Rozdział 9

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Co za ponure miejsce, pomyślał Will, rozglądając się dookoła, gdy kopyta Wyrwija stukały o opuszczony nad suchą fosą drewniany most. Skinął głową strażnikom, którzy wystawili głowę z pomieszczenia w wieżyczce przy bramie, dotykając ronda kapelusza. Wszędzie panowała cisza niczym w jakimś zaklętym zamczysku ze starej baśni. Tak, jakby wszyscy mieszkańcy zapadli w sen lub przemienieni zostali w bezwolne, milczące marionetki. I to drugie wydało się chłopakowi, choć równie nieprawdopodobne, to bliższe prawdy. Głównie dlatego, że na wybrukowanym częściowo dziedzińcu, obecnie pokrytym grubą warstwą śniegu, widział ludzi. Wszyscy jednak przemykali ukradkiem od drzwi do drzwi, jakby bali się zostać dostrzeżeni. Skupiali się na swojej pracy, wbiając oczy w ziemię, jakby w nadziei, że dzięki temu nikt nie zwróci na nich uwagi. Tylko kilka osób spojrzało na Willa, zaraz jednak i one wróciły do własnych zajęć, jakby udawały, że nie widzą przybysza.

A całość spowijała gęsta wręcz cisza, nietypowa, wręcz nienaturalna i przez to zarazem tak niepokojąca. Brakowało tak charakterystycznego dla zamków gwaru, śmiechu, czy nawet zwyczajnych rozmów i krzyków rozkazów wydawanych służbie przez przełożonych. Tak jakby ci ludzie złożyli śluby milczenia. Młody zwiadowca zauważył tylko, jak raz jedna służka szepnęła coś do drugiej, tylko po to, by zaraz oddalić się ze spuszczoną głową. W pewien sposób było to wręcz przerażające. Will przyzwyczaił się już, że zarówno zwiadowcy, jak i minstrelowie wywoływali pewne poruszenie, skupiali na sobie uwagę, nawet milczącą. Tu jednak, w samym sercu hrabstwa Macindaw, ludzie wbijali wzrok w ziemię, jakby bali się, że jakiekolwiek ożywienie z ich strony spotka się z karą.

Czy aż tak żałowali choroby lorda? A może bali się, że również i oni padną ofiarami rzekomej klątwy Malkallama. Przeszło mu też przez myśl, że bliskość granicy z Pictą również nie działała na mieszkańców fortecy pocieszająco. Wszak w każdej chwili mogli zostać zaatakowani i kto by ich wtedy ochronił? To wyjaśniałoby też, dlaczego przybycie nieznajomego nie wiązało się dla nich ze zbyt wielką radością, czy nawet ożywieniem. Strach kłębiący się wewnątrz każdego paraliżował wręcz i nie pozwalał im nawet na moment wyjść ze stanu ciągłego lęku o życie. Chłopak zaczął już się zastanawiać, czy powinien w ogóle zsiadać z konia i poszukać kogoś, kto pokieruje go dalej. Wtedy jednak dostrzegł, jak ze stołpu wychodzi, a raczej wytacza się niewysoki, za to pulchny starszy mężczyzna, z obliczem tak zatroskanym, że widoczne na jego czole zmarszczki zdawały się wręcz wyrzeźbione. Człowiek ten nosił gruby, ciepły płaszcz i obitą futrem tunikę, a na jego szyi dało się zauważyć łańcuch oraz klucze. Szambelan, osoba, która w imieniu lorda sprawowała pieczę nad codziennym życiem na terenie zamku. Ktoś, kto mógł powiedzieć Willowi, co i jak.

— Minstrel? — zapytał na powitanie mężczyzna, ledwo zbliżył się na tyle, by młodzieniec go usłyszał.

Mógłby przynajmniej „witam" albo „dzień dobry" dodać, przeszło zwiadowcy przez myśl, zaraz jednak stwierdził, że przynajmniej ktoś w końcu uznał jego obecność. Nie mógł wybrzydzać. Dlatego zeskoczył z konia i uśmiechnął się uprzejmie.

— A i owszem, wielmożny szambelanie tego pięknego zamku — odrzekł, starając się nie skrzywić przy słowie „piękny". Macindaw było przeciwieństwem piękna. — Will Burton, przybywam znad morza, by zasiać odrobinę ciepła i radości w chłodnych murach zamków północy — odparł tak kwieciście, jak tylko potrafił, posługując się wskazówkami Berrigana i tą odrobiną wykształcenia od rodziny, która odpowiadała za umiejętność operowania słowami. Nie był, co prawda, poetą, ale uznał, że poszło mu całkiem dobrze.

Szambelan chyba jednak słuchał go tylko jednym uchem, bo chociaż pokiwał głową, jego mina zdradzała, że myślami jest gdzieś indziej. Nic dziwnego, skoro lord zachorował, na jego głowę spadło jeszcze więcej obowiązków.

— W takim razie bardzo się przydasz, bo niewiele mamy tu teraz okazji do śmiechu — westchnął mężczyzna pod nosem i przeczesał ręką rzadkie włosy.

— Dlaczego tak mówicie? — zdziwił się Will, przybrawszy niewinną minę, jakby nie miał pojęcia, co dzieje się w okolicy.

— A to nie słyszałeś już, co się tutaj zdarzyło? — Szambelan zmarszczył brwi i przyjrzał się młodzieńcowi uważnie..

— Coś tam słyszałem — przyznał chłopak i wzruszył ramionami. — Ale wiecie, jak to jest, każda wioska tętni od plotek, nauczyłem się już, że nie we wszystkie warto wierzyć. — Wiedział, że udawanie całkowitej niewiedzy byłoby głupim posunięciem, wszak rybałci zawsze dysponowali wiedzą o tym, co mniej więcej dzieje się w całym kraju przez to, że ludzie w karczmach kochali opowiadać o tym, co się dzieje w okolicy. I nawet jeśli czynili to ze strachem, jak tutaj, w pobliżu Macindaw, to nie potrafili odmówić sobie przyjemności z poinformowania o wszystkim obcego, w dodatku minstrela, którego zawód należał do powszechnie lubianych.

Z ust szambelana wyszło głębokie westchnienie pełne swego rodzaju zmęczenia.

— Nie zdziwiłbym się, gdybyś uwierzył w te konkretne plotki — odrzekł, palcami przeczesując futro przy rękawach tuniki. — Pewnie jak odjedziesz, sam dodasz do tych historii parę groszy. I tak trudno przesadzić, gdy opisuje się, co się tutaj ostatnimi czasy wyprawia.

— Mówicie więc, że pan tego zamku naprawdę... — zaczął Will, ale zawahał się, niepewny, czy powinien kończyć.

I słusznie, bo rozmówca spojrzał na niego ostrzegawczo, jakby chciał go uciszyć.

— Jeśli słuchałeś, co powiadają w okolicy, to wiesz, jak się ma sytuacja. Nie o wszystkim należy mówić na głos.

— Jasne — przyznał William i przestąpił z nogi na nogę, oparłszy się nieco o siodło Wyrwija. Czuł coraz większe zmęczenie tą podróżą i miał nadzieję, że szambelan zasypania obowiązkami odnajdzie w sobie wystarczająco uprzejmości, by wskazać młodzieńcowi, gdzie mógłby się udać, by odpocząć.

Mężczyzna na szczęście miał oczy na tyle bystre, że dostrzegł znużenie gościa.

— Wybacz — rzucił pospiesznie i potarł ręce, by nieco je ogrzać. — Ciesz się, że nie jesteś tu szambelanem, można naprawdę oszaleć przez to, jak wiele bałaganu zrobiło się przez lorda. — Uśmiechnął się ponuro. — Zaprowadź konia do stajni. Ten pies jest twój? — Wskazał leżącego na bruku owczarka, który w spokoju obserwował rozmowę, zachowując się zaskakująco grzecznie.

Will pokiwał głową, uśmiechając się szeroko.

— To moja towarzyszka w występach. — Przykucnął na moment obok suki i podrapał ją za uszami, a ta przymknęła z zadowoleniem oczy. Zaraz potem przewróciła się na plecy, wystawiając do głaskania brzuch, a jej język wystawał, gdy dyszała z radością, szorując grubym ogonem po śniegu.

— Zatrzymaj ją w takim razie przy sobie — orzekł szambelan, uśmiechnąwszy się na moment na widok psa. Nic dziwnego, bo mało kto potrafił zachować całkowitą uwagę, patrząc na to zwierzę. — Masz szczęście, że niewiele u nas teraz gości, dostaniesz pokój na wyłączność.

To sprawiło, że Will rozjaśnił się jeszcze bardziej. Nie spodziewał się, że wydarzenia będą rozwijać się dla niego aż tak pomyślnie. Nastawił się już na to, że przyjdzie mu spać na jednym z niezbyt wygodnych, dodatkowych posłań we wspólnej sali, oddzielonych od siebie niczym więcej niż prostą zasłoną zapewniającą pozory prywatności. W takich oto miejscach, tworzonych tymczasowo w dobudówkach do głównych zamkowych komnat, lokowano mniej znaczących gości. Zazwyczaj miało to miejsce właśnie zimą, gdy na większości dworów robiło się dość tłoczno. Wszak każdy, kto mógł, wolał spędzić te zimne miesiące w bezpiecznym, ciepłym zamku, wśród dobrego towarzystwa, z dostępnym na miejscu lekarzem, zamiast w samotności, odcięty od reszty lenna zaśnieżonymi traktami.

— W najbliższym czasie spodziewamy się jedynie lady Gwendolyn z Amarle. Dotrze tu podobno za tydzień, może dwa, ma zamiar zostać aż do roztopów, by potem udać się do swego narzeczonego w sąsiednim lennie — wyjaśnił szambelan. — Ale poza nią nie będzie nikogo, jedynie stali mieszkańcy zamku. I to jedynie ci niezbędni.

Will zdecydował, że nie ma co drążyć tematu, dlatego skupił się na luzowaniu popręgu zarówno Wyrwija, jak i Karkówki. Oba konie sprawiały wrażenie zadowolonych z tego.

— Teraz będę musiał cię opuścić, bez mojej interwencji nawet drwa na opał nie ułożą się tak, jak powinny — westchnął mężczyzna. Potem wskazał Williamowi stajnie. — Kiedy zostawisz konie tak, jak trzeba, idź do zamku i pytaj o panią Barry, gospodyni. Przekaż jej, że życzę sobie, byś zajął pokój w wieży na trzeciej kondygnacji. Tak poza tym, zwę się Agramond.

Młodzieniec pokiwał głową i uśmiechnął się z wdzięcznością.

— Znaleźć panią Barry — powtórzył, chociaż szambelan przestał już się nim interesować i ruszył w głąb dziedzińca. Jego donośny głos rozległ się wyraźnie na całym placu, gdy zaczął pospieszać dwóch krępych parobków, którzy układali z ociąganiem drewno w rogu dziedzińca.

Will pokręcił głową, prychając z rozbawieniem pod nosem.

— Chodźmy już lepiej, znajdziemy wam jakieś boksy w stajni — zwrócił się do Wyrwija i Karkówki, po czym poprowadził oba konie w stronę wskazaną przez Agramonda.

***

Kiedy Will upewnił się, że wierzchowce mają się dobrze w ciepłej, suchej stajni, a do tego dostały świeże jedzenie i wodę, ruszył na poszukiwania gospodyni. Na szczęście, kiedy już ludzie dostrzegli, że został powitany przez szambelana, nie bali się odpowiadać na pytnia i szybko pokierowali go w odpowiednią stronę.

Jak młodzieniec od razu dostrzegł, pani Barry była odpowiednią osobą na odpowiednim miejscu. Z wyglądu dość krępa, z burzą poprzetykanych siwizną brązowych włosów ujarzmionych w niskim koku, miała bardzo rezolutne i nieco podejrzliwe spojrzenie, a jej wyraz twarzy wyrażał powagę wymieszaną z troską. Nic dziwnego, w końcu na nią również spadło więcej obowiązków niż zwykle, w dodatku choroba pracodawcy zawsze wiązała się z wielką niepewnością.

Na szczęście kobieta, dość uprzejma mimo swego chłodu, pokazała mu niewielki, ale całkiem przeciętny jak na mało ważny zamek pokój. Typowe, kamienne ściany i podłoga, które pewnie okażą się chłodne rankami, a także drewniany sufit, niedawno wysprzątany z pajęczyn. Okno było jedno, wąskie, ale mające solidną ramę, zakryte cienką skórą i z zamontowanymi dodatkowo okiennicami. Komnatę ocieplał mały kominek, obecnie jeszcze zgaszony z racji braku wcześniejszego lokatora, a za zasłonką stało wąskie, dość twarde łóżko, które wciąż stanowiło posłanie lepsze niż ława czy śpiwór na podłodze. Przy tworzącej półkole ścianie ktoś ustawił specjalnie dopasowany do tego kształtu stolik, na którym znalazła się miska do mycia, a kilka prostych, drewnianych krzeseł i dywanik dodawały trochę przytulności i swoistego luksusu temu niedużemu pomieszczeniu.

Mogło być naprawdę znacznie gorzej.

Pierwszym, co zrobił, było zdjęcie z ramienia futerału z mandolą i wypakowanie instrumentu, by ogrzał się trochę przy rozpalanym właśnie przez nastoletnią służącą kominku. W końcu zimno działało koszmarnie na dźwięk instrumentu i nastrojenie go stawało się wtedy istnym koszmarem. Will wolał tego uniknąć.

— Grasz na lutni? — Gospodyni uniosła brwi, oparłszy rękę na biodrze.

— Tak zasadniczo to mandola, lutnia ma dz... — zaczął, ale zaraz machnął zrezygnowany ręką, zrozumiawszy, że dla kobiety to pewnie jedno i to samo. Coś składało się z dewna i miało struny? Było lutnią. Miało dziurki i dmuchało się w to? Flet. Dmucha się bez dziurek? Róg. A jak struny ktoś zawiesił na ramie, to harfa. Inne opcje po prostu nie istniały.

— Możliwe. — Pani Barry wzruszyła ramionami. — Ważne, żeby grało. Zagrasz dziś wieczorem?

— Czemu nie — od­rzekł, nie kryjąc entuzjazmu. – Będziemy mieć piękną noc, idealną na odrobinę śmiechu i muzyki. — Wiedział, co prawda, że nie da wybitnego koncertu na poziomie barda, skoro udawał zaledwie wędrownego minstrela, ale nawet prosta melodia w odpowiednim towarzystwie potrafiła poprawić humor.

— Trudno będziesz miał znaleźć tu jakąkolwiek radość — stwierdziła kobieta smętnym tonem. — Chociaż uważam, że odrobina muzyki może nam wszystkim dobrze teraz zrobić.

Po wygłoszeniu tej niezbyt pozytywnej uwagi ruszyła w stronę wyjścia.

— Je­że­li cze­goś będziesz potrzebował, to odezwij się do służek. A łapy trzy­maj przy sobie, zrozumiane? Ja już dobrze wiem, jakie z was są ziółka — ogłosiła ponuro, grożąc palcem.

Will pokiwał posłusznie głową, chociaż gdy kobieta tylko opuściła komnatę, przewrócił oczami. Najwyraźniej gospodyni miała niebywale dobrą pamięć, bo odnosił wrażenie, że wiele lat minęło, od kiedy ostatnio jakiś zuchwały minstrel zawitał w mury tego zamczyska.

— Dlaczego odnoszę wrażenie, że ta kolacja będzie miała atmosferę stypy? — zwrócił się do owczarka, chociaż tak naprawdę było to pytanie retoryczne.

Suka tylko uniosła głowę i uderzyła ogonem o podłogę. Ona również nie sprawiała wrażenia zachwyconej.

Tak, z pewnością po tym, jak łatwo wszystko poszło Williamowi, wieczorny posiłek dla odmiany okaże się prawdziwym wyzwaniem.

***

Keren szybkim krokiem zmierzał w stronę sali jadalnej. Wiedział, że kolacja już się zaczęła, jednak nie martwiło go to, że się spóźni. Im mniej czasu spędziłby w obecności Ormana oraz reszty dworu, tym dla niego lepiej.

— To było dobre polowanie — odezwał się do idących za nim towarzyszy, kilku młodych rycerzy. Wszyscy odpowiedzieli zgodnymi potakiwaniami. Rzeczywiście, udało im się mimo nadejścia zimy złapać dwa jelenie i kilka zająców, które wystarczyłyby na jakiś czas, gdyby tylko kucharz dobrze je racjonował. To zaś umiał przez większość czasu robić. Zresztą w zamku przebywali jedynie jego stali mieszkańcy, to nie tak, że trzeba było wykarmić dużo osób.

Gdy zbliżali się do jadalni, niespodziewanie do uszu bratanka Syrona dobiegły odległe dźwięki prostej melodii. Przystanął na moment, myśląc, że chyba się przesłyszał, odgłos jednak nie ustawał. Mężczyzna zmarszczył brwi – od dawna w zamku nie dało się usłyszeć żadnej muzyki, szczególnie takiej, kojarzącej się raczej z karczmami. Przyspieszył kroku jeszcze bardziej, by sprawdzić, co się stało.

Gdy stanął w progu jadalni, jego oczom ukazał się wręcz smutny widok. Jego nieszczęsny kuzyn, siedzący u samego szczytu stołu, z wyraźną pogardą wpatrywał się w usadzonego na samym końcu sali minstrela. Kerenowi od razu zrobiło się żal przybysza, widział bowiem, że tego wyraźnie zestresowało tak chłodne przyjęcie. Chłopak wyglądał tak, jakby ledwo skończył dziewiętnaście, może dwadzieścia lat, a drobna budowa sprawiała, że zdawał się jeszcze młodszy. Palce drżały mu na strunach instrumentu, gdy z trudem śpiewał kolejne słowa ludowej piosenki, która zamiast brzmieć wesoło, przypominała żałobny lament zmarłej tragicznie zjawy. Dość adekwatnie zresztą do całej otoczki występu. Minstrel wbijał wzrok w podłogę, a twarz skrył częściowo za kasztanowymi, pofalowanymi włosami. Głos jednak miał piękny, to trzeba było przyznać. Widać, że nadawał się do swojej pracy, choć trafił na warunki wręcz koszmarne.

Gdy chłopak w końcu dobrnął do ostatnich nut piosenki, Keren bez zastanowienia zaklaskał z całej siły. Wiedział, że młodzieniec potrzebował pocieszenia, jakiegoś zapewnienia, że nie poszło mu źle, a przede wszystkim przyjaznej duszy w tym zimnym, ponurym zamku, w którym praktycznie wszyscy zapomnieli już, jak się uśmiechać.

Zaraz za nim ten gest powtórzyli czterej pozostali rycerze.

Minister odwrócił się w jego stronę, a w jego wielkich, tak ciemnych, że aż czarnych oczach błyszczało zaskoczenie. Otworzył lekko usta. Kerenowi przeszło przez myśl, że za tym dzieciakiem za kilka lat będzie uganiać się większość kobiet, a nawet i mężczyzn w królestwie – teraz jednak sprawiał jeszcze wrażenie uroczego i niewinnego, nie tyle kochanka, ile dziecka, które budziło opiekuńcze instynkty. Biedny chłopiec, nie mógł chyba trafić w gorsze miejsce. Chociaż może chociaż jemu uda się wprowadzić do tego ponurego zamczyska odrobinę radości.

Byle tylko dzieciak nie wpadł w jakieś kłopoty związane z planem bratanka Syrona. Byłoby go trochę szkoda, wydawał się naprawdę miły.

Keren podszedł bliżej, nawet na chwilę nie przestając klaskać. Gdy stanął naprzeciwko chłopca, wyciągnął dłoń.

— Dobra robota, minstrelu, zwłaszcza jak na tak lodowate powitanie, jak to, którym cię uraczono! — rzekł z uśmiechem, a chłopak bez większego wahania ujął jego rękę.

Szlachcic z pewnym zaskoczeniem zauważył, że uścisk okazał się dość mocny jak na tak kruchą osobę. Z drugiej strony muzycy często byli bardziej wytrzymali, niż się spodziewano. W końcu jakoś musieli radzić sobie w drodze, gdzie czyhały liczne niebezpieczeństwa, a do tego nieraz grali całymi godzinami bez praktycznie żadnej przerwy.

— Jak cię zwą? — zapytał, przechyliwszy głowę z zaciekawieniem. Teraz, gdy stał obok chłopaka, różnica w ich wzroście zdawała się jeszcze bardziej widoczna – minstrel sięgał mu do karku. Wyczuł, że jego ludzie zatrzymali się kilka kroków z tyłu, pozostawiając mu tym samym całkowitą swobodę w rozmowie z przybyszem.

— Will Barton, wasza dostojność — odparł młodzik z szacunkiem, a jego ciemne oczy uważnie obserwowały Kerena.

Ten roześmiał się w odpowiedzi na tytuł. Uważał go za całkowitą głupotę. Owszem, należał mu się, ale cóż dawał? Nic. Syron, Orman – każdy z nich mógłby wyrzucić go z zamku, gdyby tylko zechciał. To, że jego ojciec był lordem, nie uchroniło go przed tragicznym losem. Matki też nie. Co mu samym więc po jakimkolwiek pustym tytule, z którego nie wynikały żadne korzyści?

Zresztą byli w Macindaw, tu nikt poza jego durnym kuzynem i nieznośnym asystentem stryja nie przejmował się tytulaturą.

— Ceremoniał nam tu niepotrzebny, Willu — stwierdził. — Mam na imię Keren. Przy oficjalnych sytuacjach, jeśli musisz, może być „pan Keren", ale na co dzień w zupełności wystarczy po prostu „Keren". — Poklepał chłopaka po barku i zwrócił się do kuzyna, którego twarz wykrzywiał grymas pogardy. — Wybacz tak późne przybycie. Mam nadzieję, że zostały jakieś resztki żarcia? — Posłał Ormanowi pewne siebie, wręcz zuchwałe spojrzenie.

Doskonale wiedział, że taki sposób zachowania zirytuje tylko jego krewnego, nienawidzącego naturalnej charyzmy i buntowania się przeciwko zbędnym ceremoniałom, które wykazywał Keren od praktycznie lat nastoletnich.

Uśmiechnął się jeszcze szerzej, gdy Orman w odpowiedzi zacisnął dłoń na kielichu i z nieskrywaną niechęcią wycedził:

— Komnata już nawykła do twego nieokrzesanego zachowania, kuzynie.

Keren prychnął w myślach. Nie mógł się nadziwić, jakim cudem on i syn Syrona byli tak blisko spokrewnieni. Przypominali ogień i wodę, dzień i noc, stanowili swoje całkowite przeciwieństwa, tak silne, że ich współistnienie w jednym miejscu i czasie należało do ogromnych wyzwań. Przeniósł spojrzenie na Willa i uśmiechnął się do niego porozumiewawczo, unosząc przy tym brwi.

— Zechciej zająć swe miejsce, służba zaraz przyniesie potrawy — dodał Orman po chwili, a jego kuzyn tylko machnął na to ręką. Nie miał najmniejszej ochoty spędzać czasu w bliskim otoczeniu najbliższych ludzi syna Syrona, w większości równie ponurych oraz nienawidzących całego życia, co on.

— Siadamy tutaj — ogłosił mocno, wskazując przy tym miejsce obok minstrela.

Widział, że chłopak uważnie obserwuje całą sytuację. Kerenowi przeszło przez myśl, że jeśli młodzik zostanie w zamku na dłużej, będzie musiał przedstawić mu całą sytuację. Oczywiście nieco zmienioną. Chociaż może, kiedyś... Nie, nie było warto o tym myśleć. Will prawdopodobnie wyjedzie z tego miejsca w ciągu następnych kilku tygodni i najpewniej nigdy już się nie spotkają.

— Będziemy jeść, rozkoszując się muzyką Willa Bartona — stwierdził, z przyjemnością obserwując grymas na twarzy Ormana. — Najwyższa pora, aby wpuścić w te zapuszczone, starożytne mury odrobinę zabawy. — Skierował wzrok na młodego minstrela. — Posłuchajmy czegoś żywego! Znasz może piosenkę Stary Joe Smoke?

— W rzeczy samej, znam — odparł ten uprzejmie, jednak bez ani odrobiny wahania. Przesunął się lekko na krześle, które zdążył zająć z powrotem podczas rozmowy Kerena z kuzynem, a potem poprawił przewieszony przez ramię pasek mandoli. Uderzył w struny i zaczął śpiewać. Nie dało się nie zauważyć, że teraz, gdy sytuacja nieco się ociepliła, grał naprawdę świetnie. Jego palce poruszały się z biegłością zawodowca, a młody, wesoły głos sprawiał, że nie dało się smucić.

Sam Keren machnął do przyjaciół, którzy zajęli miejsca obok i wraz z bratankiem Syrona tupali oraz klaskali w dłonie do rytmu, a w refrenie przyłączali się śpiewania do znanego doskonale utworu.

— Ha, i to poprawia nam humor! — rzucił entuzjastycznie Keren, gdy zauważył, jak chmura gradowa w postaci jego kuzyna opuszcza komnatę. — Co wy na to, byśmy posłuchali kolejnej piosenki?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro