💥 you're my home💥

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Katsuki! Katsuki! Katsuki, nie możesz!

— Muszę. Wybacz mi. A teraz spierdalaj i się ratuj! — Odesłał go potężnym wybuchem, a pęd wody zasłonił go kawałkiem rozwalonego statku, którym płynęli. Bakugou miał pewność, że oboje nie są w stanie się uratować. Płakał, ale wzburzone fale maskowały jego łzy. — Kirishima! — krzyknął tylko, chcąc w jakiś sposób pożegnać się z nim bez pożegnania.

Obudził się, czując tylko ból. Bolało go wszędzie. Każdy wdech sprawiał problem; nie był w stanie się podnieść.

— Huh? Czyli jednak mnie też wyrzuciło — mruknął do siebie, z trudem przewróciwszy się na plecy. Stęknął głucho, bo coś wbiło mu się między łopatki. — Pytanie, jak daleko. I czy Kirishimie nic nie jest. Nie mógł spodziewać się czegoś takiego. — Westchnął.

Skoro już przeżyłem, to muszę jakoś wrócić do tego jebańca!, pomyślał, zanim zdołał zdać sobie sprawę, że pomyślał o Kirishimie.  Muszę wrócić do domu. Do Kirishimy. Jebać ojca, jebać matkę, muszę odnaleźć Kirishimę.
*
— Co wy wyprawiacie?! Musicie go szukać! — darł się Eijirou na ludzi, którzy go wyłowili. Był praktycznie nagi i zupełnie wyziębiony.

— Przykro mi, chłopcze, ale twój przyjaciel nie żyje. Nie mógłby znieść tak potężnego wybuchu. My widzieliśmy go ze stu kilometrów! A chwilę później zniosło cię do nas.

Kirishima skulił ramiona pod kocem jeszcze bardziej.

Więc zostały mi tylko wspomnienia...?
*
— O nie, nie na mojej zmianie! — warknął zdenwrwowany, gdy zdał sobie sprawę, że w plecy wbił mu się kawałek statku. Zebrał patyki na ognisko, kopiąc je w jedno miejsce. Nie chciał nadwyrężać pleców ani pogarszać swojego stanu. Skoncentrowanym wybuchem rozpalił sobie ognisko, chociaż niezbyt go pocieszało.

— Nie zdechnę tutaj. Muszę wrócić do domu.

Uparcie odganiał od siebie myśl, że Kirishima przez ten czas może znaleźć kogoś innego. I nie być w stanie go porzucić dla dawno martwej miłości.

Krzyknął z bólu, gdy z siłą wyciągnął to coś z pleców.

— Kurwa mać, teraz będzie bolało. — Metal miał kształt kwadratu, ale mocno zdegenerowanego, z jednym rogiem jak nóż. Zanurzył właśnie ten koniec w płomieniu, chcąc go rozgrzać i odkazić.

Po kilku minutach jedną ręką odnalazł ranę, a w drugą chwycił gorący metal. Zacisnął zęby i przycisnął koniec do rany. Prawie upadł na kolana, ale wiedział, że to pogorszy sytuację, więc tytanicznym wysiłkiem utrzymał się w jednej pozycji.

Nie ma bata, żebym do niego nie wrócił.

Zaraz potem stracił przytomność.
*
— On żyje, jestem tego pewien! MUSICIE GO ZNALEŹĆ!

— On nie żyje — odparł kapitan statku, który właśnie odstawiał Eijirou na japoński brzeg. — Ale jak kogoś znajdziemy, damy ci znak przez to radio. — Podał mu jakieś małe urządzenie, składające się właściwie z samego głośnika i antenki.

W Eijirou odżyła nadzieja.
*
— Dobra, a teraz działaj, jebana kupo drewna! — Już któryś raz z kolei próbował się stąd wydostać, ale tratwę wciąż znosiło. Teraz miał odpływ, teraz mogło się udać. Wszystkie zapasy miał przymocowane mocniej niż Deku łamie sobie ręce. A do tego ostry kamień, na którym mógł rozbić kokosy z wodą.

I udało się, już po kilkunastu sekundach oddalał się od brzegu.

— Ha! Wracam do ciebie, Shitty Hair! Wracam do domu!
*
Pięć dni później kolejny rozbitek został zabrany z własnoręcznie wykonanej tratwy. Zanim dowiedziały się o tym jakiekolwiek służby, dowiedział się Eijirou.

— Mamy rozbitka. Blondyn, czerwone oczy. Mówi, że musi wrócić "do tego jebańca". Będziemy w porcie za jakieś pół godziny. Nawet nie zdążyliśmy na dobre wypłynąć, a ten odpychał się wybuchami, jakby go co najmniej Kraken gonił!

W tle rozbrzmiewał ten głos. Wiecznie szorstki i wkurwiony głos, kogoś, kogo kochał.

Kirishima rzucił absolutnie wszystko, co w tym momencie robił i ruszył na złamanie karku na wybrzeże.
*
Bakugou stał na rufie, a wiatr targał jego przydługimi włosami. Wypatrywał tej jednej osoby na brzegu. Nie matki, nie ojca, jego.

Usłyszał go zanim go zobaczył.

— 'Suki!

— Tylko mi tu nie skacz, kretynie, nie chcę cię później wyławiać! — Żeby na pewno tego uniknąć, sam wyskoczył do niego, wyzwalając wybuchy. Wylądował bezpiecznie metr od krawędzi betonu, tuż przed Kirishimą. Zanim cokolwiek zrozumiał, Kirishima otoczył go ramionami.

— Wiedziałem, że do mnie wrócisz.

Bakugou tylko wtulił twarz w jego ramię.

— Zrobiłeś się cholernie wysoki — mruknął, bo sięgał mu czubkiem głowy do oczu. — Jak długo kazałem ci czekać?

Miesiące? Lata?

— Tylko kilka tygodni.

Huh? 

Kirishima przycisnął go do serca, dzięki czemu Katsuki mógł usłyszeć szybkie uderzenia. Wtedy Bakugou stęknął, bo przypalona rana nadal dawała mu się we znaki. — Baku? Coś nie tak?

— Kawałek statku we mnie utkwił. Musiałem go wyciągnąć, bo bym, kurwa, nie wytrzymał.

— Muszę cię zabrać do szpitala!

— Nie teraz — mruknął. — Nie, kiedy nareszcie jestem w domu.

— Ale tu nie ma twojej matki, ojca, nikogo--...

— Ale ty jesteś. Ty jesteś moim domem, Shitty Hair. A teraz się zamknij i bierz mnie do tego szpitala, niech mnie poskładają do kupy.

Kirishima tylko zaśmiał się z ulgą.

771 words, bc i'm trash for them

Enjoy or sth


13.01.2020

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro