, o czarnych warkoczach.

Jej rudego brata, i jeszcze jednego.

Machają mu...

Henremu udaje się do nich uśmiechnąć...

Tylko na to go w tej chwili stać.

Jest mu przykro.

Łzy spadają na podłogę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro