XI

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Stoję w progu i z ekscytacją patrzę na rozciągający się przede mną las. Spodziewałam się, że Valtor za mną ruszy, ale nic takiego się nie stało i jestem tu teraz sama. Robię krok i wciągam świeże powietrze do płuc. 

Mężczyzna miał rację, nie wiem gdzie iść, ale nie przeszkadza mi to w rozkoszowaniu się spacerem. Nie próbuję uciekać, bo sama widzę, że nie mam szans. 

Wchodzę pomiędzy drzewa i powoli idę rozglądając się na boki, zapamiętując jak najwięcej, by móc tą samą trasą wrócić do budynku szkoły.  Powietrze jest cudownie rześkie, a rosa na trawie moczy mi buty oraz nogawki. Im głębiej idę, tym pnie drzew są grubsze i las wydaje się mocniejszy, coraz gęstszy. Czuję się tu dziwnie zrelaksowana i odprężona. Liście delikatnie szumią na wietrze i zewsząd słyszę odgłosy żyjących tu zwierząt, głównie ptaków. 

Rozkoszuję się spacerem, choć nigdy jakoś specjalnie nie ciągnęło mnie do przyrody, zawsze byłam mieszczuchem. Teraz gdy mogę choć przez chwilę pobyć sama z naturą chłonę to całą sobą. 

Wypatruję szerokie drzewo stojące gdzieś pomiędzy mniejszymi i siadam na ziemi opierając o nie plecy. Brakuje mi teraz jedynie słuchawek w uszach z ulubionymi kawałkami i mogłabym usnąć. Właściwie, bez nich też mogę. Zamykam oczy i próbuję się wyciszyć, co jest tutaj wyjątkowo proste.  

***

Nie wiem nawet w którym momencie usnęłam. Odzyskuję świadomość, gdy jest już dużo zimniej. Chyba to nawet z zimna się budzę. Uchylam powoli zaspane oczy i odkrywam, że jest już także ciemno. Cholera, nie planowałam wracać po zmroku, może być znacznie trudniej. Wstaję i rozglądam się dookoła, ale nie mam pojęcia, w którą stronę iść. Wzdycham i przecieram twarz dłońmi. Ruszam w zupełnie losową stronę, omijając drzewa tylko dzięki światłu księżyca, które ledwo oświetla mi trasę. Nie wiem gdzie idę, ale gdzieś iść muszę. 

 Z lewej strony mijam niewielki zbiornik wodny. Małe bajorko wielkość oczka wodnego. Przechodzę dalej nie zwracając na nie zbytniej uwagi. Nagle czuję uchwyt na kostce i nie mogę wykonać kolejnego kroku. Patrzę w dół na swoją stopę, wokół której owinięty jest średniej grubości korzeń. Zaczynam w panice szarpać nogą, próbując ją wyrwać, ale korzeń również zaczyna ciągnąć. Jest silniejszy, więc jestem zmuszona wykonać parę skoków na wolnej nodze, zanim wywracam się i uderzam pupą o twardą ściółkę. Jestem przerażona. Nie zdziwiona, bo w tym świecie z czarodziejkami i magią, ale wystraszona. Nie wiem, co się dzieje. 

Korzeń ciągnie mnie po brudnej ziemi w ciemność, więc żeby się nie dać łapię się mijanego drzewa. Pień jest wąski więc owijam wokół niego ramiona i zapieram się, jak mogę. 

Obserwuję dziwną roślinę owiniętą wokół mojej nogi, która coraz mocniej ciągnie mnie w swoją stronę. Gdy wyczuwa mój opór zaciska się mocniej odcinając mi dopływ krwi do stopy. Zagryzam wargę. Nie zamierzam się poddać i dać się wciągnąć do bajora, bo właśnie z tej brudnej wody wystaje korzeń, który mnie zaatakował. Czując, że miażdżenie mi stopy nic nie daje, korzeń wypuszcza ze swojego boku pojedyncze cienkie kłącze. Wszystko dzieje się tak szybko, roślina po krótkim zamachu momentalnie przecina mi skórę na łydce. Przeszywający ból dociera do mnie i nawet zaciskanie zębów nie powstrzymuje jęku wydobywającego się z moich ust i tego, że moje ręce odruchowo puszczają pień. Jest to natychmiast wykorzystane i znowu wznawia się wciąganie mnie do niewielkiego jeziorka. Chwytam po drodze wszystko, co mogę, ale nie mam już siły, krwawiąca rana nie pomaga, a widok smug krwi na trawie przyprawia mnie o mdłości. 

Gdy moje wychłodzone ciało styka się z jeszcze zimniejszą wodą, drętwieję. To dosłownie chwila, nim cała zostaję wciągnięta pod taflę brudnego szlamu. 

Zupełnie wariuję. Tlenu brakuje mi praktycznie od razu, bo nie zdążyłam zrobić wdechu. Mrużę oczy i macham rękami i wolną nogą w panice. Czuję jak oddalam się od powierzchni. Dookoła co chwila czuję jakieś smyrgnięcia na ciele i wolę sobie nawet nie wyobrażać co to. 

Zaczynam tracić zmysły. Ostatnie co do mnie dociera, to błysk światła gdzieś na górze tak jasny, że rejestruje go nawet przy zamkniętych oczach.


Czuję na twarzy chłodne powietrze. Czuję swoje przemoknięte ubrania przyklejone do skóry. Czuję, że mi niewygodnie i czuję czyjeś ciepłe ciało obok siebie. Jestem niesiona. Czy mam siłę, żeby otworzyć oczy? Nie bardzo, ale ciekawość zwycięża. 

Och oczywiście, kto inny mógłby mnie uratować, jak nie Valtor? Przewracam oczami i odkasłuję trochę wody. Zwraca to jego uwagę i wzrok, który do teraz miał skierowany przed siebie przesuwa na mnie. Kącik jego ust unosi się lekko w pobłażliwym uśmiechu i nic nie mówi. Ja również, zbyt piecze mnie gardło.  

Głowa zwisa mi bezwiednie co,  nie powiem, trochę krzywdzi mi kark, więc opieram ją o jego ramię. Wiem, że przemoczyłam mu mocno ciuchy, ale skoro wziął mnie na ręce musiał być na to przygotowany. 

Jest mi piekielnie zimno, ciepłe ciało czarownika stykające się miejscami z moim nic nie daje. Marzę jedynie o znalezieniu się w swoim łóżku. Moim łóżku, tym w Chicago. Niemagicznym, spokojnym Chicago. 

Droga w lesie nie wydawała się taka długa, kiedy sama tędy szłam, a teraz w jego ramionach dłuży mi się niemiłosiernie. Czemu teraz nie mogę zemdleć albo usnąć? Teraz kiedy jest na to najlepsza pora? Dobrze, że chociaż mnie odnalazł i uratował, będę musiała  z  nim o tym porozmawiać jak odpocznę. Czuję, że przeziębię się po tej akcji. 

Z nudów zaczynam się przyglądać mężczyźnie. Znów patrzy przed siebie, a jego twarz wygląda na zrelaksowaną, jednak widzę w niej również sporo surowości. Zauważam, że on również ma mokre włosy. Wskoczył za mną do wody? W sumie... Jakoś musiał mnie wyciągnąć. Jestem mu wdzięczna. 

Z trudem podnoszę rękę i dotykam mokrego pasma blond włosów, które są teraz praktycznie przy mojej twarzy. Wzrok Valtora znów ląduje na mnie, a moje policzki się rumienią. Chcę, żeby się odezwał i przerwał tę ciszę, ale nic takiego nie następuje. 

Docieramy do budynku, patrząc za jego plecy widzę jak woda cieknie z nas na podłogę. Mężczyzna zanosi mnie do pokoju i kładzie w pościeli. Chcę zaprotestować, że jestem przecież strasznie brudna, ale wyczuwając moje spięcie pierwszy się odzywa. 

– Jutro zmieni się pościel, nie masz siły teraz się myć. Odpocznij. Zaraz przyniosę ci herbatę. Pomóc ci zdjąć mokre ubrania i się przebrać, czy sama sobie poradzisz?– O ile w pierwszej części wypowiedzi czuję troskę, która przyjemnie łechce moje uczucia, tak ostatnie zdanie sprawia, że znów się rumienię. 

Chcę się przebrać, ale nie wiem, czy sama dam radę. Z drugiej strony czy chcę, żeby oglądał mnie w bieliźnie? 

  –  Pomóż mi– mówię nim zdążę się powstrzymać. Zawsze byłam zdania, że nie ma różnicy pomiędzy strojem kąpielowym a bielizną, więc i tym razem nie uznaję tego za coś niewłaściwego. 

On wygląda na zaskoczonego, chyba spodziewał się raczej zawstydzonej cnotki, która opadnie z sił i zostanie w brudnych ciuchach, a nie pozwoli się dotknąć i rozebrać. 

–  Będziesz tak stał i się gapił czy zdejmiesz mi te mokre łachy? Nie mogę doczekać się herbatki.–  Posyłam mu najsłodszy uśmiech, na jaki mnie stać czym go widocznie rozbawiam. 

  – Nie mów już zbyt wiele–  mówi pochylając się nad łóżkiem.–  Jesteś wyziębiona. 

Nie obawiałam się bycia przez niego rozbieraną, ale teraz gdy się pochyla... No cóż, robię się trochę niepewna, cholera.  

~*~ 



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro