Rozdział 8

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Will został w oberży jeszcze jedną noc, nim zdecydował się ruszyć w dalszą podróż. Zarówno jego sakwy, jak i kieszenie karczmarza wzbogaciły się o sporo miedzianych i srebrnych, a nawet złotych monet. Obydwaj też wiedzieli, że nie ma co tego dłużej ciągnąć – mieszkańcy osady nie należeli do najbogatszych ludzi w Araluenie i nie mogli sobie pozwolić na więcej niż jedną noc zabawy przy muzyce goszczącego w karczmie minstrela. Dla nich była to rzadka, jednak przez to tym cenniejsza rozrywka, na którą byli gotowi wydać pieniądze, jednak tylko jednorazowo, raz na jakiś czas – wszak zima należała w tych okolicach do srogich, a każda moneta zwiększała szanse przeżycia jej w dobrych warunkach. Dlatego, gdy już plotka o goszczącym w miejscowości rybałcie rozniosła się po wiosce i większość mieszkańców przybyła na widowisko oraz zapłaciła za całą noc melodii – Will zakończył koncert grubo po północy – zarówno młody zwiadowca, jak i jego gospodarz wiedzieli, że nie ma co liczyć na kolejny dzień zysków. 

Młodzieniec popijał ostatni kubek kawy i patrzył przez okno na pokryty grubymi połaciami śniegu krajobraz. Wysokie, ciemne sylwetki powykrzywianych drzew wyciągały ku górze gałęzie, niczym sękate dłonie próbujące chwycić strzęp gęstych, ołowianych chmur. Zapowiadało się na kolejną śnieżycę. Dlatego William jednym haustem dopił ciepły napój i odstawił naczynie na blat. Podniósł swoje rzeczy z podłogi i poszedł do stajni, gdzie posłusznie czekali na niego Wyrwij i Karkówka. Zwiadowczy koń spokojnie skubał owies, podczas gdy klacz patrzyła z irytacją na próbującego się z nią bawić owczarka. 

Chłopak zachichotał i poprawił połę peleryny, po czym zaczął siodłać i objuczać wierzchowce. Usłyszał za sobą dźwięk otwieranych drzwi i dość ciężkich kroków, niemal na pewno należących do Gelderrisa. 

Rzeczywiście, kiedy uniósł wzrok znad popręgu Karkówki, oberżysta stanął przy boksie i skinął głową w stronę zwiadowcy.

— To był udany wieczór — orzekł z zadowoleniem, którego nawet nie próbował ukryć. — Zawitaj u nas, gdy będziesz wiosną wracał w cieplejsze strony. — Uśmiechnął się półgębkiem, oparty wygodnie o drewniany słupek. Gdy zobaczył, że Will skończył już przygotowywać się do drogi, podszedł do chłopaka i ścisnął mu dłoń.

— Postaram się zahaczyć — obiecał młodzieniec, po czym z łatwością wskoczył na siodło mniejszego z jego koni. Wyrwij jedynie potrząsnął lekko grzywą, gdy poczuł na sobie dodatkowy ciężar jeźdźca i zarazem przyjaciela. Jak na zwierzę wydawał się czasem wręcz nienaturalnie inteligentny. — Dziękuję za nocleg — dodał zwiadowca z lekkim uśmiechem i wyjechał z budynku.

Oberżysta wyszedł za nim i spojrzał na niebo. Jego brwi zmarszczyły się, a mina sprawiała nietęgie wrażenie.

— Zanosi się na śnieżycę — uznał po kilku sekundach, a w jego głosie pobrzmiewał niepokój. — Uważaj na siebie, Barton. Jak zacznie mocno sypać, lepiej przeczekaj między drzewami, żebyś się w tej zamieci nie zagubił. Było już zbyt wielu takich. — Mężczyzna zmrużył nieco oczy, gdy chłodny, odrobinę wilgotny wiatr owiał jego twarz. 

— Postaram się — westchnął William, zgodziwszy się w duchu z oceną karczmarza. Nawet on, znacznie mniej doświadczony, gdy przychodziło o życie w takich warunkach, był w stanie dostrzec oczywiste znaki nadchodzącej zawiei. A nawet gdyby ich nie zauważył, zaufałby w tej sprawie Gelderrisowi. Wszak pogoda w górzystych rejonach potrafiła zmieniać się z minuty na minutę. — Mam nadzieję, że dotrę do Macindaw, zanim na dobre zacznie sypać — rzucił z uśmiechem, by dodać sobie otuchy. Nie czekał na odpowiedź oberżysty, świadomy, że ten pewnie nie podzielałby jego pewności. Zamiast tego trącił piętami boki Wyrwija i ruszył w drogę. Patrzył, jak pies biegnie przodem, tak, jakby siarczysty mróz ani trochę mu nie wadził. Owczarek co chwilę oglądał się za siebie i patrzył na zwiadowcę, po czym przebiegał kolejne kilkadziesiąt metrów. 

Poza nimi na drodze nie było nikogo. Niezbyt szeroki, pokryty śniegiem trakt odcinał się wyraźnie na tle otaczających go gęstych drzew i krzewów, splątanych niczym naturalne ogrodzenie strzegące skrytych w kniei sekretów przed oczami ludzi. Willowi przeszło przez myśl, że przynajmniej nie zgubi drogi, nawet jeśli zostanie całkowicie zasypana – zbyt mocno odznaczała się od zarośniętego w całości otoczenia. W górze od czasu do czasu odezwał się jakiś kruk czy gawron, kraczący przeciągle, ledwo widoczny wśród gałęzi drzew mimo całkowicie czarnych piór. Kilka razy gdzieś w oddali zaskrzypiał śnieg, a suka unosiła łeb i nadstawiała uszu, rozglądając się czujnie dookoła. Ani razu jednak niczego nie zobaczyli, nawet zbłąkanej sarny. 

Will jechał tak jakiś czas, zamyślony. Mijał już powoli drugi tydzień od jego wyjazdu z Seacliff. Niby niewiele, jako czeladnik czasami opuszczał posterunek na całe miesiące, by wraz z Haltem odbyć jakąś misję. Tyle że tym razem był sam. Nikt nie jechał obok niego, żaden cichy, sprawiający pochmurne wrażenie mentor, żaden przyjaciel. Pierwszy raz wykonywał zadanie całkowicie sam. Wziął głęboki oddech, wpuszczając do płuc zimne, ostre powietrze. Zaczynał tęsknić za towarzystwem. Co prawda, codziennie widywał ludzi, jednak były to tylko przelotne, niewiele znaczące rozmowy. A on pragnął kogoś bliskiego u swego boku, kogoś, kto rozumiałby go, z kim mógłby mówić od serca, nie musząc ciągle pilnować każdego słowa wychodzącego z ust. Kogoś, przy kim nie mógłby na moment przestać udawać wędrownego rybałta, a być sobą. 

Zastanawiał się, czy Natalie robiła kolejne ćwiczenie szykujące ją do ostatecznych egzaminów. Zdaliby je razem, gdyby dziewczyna nie decydowała się na rok przerwy po ich powrocie ze Skandii. Will rozumiał jej decyzję, potrzebowała tego, by zadbać o siebie. On sam nie zdecydował się na to samo tylko dlatego, że w obowiązkach i zadaniach znajdował ukojenie i ucieczkę przed nachodzącymi go wspomnieniami. Mimo to tęsknił za dziewczyną, która była dla niego jedną z najbliższych przyjaciółek, niemal siostrą. Poza tym nikt nie potrafił upiec tak dobrych ciast, jak ona. 

Ciekawe, czy spędzała czas razem z Evanlyn, gdy jego kuzynka pojawiała się w stolicy. Ach, kochana Ev… Will uwielbiał ją bardziej niż sądził, że to możliwe. Odnosił wrażenie, że on i Cassandra rozumieją się na zupełnie innym poziomie, tak, jakby nie potrzebowali słów, by przegadać całe godziny. Wiedział, że może powierzyć jej swoje życie, uratowała go, gdy był praktycznie na dnie, walczyła o niego, kiedy on sam nie mógł tego zrobić. Utrzymała ich przy życiu, chociaż nikt nie przygotował jej na próbę przetrwania samodzielnie, w dodatku w tak okropnych warunkach. Chłopak podziwiał jej niezłomny charakter i zdawał sobie sprawę, że wdzięczność, którą czuł do niej, nigdy nie wygaśnie. Tak samo jak poczucie winy i wstyd, które czasem wciąż go chwytały, gdy myślał o tym, że powinien zrobić więcej, zadbać o nią. Kochał Evanlyn, tak, jak kochać można rodzoną siostrę. I chociaż byli spokrewnieni, wspólne przeżycia połączyły ich bardziej, niż mogłyby to zrobić jakiekolwiek więzy krwi. 

Will nie sądził, że będzie tak za nią tęsknił. Tak samo, jak za Dexlą, którą w myślach zaczynał nieśmiało nazywać mamą, a nie ciotką. Czasami czuł się tak, jakby zdradzał w ten sposób biologiczną matkę, ale nie chciał oszukiwać samego siebie – fae pełniła w jego życiu właśnie tę rolę. I chociaż z jej kpiącym, często bezwzględnym i przywodzącym na myśl charyzmatyczną przemytniczkę podejściu do życia nikt nie posądziłby jej o jakiekolwiek matczyne instynkty, zdaniem młodzieńca Dexla była najmilszą, najbardziej troskliwą, opiekuńczą, a przede wszystkim kochającą matką. I miał to szczęście, że o niego dbała. Przekonał się już, że dla niego, Evanlyn i Natalie fae spaliłaby świat, tylko po to, by potem zabrać ich w bezpieczne, przytulne miejsce, owinąć kocami i wręczyć po kubku kakao. Naprawdę tęsknił za jej miłością i opiekuńczością. 

Chłopak westchnął, gdy kolejne płatki śniegu osiadały mu na kapturze i połach opończy. Ile dałby za to, by jechać teraz z Haltem. Może milczeliby przez większość drogi, a może mężczyzna opowiadałby mu jakąś historię ze swojej młodości, jednocześnie przemycając kilka nauk dla młodego zwiadowcy. Albo z Crowleyem, który żartowałby przez większość czasu i z rozrzewnieniem wspominał młodość. Will naprawdę tęsknił za nimi wszystkimi, za Gilanem, Horacym, Alyss, a nawet Jenny i Georgiem, których poznał przez te kilka lat, które spędził jako czeladnik. Za Delią. Za Foldarem, obecnie sprawującym pieczę nad Gorlanem. 

A przede wszystkim niesamowicie tęsknił za ojcem. Niepewność nie dawała mu spokoju. Chociaż nauczył się jakoś z tym żyć, nie był w stanie pozbyć się całkowicie tego dręczącego uczucia niewiedzy i napięcia. Tak bardzo pragnął, żeby w końcu znalazło się lekarstwo, żeby mężczyzna obudził się i przytulił go, jak wtedy, gdy miał piętnaście lat. Oddałby za to praktycznie wszystko. 

Ale jeśli nie byłoby to dane, chciałby tylko, żeby jego tata już odszedł w spokoju, bez bólu. Żeby nie musiał się męczyć.

I żeby on sam skończył żyć w tej ciągłej niepewności. 

Śnieg nasilał się z każdą chwilą, grube płatki przyklejały się do ubrań Willa i grzywy Wyrwija. Młodzieniec otarł twarz rękawem tuniki, gdy w oczach stanęły mu łzy. 

Nie byli jeszcze nawet w połowie drogi. 

Młody zwiadowca westchnął przystanął, dostrzegłszy, jak gruba robi się warstwa śniegu na drodze. Gwizdnął na psa, wydając mu polecenie, by wskoczył do koca przymocowanego do juków Karkówki. Ćwiczyli ten manewr już dość często, przez co ani koń, ani owczarek nie mieli z tym problemu. Słusznie jednak Will się zdecydował na ten krok, bo nie minęło dziesięć minut, a znaleźli się w samym środku zawiei. Na szczęście zamieć nie była na tyle mocna, by niczego nie widział, wciąż dostrzegał wyraźnie wyróżniający się, otoczony drzewami szlak, który prowadził do Macindaw. 

Zrobiło się całkowicie cicho, nawet wiatr zdawał się umilknąć, a płatki śniegu nie wydawały najmniejszego nawet dźwięku, gdy opadały na spowitą bielą ziemię. William mocniej otulił się opończą. Zawieja zagłuszała wszystkie dźwięki z wyjątkiem chrzęstu zgniatanej przez końskie kopyta śnieżnej masy pokrywającej drogę dookoła. Z każdym krokiem kopyta wierzchowców coraz bardziej zapadały się we wszechobecne zaspy, na szczęście jeszcze nie na tyle, aby to przeszkadzało w podróży. Na szczęście, mimo że sypało mocno, to jednak nie na tyle, by dało się to nazwać prawdziwą zamiecią. Mogło być znacznie gorzej, obecnie za to Will podejrzewał, że bez większych kłopotów dotrze do zamku. 

Czasami wszechobecną ciszę przerywał szorstki, głuchy odgłos zsuwającego się z gałęzi śniegu, zbyt ciężkiego, by dalej się tam utrzymywać. Z głośnym trzaskiem smukłe, stare drzewo złamało się, nie wytrzymawszy ciężaru, i runęło ku ziemi. Nie uderzyło jednak o śnieg, zatrzymane w połowie lotu upadku przez sąsiednie dęby, których powyginane konary pochwyciły towarzysza, pozwalając mu się o siebie oprzeć. 

Całe szczęście mimo śnieżycy Will nie czuł praktycznie żadnego zimna. Jedynie twarz mu trochę marzła, policzki i czubek nosa miał zaróżowione od mrozu, a skórę bledszą niż zwykle. Poza tym jednak ciepły materiał ubrań chronił go przed chłodem, a dzięki warstwie mrozu na materiale opończy śnieg nie topniał i nie wnikał tak szybko w pelerynę. Całe szczęście, bo wilgotna wełna to ostatnie, co zwiadowca miał ochotę nosić.

Młodzieniec jechał tak przez jakieś dwie godziny, a z każdym krokiem teren robił się coraz bardziej górzysty, na szczęście jeszcze nie na tyle, by chłopak musiał zejść z konia i prowadzić go ciągnącą się między zboczami ścieżką. Mimo to jeszcze bardziej skupił uwagę na otoczeniu, świadomy, jak zdradliwe bywały góry. W każdej chwili śnieg mógłby osunąć się z grzbietów i przemienić w morderczą lawinę. William jechał traktem wijącym się wśród gór. Gdy przekroczył kolejny grzbiet, jego oczom w końcu ukazał się zamek, a raczej twierdza Macindaw, masywna budowla z ciemnego kamienia, zdająca się czarną plamą na tle wszechobecnego śniegu.

Wstrzymał konia, by przyjrzeć się celowi.

— Cóż za szkaradztwo — mruknął chłopak, a jego głos ginął wśród wiatru i śniegu. 

Nie dało się ukryć, że budowla nie miała w sobie ani odrobiny uroku, cała jej sylwetka sprawiała ciężkie wrażenie, jakby lada chwila miała się zapaść w otaczające ją zaspy. Nawet fakt, że wzniesiono ją na wzgórzu, nie mógł tego uratować. Ze wszystkich czterech stron las dookoła fortecy został wykarczowany na tyle, by między zaroślami a budynkiem zostało kilkaset metrów pustego pola, przez które praktycznie nikt nie dałby rady przejść niepostrzeżenie. Doskonała decyzja pod względem obronnym, tak samo jak niezbyt szeroka, ale głęboka, sucha fosa dodatkowo utrudniająca wejście do środka. 

Mimo to zamek był po prostu szkaradny i niesamowicie drażniło to zmysł estetyczny Willa. Już nawet Redmont robiło lepsze wrażenie, nie wspominając o odbudowanym niemal w całości Gorlanie, doskonale łączącym finezję i obronność, eleganckim i smukłym, a przy tym świetnie dostosowanym do ochrony znajdujących się w środku osób. 

Mury Macindaw miały jakieś pięć metrów, a w każdym z narożników wznosiły się wieże. Mimo to całość optycznie nie sprawiała wrażenia zbyt wysokiej budowli, prawdopodobnie przez to, jak grube były kamienie, z których utworzono budowlę. Całość wydawała się po prostu krępa. Niewielkie, prostokątne okienka tylko podkreślały toporność fortecy, w której zabrakło miejsca na jakiekolwiek bardziej ozdobne elementy, nawet proste reliefy… zresztą jakich on reliefów wymagał, skoro to nawet widocznych gzymsów nie miało.

Chłopak powtarzał sobie w myślach, że najbardziej liczyła się funkcjonalność, ale nie sprawiało to, że patrzył na zamek przychylniej. Domyślał się, że budowla musiała mieć kilkaset lat i pochodzić czasów, gdy Araluen dopiero powstawał, a dla mieszkańców okolicy bardziej liczyło się bezpieczeństwo niż wygląd. Mimo to przez tyle wieków któryś z kolejnych włodarzy mógł zrobić coś, cokolwiek, aby twierdza przestała być tak szkaradna. Mogliby nawet przerobić okna na zakończone łukiem, dodać między nimi tego samego kształtu płytkie wgłębienia – blendy wypełnione ażurowymi maswerkami, które nie zmniejszyłyby w odczuwalny sposób grubości muru, a nadałyby całemu budynkowi lekkości i odrobiny elegancji. Ale po co, lepiej najwyraźniej zostawić Macindaw odstraszające dla oczu! Will nie zdziwiłby się, gdyby sam wygląd fortecy zniechęcał do ataku. W końcu kto chciałby podbić tak paskudny twór? 

Młody zwiadowca wziął głęboki oddech.

— Przepraszam, Redmont, że na ciebie narzekałem, jednak jesteś ładnym zamkiem — mruknął pod nosem, skupiając uwagę na murach Macindaw, gdzie między wieżami kręciło się kilku wartowników. Pamiętał, że Halt oraz Crowley przekazali mu informacje na temat liczebności garnizonu. W zamku powinno być około trzydziestu zbrojnych, a do tego pół tuzina konnicy. Wystarczająco, by ochronić twierdzę przed słabiej uzbrojonymi Scottami. 

Młodzieniec zdjął kaptur i przeczesał gęste włosy, znów świeżo pofarbowane na kasztanowy odcień. Czasami miał ochotę wrócić do naturalnego, platynowego odcienia, ale wiedział, że minie trochę czasu, zanim barwnik zejdzie, a odrosty tylko przyciągałyby spojrzenia i wywoływały pytania.

Wyjął z torby kapelusz od Berrigana, wyprostował rondo, przejechał palcami po pofarbowanym na zielono łabędzim piórze – rozpoznawczym znaku każdego minstrela – by nie wyglądało na zmierzwione. Potem nałożył nakrycie na głowę. Zgodnie z obyczajem ten właśnie niepozorny kapelusz powinien mu gwarantować swobodny wjazd na dziedziniec zamku, tak jak każdemu rybałtowi w Araluenie. Bez kaptura odsłaniającego uszy i tył głowy Willa dopadł nagle wyraźny mróz. Chłopak naciągnął mocniej nakrycie na głowę, ale niewiele to pomogło – kapelusz był raczej sceniczną ozdobą niżeli funkcjonalnym elementem ubioru. 

Mróz zabarwił czubki uszu chłopaka na różowo, dopasowując je odcieniem do nosa i policzków. Śnieg wpadał za kołnierz i topniał, mocząc kark młodzieńca, który krzywił się lekko na to uczucie, dodatkowo wzmagające odczuwany nagle chłód.

Na całe szczęście do zamku zostało mu może kilka minut drogi. Miał tylko nadzieję, że zostanie przyjęty w środku bez problemu.

***

notka autorska:
Przyznaję, dość długo nic tu nie wrzucałam. Kto zaglądał na tablicę na moim profilu, mniej więcej wie, czemu. W każdym razie kolejny rozdział jest i mam nadzieję, że niedługo dam radę wrzucić kolejny.

Z małych ciekawostek – blendy to po prostu fałszywe okna, wgłębienia bez otworów, często ozdobione maswerkiem. Maswerk to dekoracyjny, geometryczny wzór wykuty z kamienia lub zrobiony z cegieł, który wypełniał między innymi okna i blendy. Ten przy blendach nazywany był ślepym maswerkiem.


Akcji „Zwiadowców” nie da się przypisać jednoznacznie do jednego okresu historycznego. Wiadomo, że Araluen wzorowany jest na Anglii, a Picta na Szkocji. W XVI wieku te dwa kraje zostały zjednoczone unią personalną, więc jeśli opierać się na tych informacjach, w wyraźnie wzorowanym na Anglii Araluenie musi być wcześniej. Sam klimat i warunki kraju (brak popularności uniwersytetów, nieistnienie miast) wskazuje na okres wczesnego średniowiecza, jednak zachowanie bohaterów i niektóre wynalazki pasują bardziej do późnego średniowiecza lub początku renesansu. Dlatego ja także pozwoliłam sobie na mały miszmasz w tej kwestii. Twierdza Macindaw to typowy budynek z okresu wczesnego romanizmu, dość toporny i prosty. Uznałam, że ma już kilkaset lat, ponieważ we Wczesnych Latach mamy opis Gorlanu, który jest znacznie bardziej zaawansowany architektonicznie. Sama nie mogę się zdecydować, czy widzę Gorlan jako późny gotyk, czy nawet już barok (chociaż ten drugi w ogóle nie pasuje okresem, bo jest dużo po średniowieczu).

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro