Po drugie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Po drugie, dawniej byłem naiwny. I głupi. Jakiż ja byłem głupi... Powinienem już wtedy rozumieć, że nie ma czegoś takiego, jak rebelia bez ofiar. Jednak nie rozumiałem. I dlatego, gdy Kai przyszedł mnie odwiedzić i napomknął o pewnej "niewinnej organizacji", niczego nie podejrzewałem.

Kai był moim przyjacielem. Ukończył naukę rok wcześniej niż ja i zawsze chętnie mi pomagał. Był bardzo dobry w konstruowaniu przedmiotów, jednak brakowało mu kreatywności. Natomiast u mnie było zupełnie odwrotnie. Gdy pracowaliśmy razem, wszystko szło idealnie.

Zatem gdy pewnego ranka Kai zapukał do moich drzwi ucieszyłem się, zamiast się zaniepokoić, chociaż pora była raczej dosyć wczesna. Gdy ten wszedł, oczywiście zapytałem:

- Czemu przyszedłeś tak rano?

Jednak gdy Kai wyjaśnił, że tak sobie, żeby porozmawiać, nadal niczego nie podejrzewałem. Dopiero kiedy po raz pierwszy wspomniał o rebelii, trochę się zaniepokoiłem.

- Co rozumiesz przez rebelię? - zapytałem.

- Użyłem złego słowa, to nie jest do końca rebelia tylko... No, taka organizacja, która ma na celu zasygnalizowanie władzy, że taki podział społeczeństwa nie jest dobrym rozwiązaniem... Rozumiesz, co mam na myśli, prawda, Tian? - zapytał.

- Oczywiście, że rozumiem - odpowiedziałem. - I w pełni zgadzam się, że trzeba coś zrobić w tej sprawie. Powiedz, czy mógłbym przystąpić do tej organizacji?

Kai wbił we mnie wzrok swoich niebieskich oczu. Ogarnął z czoła przydługie kosmyki blond włosów, po czym powiedział:

- Prawdę mówiąc, taki był mój cel. Chciałem zaprosić cię do dołączenia do tej organizacji. Rozumiem, że przyjdziesz na nasze pierwsze spotkanie?

- Przyjdę. Kiedy i gdzie mam się stawić?

- O północy w starej szopie na wzgórzu. Wiesz, o jakie miejsce mi chodzi?

- Wiem. Dlaczego spotykamy się o północy, zamiast w ciągu dnia jak cywilizowani ludzie?

- Mnie nie pytaj - Kai wzruszył ramionami. - To nie ja to ustalałem.

- Skoro tak mówisz... - odparłem trochę niepewnie.

- No to świetnie - uśmiechnął się tamten. - Jeśli chcesz, mogę przyjść po ciebie wcześniej i pójdziemy tam razem.

- Świetny pomysł.

- To widzimy się dzisiaj w nocy?

- Tak.

- Do zobaczenia, Tian - powiedział Kai, szykując się do wyjścia.

Gdy mój przyjaciel na wyszedł, zacząłem się intensywnie zastanawiać. Nie podobało mi się, że członkowie tej organizacji spotykali się w nocy na odludziu, jednak sama idea brzmiała wręcz cudownie i całkowicie odwróciła moją uwagę od tych niepokojących szczegółów.

*

Kai przyszedł po mnie pół godziny przed północą. Szybko założyłem na siebie obszerny, czarny płaszcz z kapturem, do ręki wziąłem moją lampę lunarną i wyszedłem z domu.

Szliśmy wąską, leśną dróżką przez jakieś dwadzieścia minut. Potem las zaczął się przerzedzać, a ścieżka pięła się coraz bardziej pod górę. W końcu las się skończył, a my wyszliśmy na wysokie, płaskie wzgórze. Na drugim jego końcu majaczył w świetle księżyca czarny, kanciasty kształt szopy.

Zatrzymałem się na chwilę i rozejrzałem wokoło. Zawsze uwielbiałem nocne widoki, toteż nie mogłem się oprzeć ich podziwianiu.

Srebrzyste w świetle księżyca świerki porastały wzgórze tylko ze strony, z której nadeszliśmy; na jego drugiej połowie rosła wyłącznie trawa i nieliczne, karłowate krzaki. Na prawo od szopy widać było w oddali powoli gasnące światła Kallionu.

Kai szturchnął mnie w ramię; ruszyliśmy w kierunku szopy. Trawa błyszczała się pięknie w świetle mojej lampy uginając się pod naszymi stopami. Gdy byliśmy już blisko szopy dostrzegliśmy, że nie jesteśmy jedyni. Przed budynkiem stało już kilka zakapturzonych postaci. Jedna z nich skinęła nam lekko głową na powitanie, ja jednak nie wiedziałem kto to był.

Weszliśmy do środka razem z tamtymi. Wewnątrz szopa wydawała się o wiele większa niż od zewnątrz. Znajdowało się w niej około pięćdziesięciu osób; wszyscy nosili kaptury i porozumiewali się między sobą szeptem. Zauważyłem, że na suficie znajdują się już lampy dające delikatne światło, więc zgasiłem moją i schowałem do kieszeni płaszcza.

Kai poprowadził mnie przez tłum aż do krańca szopy. Tam znajdowało się podwyższenie, na którym stały trzy osoby. Zatrzymaliśmy się przed podium i czekaliśmy na to, co będzie dalej. Nie trwało to długo, po jakiejś minucie środkowa osoba stojąca na podwyższeniu zdjęła kaptur.

Był to wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna w średnim wieku. Miał krótkie kasztanowe włosy i brodę. Więcej szczegółów nie byłem w stanie spostrzec w mdłym świetle wiszących na suficie lamp.

Mężczyzna odchrząknął, a potem przemówił odważnym, lecz wcale nie głośnym tonem.

- Witam wszystkich na pierwszym spotkaniu Stowarzyszenia Pokoju. Nazywam się Alaric, a moi pomocnicy to Kayla i Oberon. - dwie nieruchome dotąd postaci zdjęły kaptury ukazując dwie twarze. Jedna należała do młodziutkiej dziewczyny o włosach w kolorze ciemnego blondu, która nie mogła mieć więcej niż piętnaście lat, a druga do chłopaka w tym samym wieku i o podobnym kolorze włosów. Domyśliłem się, że są bliźniakami. Tymczasem Alaric kontynuował swoje przemówienie. - Wybaczcie nam te niewygodne warunki, jednak z pewnych powodów nie mogliśmy sobie na razie pozwolić na inne. Jednak na wszystko przyjdzie czas... Ale zbaczam z tematu. Szanowni państwo, zebraliśmy się tutaj, ponieważ nie odpowiada nam ustrój Estrelli. Uważamy, że każdy człowiek powinien mieć równy dostęp do edukacji. Zamierzamy zapewnić lepsze warunki do życia wszystkim Estrallańczykom, niezależnie od ich stanu materialnego. - po tych słowach zamilkł i spojrzał na zebranych. - Czy są jakieś pytania?

W jednym z tylnych rzędów ktoś podniósł rękę. Gdy postać zrzuciła płaszcz okazało się, że jest to kobieta w wieku około trzydziestu lat.

- Słucham pani - powiedział grzecznie Alaric.

- Nie chcę być źle odebrana - zaczęła kobieta. - W pełni popieram idee Stowarzyszenia Pokoju, jednak jestem realistką. Jak zamierzacie je zrealizować?

Alaric uśmiechnął się; twarze Kayli i Oberona wciąż pozostawały bez wyrazu.

- Bardzo trafne pytanie - oznajmił mężczyzna. - A odpowiedź na nie brzmi: zamierzamy zorganizować serię protestów, które pokażą królowi, że jesteśmy przeciwni jego polityce. Mamy również nadzieję, że dołączą do nas inni sprawiedliwi ludzie.

Nie wiem co mnie wtedy opętało, ale podniosłem rękę.

- Słucham - rzekł Alaric.

Zrzuciłem kaptur i odczekałem chwilę, zanim ludzie nie przyzwyczają się do mojego wyglądu. Urodziłem się z białymi jak mleko włosami, a ich nietypowy wygląd wciąż szokował. Gdy stwierdziłem, że pierwsze zaskoczenie minęło, zacząłem mówić:

- Protesty nie wystarczą. Król jest zbyt zajęty dogadzaniem sobie, żeby zwrócić uwagę na problemy biednych.

- Rozumiem, że ma pan lepszy pomysł? - Alaric uniósł delikatnie brwi.

- Owszem, mam - wypaliłem. - Musimy w jakiś sposób zagrozić królowi, zmusić go, żeby nas wysłuchał.

- A jak mielibyśmy mu zagrozić? - spytał Alaric. - Jego wojska rozgromią nas w kilka sekund.

- Więc stwórzmy coś, czego jego wojska nie rozgromią. Stwórzmy broń tak małą, że dla ludziego oka wręcz niewidzialną, a jednak wciąż śmiertleną...

- Co mogłoby mieć taką moc? - zapytał tamten z niedowierzaniem w głosie.

- Wirus. Stwórzmy wirusa, na którego tylko my będziemy mieli lekarstwo. A jeżeli król nie zechce nas wysłuchać...

- ...to wypuścimy wirusa, który wywoła spustoszenie. - dokończył Alaric.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro