XXXIII

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Najpierw usłyszałam głośny rumor gdzieś nad nami. Potem ktoś gwałtownie szarpnął za linę. Zanim się obejrzałam, wszyscy zbiegaliśmy w dół, a jakikolwiek szyk czy ustawienie przeszło do historii.

Obejrzałam się za siebie i moje serce prawie wyskoczyło z piersi. Zwały świeżego śniegu, który padał przez ostatnie kilka tygodni z większym lub mniejszym natężeniem, osunęły się w dół zbocza.

Oczywiście prosto na nas, bo gdzieby indziej.

Maksymalnie skróciłam sznur łączący mnie z Sarah, by nie pozwolić sobie na pozostanie z tyłu. Truchtałam do przodu, nieustannie patrząc pod nogi, bo potknięcie się w tym momencie oznaczałoby mój nieunikniony koniec.

Nie widziałam, gdzie znajduje się reszta grupy, po widoczność drastycznie spadła. Nawet Sarah, około metr przede mną, była częściowo przysłonięta lecącym z nieba śniegiem, zwiastunem masy, którą mieliśmy za plecami.

Nagle nad wszechobecny huk wybił się wysoki dźwięk. Ludzki krzyk. Zdezorientowana rozejrzałam się dookoła, co nie dało mi dużo, bo nie widziałam nic dookoła siebie.

— Hej! Ktoś tam został! — Mój głos był za cichy, by przebić się przez hałas. Zawahałam się. Normalna osoba, nie mająca nic wspólnego z tą lawiną, po prostu w panice pobiegłaby dalej, by ratować swoje życie.

Problem w tym, że zdecydowanie nie byłam normalna i całkiem prawdopodobnie byłam winna tej katastrofy.

Wydłużyłam sznur i odwróciłam się, gotowa zawrócić. Zawiał wiatr, prawie zrzucając mi kaptur z głowy i rozwiewając spadające płatki śniegu, co minimalnie poprawiło widoczność.

Jakieś dwa metry za sobą dostrzegłam Emily. Najprawdopodobniej potknęła się, a panujące warunki sprawiały, że nie potrafiła wstać. Już bez zawahania podbiegłam do niej. Chwyciłam ją pod ramiona i spróbowałam podnieść ją do góry.

Pociągnęłam ją ze sobą w dół, bojąc się zerknąć do tyłu, nie chcąc wiedzieć, jak mało mamy czasu.

— Co ty wyprawiasz?! — krzyknęła Emily, potykając się w biegu.

— Ty pomogłaś mi, ja pomogę tobie! — odparłam.

— Ja nie popełniłam dla ciebie samobójstwa! — wrzasnęła w odpowiedzi. Końcówka zdania zniknęła w jej ustach, gdy pociągnęłam ją za ramię, by przyspieszyła.

Emily odzyskała równowagę i, jako iż była ode mnie wyższa, szybko mnie wyprzedziła. Żeby nie przyszło jej do głowy, by zwalniać i na mnie czekać, popchnęłam ją lekko i rzuciłam:

— Idź, nie zwalniaj!

Już po chwili zniknęła w spadającym śniegu. Wiatr ponownie zawiał, poprawiając widoczność, i dostrzegłam Davida, jakieś pięć metrów przede mną. Na początku w ogóle nie zwróciłam na niego uwagi, dopóki nie zorientowałam się, że chłopak nie ucieka, a wraca.

Wraca po mnie.

Skrzyżowałam z nim spojrzenie.

— Idź! — krzyknęłam, ale huk zbliżającej się lawiny zagłuszył moje słowa. Lekko zirytowana, ale też okrutnie przerażona, zerwałam maskę z twarzy i wrzasnęłam jeszcze raz: — Uciekaj!

Wahał się jeszcze chwilę, ale w końcu, jako jeden z ostatnich, zbiegł w dół zbocza.

Rozproszyłam się, jeszcze przez moment patrząc za nim, by upewnić się, że nie zawraca, i potknęłam się, upadając w zaspę. Szybko podniosłam się, nie chcąc stracić ani sekundy. Oparłam się na dłoniach.

Chciałam otrzepać odkrytą twarz ze śniegu, gdy lina, którą byłam owinięta w pasie, a która i tak była już maksymalnie wydłużona, napięła się, wżynając się w moją talię. Tym razem już bez zawahania i głębszych refleksji, chwyciłam sztylet w dłoń i pozwoliłam mu wykonać swoją rolę, nie chcąc spowalniać grupy.

Odcięłam się.

Uniosłam się do klęczek, ale nie zdążyłam nawet wstać, gdy spadła na mnie lawina.

Opis Davida był niczym w porównaniu z tym, co poczułam.

Nagły ciężar opadł na mnie, wypierając mi powietrze z płuc, a ja sturlałam się w dół. Nie wiedziałam, gdzie jest góra, a gdzie dół. Czułam, że się duszę i nie potrafię oddychać. Mój nos był zatkany śniegiem. Otwarłam usta, ale jedynie nałykałam się białej masy, nie odnajdując życiodajnego tlenu. Moje żebra zgniatało kilka kilogramów oślepiającej bieli, którą widziałam nawet przez zaciśnięte paniką powieki.

Miałam wrażenie, że otaczający mnie śnieg, przygniatający z każdej strony swoim ciężarem, wyciśnie mnie samą z ciała i pozostanę jedynie pustą skorupą bez świadomości.

Ostatnią rzeczą, jaką usłyszałam, zanim połknęła mnie ciemność, dając mi wytchnienie od oślepiającej jasności, był zmartwiony głos, wołający moje imię.

***

I jak, spodziewaliście się?

Mój zapas rozdziałów niepokojąco się kurczy, więc muszę porządnie wziąć się za pisanie, jeśli chcę nadal co tydzień podawać wam kontynuację przygód Gizeli.

Do następnego!

~tricky


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro