~Rozdział 9~

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Szatyn upadł na ziemię od siły uderzenia, jaką wymierzyła Gabrielle. Bał się wstać. Ba! Bał się nawet odezwać! Stanął przed nim tata.

— Wynoś się — syknął w stronę swojej żony. — Składam papiery rozwodowe.

— Jak śmiesz...

— Śmiem — przerwał jej Logan. — Nie pozwolę Ci dalej terroryzować mojego syna. Od dzisiaj nie masz nic.

Kobieta zrobiła się czerwona ze złości. Szybkim krokiem weszła do sypialni i zaczęła gwałtownie pakować rzeczy do walizki.

— Bierz sobie Twojego syna! Mnie on już nie obchodzi! — ryknęła i zatrzasnęła drzwi do szafy, kiedy już wszystko miała spakowane.

Jeszcze się namyślała, ale jej mąż wystawił jej walizkę już za drzwi. Gabrielle mruknęła coś i wyszła wkurzona, stukając szpilkami o posadzkę na dworzu. Riccardo w tym czasie już wstał i przykładał rękę do czerwonego od uderzenia policzka. Terry, gdy usłyszał trzask drzwi, zszedł na dół i podszedł do szatyna. Objął go lekko ramieniem, a ten wtulił się w jego klatkę piersiową. Logan znalazł się przy nich.

— Przepraszam synku, że wcześniej nie przejrzałem na oczy... — szepnął pan Di Rigo.

— Nie szkodzi tato... Ważne, że już jej nie ma... — mruknął, czując jak łzy spływają mu po policzkach.

Schował twarz w koszulkę Terry'ego i zacisnął powieki. Pozwalał gorzkim łzą powoli płynąć po swoich policzkach.

— Żałuję, że posłuchałem jej i poszedłem na górę... Obronił bym cię... — wyszeptał bramkarz, a Riccardo pokręcił głową.

— To nie jest wasza wina! To ja! To ona mnie zepsuła, nigdy mnie nie chciała, a ja powinienem był się nigdy nie urodzić... — wyszeptał Di Rigo przez łzy, nadal będąc przytulonym przez przyjaciela.

Logan pokręcił powoli głową.

— Nie obwiniaj się synu. Pojadę do mojego adwokata o papiery rozwodowe, a wy tu zostańcie. Terry, zaopiekuj się moim synem, liczę na ciebie — powiedział pan Di Rigo i wyszedł, nim ktokolwiek zdążył mrugnąć.

Archibald poszedł z Riccardo na górę, żeby szatyn mógł się położyć do łóżka. Położył się razem z nim i przytulił go lekko. Ten wtulił się w niego i zamknął oczy, chowając twarz w jego koszulkę. Czuł, że w jego ramionach może odpocząć i nic mu się nie stanie. Nikt nie będzie krzyczał, nikt nie będzie bił, nikt nie będzie zawiedziony przez niego.

Nikt...

Nagle rozdzwonił się telefon bramkarza, a ten, nie puszczając Riccarda, sięgnął po niego i odebrał.

— Tak, słucham?

— Witaj, Terry, mam usługę dla ciebie. Maya Roberts, 20 lat, pracuje w tym samym miejscu, gdzie Twój ojciec i nie jest ciężarna. Brutalna śmierć. Nie musisz jej nagrywać. Opłatę dogadamy jak się spotkamy.

Archibald jeszcze chwilę porozmawiał z klientem i rozłączył się.

— Wyjdę dzisiaj wieczorem... — zaczął Terry, ale Riccardo już wiedział o co chodzi.

— Tak, wiem... Nadal mi się to nie podoba, ale przecież ci nie zabronię... Ale skończ z tym jak najszybciej... — powiedział.

— To ostatnie, najdroższe zlecenie, potem już z tym skończę...

Obiecywał. Dlaczego tak trudno było mu dotrzymać słowa?.. Obiecywał i chciał się wywiązać z obietnicy, więc co musiał zjebać, że to się tak potoczyło?.. Może gdyby było inaczej... Może wtedy by się nie poddał?.. Może brakuje mu go teraz?.. Bo gdyby dotrzymał słowa ten dom nadal by stał, nadal żył...

Leżeli tak chwilę w ciszy, kiedy Terry usłyszał miarowy oddech szatyna. Zasnął... — pomyślał i wstał z łóżka, tak, żeby nie obudzić Riccardo. Zostawił mu kartkę, że wychodzi. Chciał przewietrzyć myśli przed kolejnym zleceniem. Założył na nogi buty, zarzucił rozsuwaną bluzę klubową na ramiona i wyszedł. Chodził ulicami Tokio, pochłaniając dźwięki. Miasto o zachodzie słońca było cudownym widokiem i wyróżniało się różnymi dźwiękami. Szum, za każdym razem, gdy przejeżdżało jakieś auto. Gwizd pociągu, tramwaju. Sapnięcie zatrzymywanego autobusu. Trąbienie zdenerwowanych kierowców. Stukot lasek starszych lub niewidomych ludzi. Ciche rozmowy. Szum siatki z zakupami na wietrze. Dźwięki muzyki z jakiegoś baru.

To wszystko... To wszystko było takie przyjemne...

Archibald nie zauważył, kiedy był blisko swojego domu. Bał się wejść. Ale... Coś mu kazało sprawdzić czy w środku jest tata i czy mama naprawdę nie żyje... Ruszył w tamtą stronę i mimo tego, jak szaleńczo szybko biło jego serce, on szedł w tamtym kierunku. Zatrzymał się przed drzwiami i drżącą ręką nacisnął klamkę. Wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Chodził spięty po domu i szukał oznak życia, ale widocznie jego ojca tu nie było. Matki też nie. Nawet żadnego obrazu i świeczki jego rodzicielki tu nie było. Wszystkie jej rzeczy zostały wyjebane. Jednak uwagę białowłosego zwróciły przede wszystkim listy w kuchni. Otworzył jeden bardzo ostrożnie i zaczął czytać.

"Drogi Archibaldzie,
Jestem przekonany, że wiesz kim jestem. Masz miesiąc. Inaczej Twój syn nie znajdzie ucieczki. Siedem pierdolonych milionów na stół. Chyba, że poświęcisz się za syna i to Ty nam się oddasz.
Xzxz"

Terry odłożył list do koperty i zakleił. Tak, żeby nie było nawet widać, za go otworzył. Widocznie zbladł i poczuł gorzki smak żółci w ustach. Przełknął to szybko i wyszedł z domu. Siedem milionów... Te dwa słowa wciąż krążyły mu po głowie. Ruszył w stronę firmy ojca. Żeby zabić Roberts... Może by porozmawiał z ojcem, ale... Nie chciał. Bał się. Pierwszy raz w życiu zaczął bać się ojca. Zawsze to matka wzbudzała w nim największe pokłady strachu. Ale teraz... Przeraziła go treść listu.

Bo przecież wszystko miało się ułożyć, a to miało być ostatnie zlecenie... Jednak... Nie, to nie wystarczyło.

Nie dużo czasu zajęło mu znalezienie gabinetu Mayi Roberts. Wszedł tam bezszelestnie i zaszedł ją od tyłu. Złapał w talii i przycisnął do swojego torsu, żeby nie uciekła. Kobieta jęknęła i odłożyła na biurku papiery.

— Hmmm, dzisiaj nie pracuje jako dziwka, ale dla ciebie zrobię wyjątek — mruknęła podekscytowana, uśmiechając się.

Archibald tylko przewrócił oczami i rzucił ją na kanapę. To będzie łatwe... — pomyślał i wziął z szuflady biurka sztylet. Usiadł okrakiem na plecach zdezorientowanej kobiety.

— Czas się pożegnać, dziwko — szepnął nad jej uchem i przeciął jej tętnice.

Brutalna śmierć to brutalna śmierć, więc ćwiartowanie twarzy wchodziło w grę, jak zawsze.

Krew skapywała na podłogę. W świetle księżyca jego białe włosy upaprane w czerwonej cieczy. Krew skapuje, księżyc ją oświetla. Koszulka też ubrudzona. Pod oczami zaschnięte łzy. Siedem milinów. Czy jego ojciec był w stanie go oddać? Może... Siedem milionów. Kolejne łzy, które skapywały na martwe ciało. A potem tylko cisza...

---------------------------------------------------------

Hejkaaa! Kolejny rozdział! Krwawy. Co byście mi zrobili, gdybym nie dała tutaj happy endu?.. Bo wena powraca, ale przez pewien pomysł, który rodzi się z tyłu mojej głowy... Dajcie znać czy rozdział się podobał!

Pozdrowionka! Miłego dnia/nocy! 🔥❤️🏀⚽

(1000 słów ♥️)

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro