Rozdział 10

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Zaczynam mieć już naprawdę dosyć tej całej wyprawy — orzekła Natalie, owinąwszy się mocniej wełnianym szalem narzuconym na opończę. Wiedziała, co prawda, że Norgate to lenno na północy, wśród gór, przez większość roku zasypane przynajmniej częściowo śniegiem, nie spodziewała się jednak, że będzie aż tak zimne. Po prostu jej umysł nie był w stanie sobie tego wyobrazić. Temperatura nie dorównywała oczywiście tej w Skandii, jednak nadal nie stanowiła spełnienia marzeń przyszłej zwiadowczyni, która czuła wręcz, jak jej nos staje się mroźny i czerwony na czubku, podobny do wyraźnie zarumienionych policzków. 

— Nie dziwię się — zgodziła się z nią cicho Alyss. Nat przeszło przez myśl, że druga dziewczyna ma jeszcze gorzej niż ona. Mainwaring miała na sobie futerko i biały płaszcz, teoretycznie mający chronić przed wszechobecnym zimnem, w praktyce jednak pełniący raczej funkcję ozdoby. Jej i tak jasna skóra pobladła jeszcze bardziej, a czerwień na policzkach i nosie kurierki dorównywała tej u Natalie. W dodatku cały czas musiała jechać z gracją damy, podczas gdy zwiadowczyni kuliła się na swoim koniu, świadoma, że nikogo nie obchodzi zwykła kucharka. 

Najlepiej trzymała się niewątpliwie Dex. Fae trzymała się na swym karym wierzchowcu pewnie, dumnie wyprostowana, kierując nim zazwyczaj tylko za pomocą mięśni nóg. Czarne włosy zaplotła w gruby, sięgający bioder warkocz, a na sobie miała ciepłe, wysokie buty i futrzany płaszcz z kapturem. Jej złote oczy cały czas obserwowały otoczenie w poszukiwaniu niebezpieczeństwa. Sprawiała takie wrażenie, jakby wszechobecny chłód ani trochę jej nie przeszkadzał – wręcz przeciwnie, zdawała się nieodłączną częścią tego pokrytego śniegu obrazem, plamą czerni wśród wszechobecnej bieli. Dzika, zacięta wojowniczka wyglądająca tak, jakby wychowała się wśród tych gór, a niegościnna okolica ukształtowała jej ostrą duszę i twarde serce. Tylko śniada cera fae całkowicie temu zaprzeczała, bardziej kojarzyła się z Arydami lub Iberiończykami. 

Z torby przyczepionej do siodła wystawała odrobina ognistorudego futra.

— Dotrzyjmy już po prostu do Macindaw. — Natalie naciągnęła kaptur bardziej na głowę, by mocno ukryć uszy, tak samo zrobiła ze zdobiącą jej głowę grubą chustą, dodatkowo chroniącą przed zimnem. Opatuliła się jak chora starowinka i sprawiała wrażenie jednego wielkiego krępego stosu materiałów. Niemal jak kolosalny kłębek wełny. — Nigdy więcej nie zgodzę się na coś takiego, niech Crowley sobie sam jeździ — marudziła pod nosem. Miała nadzieję, że zaraz dotrą do Macindaw i wtedy nie będą musiały się martwić wszechobecnym mrozem. No i pewnie Will już tam na nie czekał. 

— Tak sobie myślę — zaczęła niespodziewanie Dexla, zwracając na siebie uwagę całej grupy. Jadące kilka kroków za Alyss i Natalie pozostałe kurierki pełniące rolę służek – oraz prawdziwa służąca przyuczająca je tajników fachu – zwolniły jeszcze bardziej i skierowały wzrok na mistrzynię szpiegów, tak samo jak dwóch strażników i Marwin, starszy kurier pełniący rolę doradcy i opiekuna „lady Gwendolyn”. — Oczywiście nasz skład jest dobry, ale mamy dużo służby, w tym dwie kurierki, które mogłyby bez problemu zdobywać informacje od pracowników zamku — zauważyła.

Wszyscy pokiwali głowami, zastanawiając się, o co chodzi kobiecie. Tylko starszy członek Korpusu Dyplomatycznego zdawał się łapać już, co ona ma na myśli.

— Ja pozostaję w wiosce pod Macindaw. Alyss będzie sama i nie ukrywam, że nie do końca podoba mi się ten fakt. Dlatego uważam, że ciebie, Natalie, powinniśmy przerobić na dwórkę, żebyś mogła jej ciągle towarzyszyć i pomagać w zdobywaniu informacji od szlachty.

Natalie skrzywiła się lekko na myśl o zmianie stanowiska, bo naprawdę nastawiła się już na bycie kucharką. Wiedziała jednak, że Dex prawdopodobnie ma rację. Jako dama dworu mogłaby zrobić więcej, niż tkwiąc w kuchni i udawać, że umie gotować na miarę zamkowej obsługi. Nie, mieli już trzy służące, w tym dwie kurierki, a także gwardzistów, którzy mogliby zdobywać informacje od pracowników i straży fortecy. Za to Nat jako dwórka przebywałaby cały czas z Alyss i byłoby im raźniej. Poza tym zwiadowcza czeladniczka doskonale zdawała sobie sprawę z jeszcze jednego faktu – Dexla nie znała kurierki na tyle dobrze, by całkowicie jej ufać, a lubiła mieć wiedzę o wszystkim. Dlatego chciała, aby Natalie miała dostęp do tych samych sfer, co druga dziewczyna. A potem, jako zaledwie dama dworu, mogłaby łatwo wymknąć się z zamku Macindaw i meldować o wszystkim kobiecie.

— Niech będzie — mruknęła, choć niezbyt miała ochotę się przebierać na mrozie. Zresztą czy posiadała jakiekolwiek ubranie nadające się dla damy dworu?

Najwyraźniej tak, bo Dexla z satysfakcją sięgnęła do torby Natalie przy jednym z jucznych wierzchowców i wyjęła stamtąd prostą, jednak wyraźnie drogą, jasnoniebieską suknię z długimi rękawami, wąskimi i na końcu ozdobionymi srebrnym haftem. Najwyraźniej fae przygotowała je na wszystko. 

Nat jęknęła. 

— Ale nie muszę chyba tego tutaj zakładać, co? — Zadrżała na samą myśl o zmianie ubrania w środku pokrytego śniegiem lasu. Miała na sobie tyle warstw, że trwałoby to wieki i zdążyłaby w tym czasie ze trzy razy zachorować.

— Oczywiście, że nie — prychnęła Dex, patrząc na dziewczynę tak, jakby ta właśnie zadała jej najgłupsze pytanie w życiu. — Po drodze do Macindaw czeka nas jeszcze jedna gospoda, ta, w której zresztą na jakiś czas zostanę. Tam zjecie posiłek i zdążysz się przebrać oraz uczesać stosownie do swojej nowej roli. Myślę zresztą, że poradzisz sobie lepiej niż jako kucharka, w końcu wiesz, jak zachowują się szlachetne damy. — Uśmiechnęła się lekko, jakby chciała podnieść Natalie na duchu.

Ta pokiwała głową. W końcu szkoliła się w zamku Araluen, najważniejszym miejscu w całym państwie. Arystokratek tam nie brakowało, a większość z nich służyła jako świta królewny Cassandry. I chociaż sama Evanlyn często przekraczała ogólnie przyjęte normy tego, jak powinna zachowywać się szlachetnie urodzona panna, wiele z jej towarzyszek wpisywała się idealnie w kanon damy – ciche i skromne, by nie przyćmić tej, której usługiwały, ale bez przesady, aby nikt nie wziął ich za niemające nic mądrego do powiedzenia. Przestrzegające etykiety, posłuszne, miłe i potrafiące przeprowadzić rozmowę na poziomie, doskonale dopełniające kobietę, której towarzyszyły i stanowiące przyjemne dla niej, a zarazem użyteczne towarzystwo. 

Cóż, Natalie miała nadzieję, że uda jej się wejść w tę rolę wystarczająco dobrze. Ale raczej wątpiła, by urodziła się z darem do tego. Wręcz przeciwnie, buntowniczością i skłonnością do łamania konwenansów niemal dorównywała następczyni aralueńskiego tronu. Tyle że Cass potrafiła to robić z większą klasą, Nat za to niektórzy uważali po prostu za nieokrzesaną dziewuchę.

— No dobra — westchnęła i spojrzała na Alyss, która uśmiechała się szeroko, jakby cieszyło ją, że otrzyma tak bliskie towarzystwo drugiej dziewczyny. Co prawda, i tak starałyby się jak najczęściej pozostawać w pobliżu, ale nie godziło się po prostu, by służba cały czas przebywała w komnatach szlachcianki, nawet jeśli razem podróżowały. Nie, jeśli chciało się obejść bez plotek, których wolały uniknąć, by nie przysporzyć problemów prawdziwej Gwendolyn – nawet jeśli ta prawdopodobnie wcale nie przejęłaby się takowymi. 

Natalie za to przeszło przez myśl, że jej rola będzie miała jeszcze jedną zaletę – jako dama dworu baronówny nie należała do zbyt bogatych szlachcianek i częściowo pozostawała w świecie służby, z którą musiała ściśle współpracować. Dzięki temu mogłaby nawiązywać kontakty zarówno z dworem Syrona, jak i jego pracownikami. No i Willem, który pewnie już dawno rozgościł się w twierdzy i w przeciwieństwie do nich nie zamarzał, a może nawet i prowadził śledztwo. Prawdopodobnie po prostu zawierał pierwsze znajomości, by wzbudzić zaufanie i zdobyć w przyszłości potrzebne informacje, ale Nat wiedziała już, że to jedna z najważniejszych części pracy zwiadowcy – przynajmniej pod przykrywką. 

— Dzięki bogom — mruknęła Alyss z wyraźną ulgą. Najwyraźniej naprawdę ją to uspokoiło. Dziewczyna od razu wyprostowala się bardziej na koniu, jakby sama wiedza o tym, że ktoś będzie jej towarzyszył, dodała jej pewności siebie.

Cała grupa przyspieszyła nieco, wracając tym samym to tempa, które utrzymywali wcześniej. Dookoła nich coraz mocniej sypał śnieg i Natalie miała tylko nadzieję, że niedługo dotrą przynajmniej do tej obiecanej przez Dex karczmy. Naprawdę nie pogardziłaby ciepłym posiłkiem i posiedzeniem przez chwilę przy grzejącym kominku.

***

Willowi przeszło przez myśl, że to była najgorsza, po prostu najgorsza kolacja, w jakiej miał „przyjemność” brać udział. Siedział przy krańcu stołu, między kilkoma pośredniejszymi Mistrzami Sztuk i ich małżonkami, ubrany w typowy strój minstrela – tunikę z szerokimi, powiewającymi rękawami, który mimo swego niewątpliwie pasującego do jego przykrywki wyglądu, sprawiał dużo problemów. Co najmniej raz na kwadrans lądowały w ciemnym sosie dodawanym do żylastej pieczeni z sarny i prostej, choć niewątpliwie sycącej potrawki z baraniny. Do tego podano gotowane warzywa, dość już włókniste, jakby zebrano je w ostatniej chwili i długo leżały w piwnicy. Ale cóż, przynajmniej były. Szkoda tylko, że do tego wszystkiego podano niskiej jakości kwaśnawe wino… nie, wcale nie kwaśnawe, po prostu kwaśne jak cytryna. 

Reszcie dworu, składającego się z kilku podstarzałych urzędników, ich ich żon i nielicznych dzieci, ani trochę to nie przeszkadzało – zapewne po prostu się przyzwyczaili. Ilekroć tylko któraś ze służek z dzbanem alkoholu pojawiała się przy stole, praktycznie wszyscy machali rękami, by po raz kolejny napełnić ich kielichy.

Miał ochotę wyć. 

Podczas choroby lorda Syrona władzę w Macindaw przejął jego syn, Orman. Miał na oko trzydzieści lat, chociaż przez przerzedzone na czole oczy sprawiał wrażenie starszego. Średniego wzrostu, ubrany w ciemnoszarą, niemal czarną szatę typową dla uczonych. Miał do tego wszystkiego ziemistą, bladą cerę typową dla osób, które spędzały większość czasu zamknięte w murach domu. Humor jego zdecydowanie pasował do całej tej uroczystości, bo siedział na swym miejscu z miną niebywale ponurą, milczący i promieniujący wręcz niechęcią. Cóż, nie sprawiał wrażenia osoby, której można zaufać w chwili, gdy włodarz zamku leżał złożony nieznaną chorobą. Mężczyzna, tak jak cała reszta zebranych, w ogóle się nie odzywał, nie licząc cichych pomruków będących prośbą o podanie przypraw czy chleba. Nie zwracał też najmniejszej uwagi na Willa.

Nie, żeby mu to przeszkadzało. 

Bo kiedy Orman się odezwał, zwiadowca zmienił swoje priorytety w życiu i nie pragnął niczego tak bardzo, jak przywalenia mu mandolą w ten durny uczony łeb. Z czystej złośliwości utarłby mu nosa i zagrał „Leśne wody wraz z objaśnieniami”, które dzięki tacie i Dexli znał na pamięć od piętnastego roku życia, ale nie mógł dla chęci malutkiej zemsty zniszczyć swojej przykrywki. Miał być zaledwie zwyczajnym minstrelem, a nie dobrze wykształconym bardem. 

Dlatego gdy do środka wszedł ten cały Keren, naprawdę się ucieszył. Z pewną przyjemnością obserwował jego interakcję z kuzynem, jednocześnie zapamiętując jak najwięcej szczegółów. Jeden był oczywisty – mężczyźni z pewnością za sobą nie przepadali. Patrzenie na to, w jaki sposób bratanek chorego lorda podchodzi do krewnego, w ten wręcz nazbyt nonszalancki, pewien siebie sposób. No i nie ukrywał, że ta aprobata wobec jego muzyki, nawet jeśli pewnie częściowo zrobiona na złość Ormanowi, odrobinę połechtała jego ego. 

Keren, w przeciwieństwie do kuzyna, sprawiał miłe wrażenie. Przede wszystkim na jego twarzy gościł szczery uśmiech, który od razu zachęcał do zaufania mu. Był znacznie bardziej umięśniony od syna Syrona, sprawiał wrażenie rycerza z krwi i kości, opalony, z brązowymi oczami i czarnymi lokami kręcącymi się przy uszach. To był ktoś, za kim ludzie chcieliby podążać, wydający się kompetentnym liderem dla gwardii – zresztą z tego, co dowiedział się wcześniej Will, Keren zajmował się właśnie dowodzeniem zamkowym garnizonem. Mimo wszystko chłopak postanowił, że pozostanie wobec niego podejrzliwy tak samo, jak wobec Ormana oraz każdej innej osoby w twierdzy. W końcu niezależnie od stwarzanych pozorów każdy z nich mógł być zamieszany w chorobę lorda. 

Wie­czor­ny wy­stęp po wyjściu syna Syrona trwał jeszcze dobre półtorej godziny, dopóki zmęczeni dniem ludzie nie zaczęli wymykać się z sali, najpierw pojedyĶczo, potem niewielkimi grupami. Will z zatysfakcją schował pieczołowicie mandolę do futerału i już ruszył ku wyjściu, gdy nieoczekiwanie powstrzymał go właśnie Keren. Obecny przez cały występ zadowolony uśmiech zniknął z twarzy mężczyzny, zastąpiony pełną powagą. Wojownik chwycił Willa za ramię, ściskając je lekko. 

— To dla nas wielka radość, że przyjechałeś do Macindaw, Willu Bartonie. Ludzie potrzebują chociaż niewielkiej odskoczni od tych wszystkich trosk, które na nas spadły, a Orman, cóż, nie stara się jakoś specjalnie zapewnić im rozrywki. — Przy ostatnich słowach uśmiechnął się krzywo, choć bez rozbawienia. 

— Dziękuję bardzo, sir — zaczął zwiadowca w odpowiedzi uprzejmym tonem, wtedy dłoń mężczyzny ścisnęła jego ramię mocniej, niemal boleśnie. Dlatego poprawił się: — Kerenie. Zrobię wszystko, co możliwe, by podnieść mieszkańców tego zamku na duchu. Wiem, że obecne czasy nie są dla was najłaskawsze.

Usłyszawszy to, bratanek lorda uśmiechnął się z sympatią. Poklepał lekko Willa po ramieniu.

— Ani trochę w to nie wątpię, przyjacielu. Pamiętaj, jeśli będziesz potrzebował czegoś, jakiejkolwiek pomocy, daj mi znać — rzekł, po czym, nie czekając na odpowiedź, opuścił salę jadalną wraz ze śledzącymi go niczym kaczątka matkę towarzyszami. 

William poczuł, jak w końcu dopada go zmęczenie. Oparł się dłonią o stół i westchnął cicho, biorąc głębokie oddechy. Przez moment kręciło mu się w głowie – nic dziwnego, od rana nie spał, a do tego ostatnie półtorej godziny bez przerwy grał, zaraz po wyjątkowo stresującym występie przed tym przeklętym Ormanem. 

Zarzucił futerał na ramię i ruszył ku swojej komnacie w wieży. Zamknął za sobą drzwi i uśmiechnął się ze znużeniem do owczarka, który uderzył ogonem o podłogę. 

— Całkiem niezły mimo wszystko ten wieczór — odezwał się młodzieniec do suki, usiadłszy ciężko na łóżku. — Naprawdę nie najgorszy. Może jutro pójdziesz ze mną.

Pies najpierw opuścił wzrok na łapy, po czym ponownie spojrzał na Willa. Zrobił to kilka razy, jakby próbował przekazać mu jakąś wiadomość. Jego dwubarwne oczy wbijały się w zwiadowcę z wyjątkową mocą.

— Nie mów tylko, że nie chcesz pracować, dziewczynko — rzucił z odrobiną rozbawienia. 

Suka nawet nie mrugnęła. To sprawiło, że młodzieniec westchnął ze zmęczeniem i przypiął do pasa pochwę z saksą. Potem zarzucił na ramiona czarno-białą opończę, owijając się ją mocno. 

— No już, dobra, idziemy — rzucił ze zmęczeniem i otworzył drzwi. Machnął do owczarka, wychodząc z pokoju. 

Suka posłusznie truchtała za nim, co chwilę wybiegając kilka kroków do przodu i wracając do niego ze szczęśliwym wyrazem pyska. Razem wyszli na dwór. Noc należała do pogodnych, z czystym, granatowym niebem pokrytym gwiazdami. Will od razu dostrzegł wśród nich gwiazdozbiór Oriona i Psy Gończe. Robiło się zimno w ten przenikliwy sposób oznaczający, że w nocy będzie mróz. Nic dziwnego, skoro był środek zimy. Na horyzoncie nieboskłon przecinał srebrzysty sierp księżyca.

Młodzieniec odetchnął z ulgą, ożywiony rześkim, nocnym powietrzem. Rozejrzał się po okolicy, szczęśliwy przez to, że gwiazdy i księżyc dość wyraźnie oświetlały spowity w kątach mrokiem dziedziniec.

Skierował się w stronę starej, pordzewiałej nieco furtki z boku murów; świeży śnieg skrzypial mu pod butami. Najwyraźniej napadało go jeszcze trochę, gdy chłopak grał, bo obecnie na niebie nie dostrzegał nawet najmniejszej chmurki. W miarę swej wędrówki zbliżał się coraz bardziej do niewielkiego do po­ste­run­ku przy bra­mie. Tam też natknął się na nieco zaspanego już wartownika.

— A gdzież to się wybierasz, min­stre­lu? – za­py­tał gwardzista neutralnym głosem, nie zdradzającym większych uczuć wobec niespodziewanego przybysza.

William wzruszył lekko ramionami i wskazał na psa.

— Nie mogę spać, a ona zawsze ma ochotę na dobry spacer.

Straż­nik uniósł brwi ze zdziwieniem, usłyszawszy to wyjaśnienie. 

— To nie jest zbyt dobra okolica, żeby kręcić się po nocach samemu — orzekł, ale nie wydawał się zbyt mocno zniechęcać go do tego zamiaru. — Jednak jeśli już się chcesz przejść, to lepiej trzymaj się z dala od Lasu Grims­dell.

—  Lasu Grims­dell? — po­wtó­rzył William, przybrawszy rozbawiony i podszyty odrobiną sceptyzmu ton. — Masz na myśli ten las, w którym miałyby gromadzić się te wszystkie duchy i inne upiory? – Posłał strażnikowi szeroki uśmiech, żeby w ten sposób pokazać mu, że przesądy w żaden sposób go nie martwią.

Straż­nik westchnął i pokręcił głową w odpowiedzi. Spojrzał na moment na puszczę w oddali.

— A śmiej się, śmiej, jeśli chcesz. Ale każdy rozumny człowiek omijałby to przeklęte miejsce szerokim łukiem.

— Skoro tak rzeczesz, tak właśnie postąpię — odparł Will z przejmującą szczerością, posyłając rozmówcy niewinne spojrzenie. — Gdzie właściwie jest ten las, wiesz, żebym przypadkiem tam nie wszedł?

Przez dłuższą chwilę gwardzista nic nie mówił, a jedynie patrzył na zwiadowcę przenikliwym, odrobinę zirytowanym spojrzeniem.

— Tam — wycedził gniewnie, wskazując stronę, w którą wcześniej patrzył, gdzie las zdawał się wyjątkowo gęsty. — Jakiś kilometr stąd. Nie ma opcji, że nie rozpoznasz go, gdy już go ujrzysz. Przekażę strażnikom na murze wiadomość, że wychodzisz, na wypadek, gdybyś wrócił — prychnął. Nie mówił już nic więcej, jedynie otworzył młodzieńcowi furtkę i pozbawionym emocji wzrokiem patrzył, jak ten wychodzi. 

Furt­ka trza­snę­ła z hu­kiem, który rozległ się echem wśród nocnej ciszy. Zaraz potem do tego dźwięku dołączyło zgrzytnięcie zasuwy. Nic dziwnego, bo tak blisko granicy, w dodatku w niepewnych dla mieszkańców czasach, nie zostawiało się żadnej, nawet najmniejszej furtki otwartej dłużej, niż to konieczne. 

Również zwodzony most został podniesiony w chwili, gdy tylko zapadł zmrok, by do świtu pozostać w tej niezmienionej pozycji. Jednak mimo to dało się przejść na drugą stronę po wąskiej drewnianej kładce, mającej szerokość może ze dwóch desek. Will, przyzwyczajony do podobnych akrobacji, bez najmniejszego problemu przeszedł na drugą stronę, czego nie moża było powiedzieć już o owczarku. Po raz kolejny potwierdzała się teoria chłopaka na temat tego, że pies nie lubi zbyt bardzo niepewnego gruntu. 

Z tej perspektywy twierdza Macindaw wydawała się jeszcze brzydsza niż w rzeczywistości. A może to dopiero spojrzenie w ten sposób pozwoliło młodzieńcowi zrozumieć, jak paskudne było to miejsce. Gdzieś na murach poruszały się małe, czarne punkciki, zapewne strażnicy. Will z trudem powstrzymał przemożną ochotę, by im pomachać. Zamiast tego ruszył dokładnie w tę stronę, którą wartownik mu odradził. Suka pognała przodem, wzburzając wokół siebie małe tłumany śniegu. Zatrzymała się kilkadziesiąt metrów z przodu i uniosła łeb, węsząc dookoła. Jej uszy drżały, gdy uważnie nasłuchiwała wszystkich odgłosów. Jednocześnie jednak co chwilę odwracała się w stronę zwiadowcy, by upewnić się, że ten idzie za nią. 

Will uśmiechnął się lekko, gdy wydostał się poza teren zamku, na wolną przestrzeń, zewsząd pokrytą śniegiem. I chociaż nie do końca podobała mu się ta pogoda przez przenikający chłód, sama bezchmurna noc, obsypane gwiazdami niebo i spokojny, pełny wszechobecnej bieli krajobraz uspokajały go i w pewien sposób niosły przyjemność zmysłom. 

Z każdym krokiem jednak coraz więcej drzew i krzewów rosło wzdłuż drogi, z kolejnymi metrami zbliżając się do traktu. Ro­bi­ło się również coraz ciem­niej, mrok wypływał wręcz spomiędzy zarośli. Willa uderzyło niespodziewanie nieodparte wra­że­nie, że to miejsce za­czy­na go przy­tła­czać. Wszechobecna czerń chwytala go i dusiła niewidzialnymi mackami. Zaraz potem jednak machnął ręką, uznawszy, że to zaledwie te zabobony wpłynęły na jego umysł. Dlatego pewnym krokiem ruszył dalej, przedzierając się przez śnieg. 

W końcu dobrnął na skraj puszczy, która mogła być tylko i wyłącznie Lasem Grims­dell.

Cóż, miał tylko nadzieję, że te wszystkie opowieści, które słyszał na temat kniei, to zaledwie baśnie zabobonnych ludzi. Wszak w lesie mogli czaić się po prostu rozbójnicy, którzy napadli kilka razy na nieuważnych wędrowców. Jeśli dodało się do tego mroczną aurę pradawnej puszczy, historia tworzyła się sama. Niezbyt wierzył, że wśród drzew kryją się mroczne moce. A nawet jeśli, jakoś by sobie z nimi poradził. Inaczej Halt i Crowley by go udusili, a Dexla żywcem oskórowała. Poza tym Evanlyn i Natalie by się wściekły, a Hipolit po prostu załamał. No i Will nie ukrywał, że naprawdę chciał wrócić do Seacliff i sprawdzić, czy uda mu się stworzyć coś z Delią. Zaczynał za nią odrobnę tęsknić. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro