LI

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Elizabeth! — krzyknęłam. Praktycznie odruchowo wyszarpnęłam miecz i w ostatniej chwili zablokowałam cios wymierzony w jej szyję.

Dziewczyna uchyliła się i odsunęła, a ja, zyskawszy pole do manewru, wyprowadziłam atak. Chciałam choć na kilka sekund zepchnąć króla do defensywy, by kupić nam trochę czasu. Nie znałam żadnego planu na taką okoliczność, więc musiałam improwizować. Liczyłam na jakiś awaryjny pomysł Raven.

Król zaskakująco dobrze posługiwał się swoją bronią. Chociaż z tego co wiedziałam, musiał mieć już ponad sześćdziesiąt lat, z twarzy i ruchów dałabym mu najwyżej czterdzieści pięć. Nie minęło dużo czasu, a jedyne co mogłam robić, to blokować jego ataki, nie znajdując chwili na wyprowadzenie własnego ciosu.

— Skąd ty się tu w ogóle wzięłaś? — prychnął, uderzając na mnie z lewej. — Muszą być naprawdę zdesperowani, jeśli wysyłają do walki ze mną dziecko.

Zacisnęłam zęby, sparowałam jego uderzenie i spróbowałam wybić mu broń z ręki. Miecze z nieprzyjemnym odgłosem zazgrzytały o siebie, ale żaden z nich nie upadł na podłogę.

Żaden rodzaj pomocy od towarzyszek nie nadszedł, więc mogłam jedynie liczyć, że udało im się już wycofać. Nie byłam w stanie odwrócić wzroku i zobaczyć, co robią.

— Na tyle cię stać? — zaśmiał się szyderczo. Rozproszona, dałam się sprowokować i to był błąd. Jedno nierozważne machnięcie ostrzem i miecz wylądował na ziemi, pod oknem.

Daleko poza moim zasięgiem.

Wycofałam się i uchyliłam przed ciosem wymierzonym w szyję. Nie łudziłam się, to był koniec.

Nagle, prosto na głowę króla poleciała wyrwana z komody szuflada, w powietrzu zafurkotały poskładane koszule. Za jego plecami pojawiła się uzbrojona w długie, drewniane kije Raven. Na końcach jej broni powiewały resztki zerwanego baldachimu.

— Skacz! — krzyknęła i zaatakowała króla. Przez chwilę nie wiedziałam, o co jej chodziło.

Cholera, nie wierzę, że on to przepchnął.

Nie mając czasu na wahanie, wdrapałam się na parapet. Zanim zdążyłam się wybić, Elizabeth z głuchym łupnięciem uderzyła w ścianę obok okna. Zachwiałam się i spadłam. Rozwinęłam skrzydła sekundę za późno i poturlałam się po trawie. Jęknęłam.

Uniosłam się na łokciach i syknęłam cicho. Pospiesznie obmacałam swoje ciało. Będą siniaki, ale nic poważniejszego. Potrząsnęłam głową, by pozbyć się delikatnych zawrotów.

Wstałam i zrobiłam kilka chwiejnych kroków na drżących nogach. Stanęłam na palcach i zajrzałam przez odległe okno do sali balowej. Sygnał, nieważne jak niedorzeczny, zadziałał. Donna wdrapała się na stół i stamtąd machała rękami w stronę drzwi, gdzie widziałam kawałek czupryny Sarah. Drew dostrzegłam chwilę później, w żołnierskim mundurze, ale nigdzie nie zauważyłam Emily, co mimo wszystko mnie martwiło.

— Łap! — Usłyszałam i gwałtownie poderwałam głowę do góry. Mocno machnęłam skrzydłami i złapałam lecącą w dół Raven. Chociaż złapałam to za dużo powiedziane. Po prostu wpadłam na nią i spowolniłam upadek.

— Co wy macie ze skakaniem z tego okna? — spytałam z sarkazmem. — Elizabeth też mam złapać?

— Nie, ona ucieka korytarzem — odparła Raven. — Ale dzięki.

Powstrzymałam zirytowane westchnienie i zwinęłam skrzydła. Wzięłam dwa głębokie oddechy i opanowałam się.

— Co teraz? — spytałam rzeczowo, chowając Monetę do kieszonki w spodniach.

— Sofie obserwowała okno z zewnątrz, więc nasze siły niedługo tutaj będą — wyjaśniła czarnowłosa. — Twój miecz.

Odebrałam od niej broń i schowałam ją do pochwy, by choć na chwilę odciążyć ręce, zanim znowu dobędę ostrza. Jeśli dobrze rozumiałam, połacie ogrodowej trawy już niedługo staną się polem walki.

Raven ruszyła zdecydowanym krokiem w stronę bramy.

— Chodź, musimy... — zaczęła, odwróciła się w moją stronę i gwałtownie urwała. — Uważaj! — krzyknęła.

Nie zdążyłam nawet obejrzeć się za siebie. Poczułam, że ktoś na mnie wpadł i po chwili leciałam już do góry.

Uniosłam głowę i napotkałam wzrokiem twarz Meurtrière. Usiłowałam dosięgnąć dłonią Monety lub miecza, ale trzymała mnie w taki sposób, że było to niemożliwe. Przez chwilę się szarpałam, ale jej chwyt był za silny.

Patrząc w dół, widziałam, jak zamek został daleko za nami. Raven biegła przez ogród w stronę bramy i surrealistycznie miałam nadzieję, że zamierza zająć się bitwą, a nie biegnie za mną. Byłam w stanie sobie poradzić.

Przynajmniej tak myślałam.

Meurtrière nagle puściła mnie, a ja nie zdążyłam zareagować, nadal zerkając do tyłu. Boleśnie przeturlałam się po skalnym podłożu, głownia miecza uderzyła mnie w biodro. Nie zważając na stłuczone miejsca, szybko się podniosłam i dobyłam broni, gotowa do walki. Zabójczyni wylądowała naprzeciwko mnie i dobyła swoich sztyletów. Dobrze pamiętałam ostatni raz, gdy zrobiła z nich użytek.

Tym razem zamierzałam dopilnować, by skończyło się to inaczej.

Poprawiłam uchwyt na mieczu i ugięłam kolana. Moja przeciwniczka zmierzyła mnie dziwnie...smutnym spojrzeniem znad maski. Napięta cisza trwała jeszcze jeden, długi moment, po czym Meurtrière rzuciła się na mnie.

Uniknęłam jednego sztyletu i sparowałam drugi, po czym wyprowadziłam własny cios, który został jednak szybko zablokowany. Przez chwile nasze bronie trwały skrzyżowane, po czym Meurtrière wykonała obrót, odsuwając się ode mnie i uderzając mnie skrzydłem w policzek. Gwałtownie odskoczyłam do tyłu, chwytając się dłonią za krwawiące miejsce, przecięte ostrym piórem.

Czyli tak sobie pogrywasz?

Mając ją cały czas w polu widzenia, szybko wyjęłam Monetę z kieszonki i umieściłam ją we wgłębieniu. Po chwili poczułam znajomy ciężar na plecach. Meurtrière ponownie skoczyła do ataku.

Dookoła słychać było tylko szczęk broni i nasze ciężkie oddechy. Z nagłym napływem przerażenia uzmysłowiłam sobie, że jeżeli któraś z nas potknie się i spadnie z urwiska, nikt nie usłyszy krzyku. Znajdowałyśmy się na skraju lasu, nad przepaścią.

Nie miałam co liczyć na czyjąkolwiek pomoc.

Nagle czubek mojego miecza zahaczył o maskę Meurtrière i zerwał ją. Potoczyła się w dół i zatrzymała na skraju przepaści, zwisając już nad urwiskiem. Meurtrière zamarła.

Przełknęłam ślinę. Nadszedł moment, w którym miałam w końcu poznać tożsamość mojego wroga, osoby, która była winna śmierci wielu niewinnych osób. Osoby, która więcej niż raz prawie zabiła mnie. Przez chwilę byłam pewna, że wiem, byłam przekonana, że pod maską kryje się Emily, ale nie miałam już dłużej tej pewności. Nie mogłam być pewna niczego, dopóki nie stanęłam z nią twarzą w twarz, a wszelkie zasłony opadły.

Czekałam na tę chwilę aż zbyt długo, ale z jakiegoś powodu nie potrafiłam zmusić się, by ujrzeć jej oblicze i poznać prawdę.

Bałam się, kogo mogłabym zobaczyć.

W końcu przemogłam się i podniosłam wzrok.

Poczułam jak moje serce zatrzymuje się na moment, a potem zamiast krwi zaczyna wtłaczać do moich żył śmiertelny chłód, gdy oniemiała wpatrywałam się w twarz stojącej przede mną osoby.

— Donna? — wykrztusiłam.

***

I z tym zakończeniem was zostawię buahahaha.

Jak wrażenia? Domyśliliście się?

Do następnego!

~tricky


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro