#43

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

"Przepraszam. Przepraszam oznacza, ze czujesz pulsowanie czyjegoś bólu tak samo, jak odczuwasz własny. Kiedy wypowiadasz to słowo, to jakbyś część tego bólu brał na siebie. Przepraszam nas ze sobą wiąże. Przepraszam wiele znaczy. Oznacza zasypanie dołu, oddanie długu. Przepraszam oznacza smutek, tak jak świadomość występku. Czasami przepraszam to użalanie się nad sobą. Ale w przepraszam nie chodzi o ciebie tylko o innych. Oni je przyjmą albo pozostawią. Przepraszam oznacz, ze się otwierasz. Że można cię przygarnąć albo ośmieszyć, albo się na tobie odegrać. Przepraszam jest błaganiem o wybaczenie, bo metronom dobrego serca się nie uspokoi, dopóki sprawy nie ułożą się zgodnie z poczuciem prawdy i sprawiedliwości. Przepraszam nie odwróci biegu wydarzeń, ale popchnie je we właściwym kierunku. Przepraszam jest mostem przerzuconym nad przepaścią. Jest sakramentem, podarunkiem. Jest darem."  Craig Silvey "Jasper Jones"

Ignorowałem ją. Zachowywałem się jak pieprzony tchórz. Nie wiem co we mnie wstąpiło. Chciałem chronić za wszelką cenę swoją prywatność, wykorzystując do tego swoje własne pieprzone zasady. Ból jest najlepszą formą dyscypliny? Chyba jednak akurat nie w tym przypadku. Pierwszy raz okładając kogoś w przypływie złości miałem wyrzuty sumienia. Ona nie była Erenem, który mógł się od tak wyleczyć. Jej opuchnięta szyja i siniak na policzku długo nie dawały mi zmrużyć oczu. Dręczyły mnie wyrzuty sumienia. 

Choć tak ją potraktowałem, to jeszcze wykorzystywałem perfidnie ćwiczenia które mi pokazywała do wzmocnienia siebie. Byłem dupkiem i egoistą. Od dawna to wiedziałem, jednak nigdy nie było to dla mnie tak dostrzegalne jak teraz. Mój błąd zrozumiałem dopiero w momencie, gdy okazało się że z mojego gabinetu nie zniknęło nic poza dokumentami, które tamtej nocy miałem do późna wypełniać. A ja nazwałem ją bezpodstawnie złodziejką, gdy ona tylko lub "aż", wykonała za mnie pracę. Twarze mijanych na korytarzu kadetów i ich narzekania wskazywały na to, że trening przeprowadzony przez mojego zastępce był właściwy. Był wyczerpujący. Im dalej się tamtego dnia posuwałem tym coś ciążącego od dawna  w moim sercu zaczynało przybierać na wadze.

Kastner była dzielna. Cholernie dzielna. Choć starała się mnie unikać — co było dość widoczne — to w dalszym ciągu byliśmy przez los na siebie skazani. Ja musiałem wykonywać swoje obowiązki, a ona swoje. Całe sedno w tym, że łączyły się one w jednym punkcie, który łączył również i nas. Byłem tym wszystkim przytłoczony. Gdy widywałem ją każdego dnia w coraz to lepszym nastroju, z coraz to mniej widocznymi ranami, autentycznie się cieszyłem. Możliwe, że spowodowałem w niej przemianę. Nieoczekiwaną, ale jednak. Nie planowałem tego.

A jeszcze jakieś dziwne cholerne przyciąganie rezonujące pomiędzy nami. Uzależniało, męczyło i dręczyło. Była do mnie podobna — zauważyłem to podczas nocy mojego dobrego serca. Wszyscy, którzy wychodzili z Podziemi byli do siebie podobni. Tak samo niedoświadczeni życia, tak samo pragnący pochwycenia jakiejś większej idei. Ona jednak się od nich nieco różniła. Nie wiedziała co ma robić dalej. Dołączyła do zwiadowców z pewnego rodzaju przymusu, z powodu kolejnej z rozpraw sądowych, w których co jakiś czas braliśmy udział. Była jeszcze dość młoda i gdyby tylko się postarała, gdyby porzuciła chęć odwiedzenia rodziców to mogłaby rozpocząć całkiem niezłe, wygodne życie. W stolicy od nasrania było różnych samotnych arystokratów, którzy chętnie przygarnęli by ją pod swój dach. Brunetka była jednak uparta. Trzymała się swoich prawd i celów. Choć przyznaje to niechętnie — imponowała mi. 

Od mojego okrutnego potraktowania jej minęło już sporo czasu. Byłem oschły tak jak zwykle. Zimny tak jak zwykle. Dla wszystkich. Dla siebie. Klucz odzyskałem, jednak jej zaufanie w tym momencie było skreślone w moim kierunku na dobre. A na zaufaniu towarzyszy zależało mi najbardziej. Tylko komuś komu ufasz będziesz w stanie powierzyć na wyprawie swoje życie. To właśnie zaufanie trzymało mój oddział razem. Różnica naszych umiejętności była ogromna, jednak dzięki zaufaniu byliśmy w stanie sobie z nią poradzić. 

Zdobywałem je od innych zwykle w momencie dosłownego zetknięcia ze śmiercią. Gdy jeden ze zwiadowców został pochwycony przez tytana, a ja uwalniałem go z jego brudnych łap, tym samym ratując — szacunek i zaufanie przychodziło samo. Kto nie podziwiałby człowieka, który dokonywał rzeczy niemożliwych dla kogoś przeciętnego? Bazowałem na tym. To była moja podstawa.

Ninę jednak omotałem w inny sposób. Odmienny od tego utartego przeze mnie schematu. Pierwszy raz zdobyłem zaufanie kojąc ból emocjonalny. Nie byłem w tym doświadczony. Nie wiedziałem jak mam się zachowywać i wszystko to co mi wychodziło było całkowicie przypadkowe. Kierował mną instynkt, kierowały mną emocje. Były one jednak zarówno moim przyjacielem jak i wrogiem. Przy Ninie wprowadzały mnie w nieznany mi nigdy stan — szaleństwo. W momencie gdy ją wtedy uderzyłem, a moja dłoń aż od tego zapiekła, pozwoliło mi to na zbyt gwałtowne ich uwolnienie. Byłem wściekły, jednak nic nie usprawiedliwiało wtedy mojego zachowania. Powinienem był się wtedy uspokoić. Nie zrobiłem tego, a to co się już stało nigdy też nie zniknie, nie zostanie zapomniane, nie przestanie mnie prześladować...

Obserwowałem ją z daleka. Każdego dnia na treningu, każdego dnia na stołówce i za każdym razem z okna, gdy wychodziła biegać. Obserwowałem i układałem nierealne scenariusze. Co by było gdybym jednak jej nie zranił? Może relacja między nami bardziej by się zaogniła, prowadząc do sam nie wiem czego? A może byłoby tak jak jest? Dręczyło mnie to wszystko. Teraz już nie tylko koszmary wojenne nie pozwalały mi się na czymś skupić. Pojawił w tym wszystkim ktoś kto jeszcze żyje. Ktoś komu mogę powiedzieć coś czego innym nie zdążyłem...

Nie zdążyłem po raz ostatni podziękować matce za to że zdecydowała się mnie urodzić, nie zdążyłem powiedzieć Farlan'owi i Isabel jak ważni dla mnie byli, nie zdążyłem pochwalić moich towarzyszy za dobrą współpracę i ich wkład w naszą wolność, w nasz cel. Z niczym nigdy nie zdążałem. Może to nareszcie dla mnie szansa? Żeby się obudzić? Żeby spróbować?

Jeżeli jednak tak, to jak powinienem to zrobić? W jaki sposób mógłbym od nowa zdobyć czyjeś zaufanie? Jak zyskać czyjąś sympatię? Nie potrafię wygłaszać jakiś ckliwych przemów. Nie potrafię odpowiednio do takiej sytuacji się zachować. Nie mam pojęcia jak zacząć z kimś odpowiednio rozmowę. Umiem tylko żyć. Czy moje życie nie jest wystarczające? Mało osób mnie rozumie bo mówię coś na swój sposób, a jedną z niewielu, które mnie rozumiały właśnie straciłem. Poradziłbym się kogoś, przełykając upokorzenie, jednak nawet nie mam kogo. Wszystkich zlewam, wszystkich dystansuje. Co jeżeli ich utrata będzie boleć bardziej kiedy się zaangażuję?

— Kapitanie! Dowódca kazał poinformować o ognisku odbywającym się dziś wraz z zachodem słońca. — z zamyślenia wybudziło mnie obwieszczenie, salutującego przede mną żołnierza. Wszedł do mojego gabinetu bez pukania. Niewdzięcznik! A co jeżeli byłbym nagi?

— Przyjąłem. Odmaszerować. — zbyłem go. Potrzebowałem chwili świętego spokoju, by przygotować się psychicznie na widzenie z Kastner. Do czego to doszło, żeby obchodziły mnie relacje z innymi...

I jeszcze to idiotyczne ognisko. Co kierowało tym pieprzonym Erwinem, gdy zgadzał się na urządzenie takiego zbiegowiska? W wojsku takie schadzki prowadziły tylko do niechcianych ciąży, problemów emocjonalnych i nikłych nadziei na to, że nasze życie w tym korpusie może być lepsze. Zwiadowcy od początku byli najbardziej nieprzydatnym oddziałem wojsk murów jakie widziałem. Ilość trupów którą zostawialiśmy za sobą nie była warta tych pięknych widoków, obietnic i względnej wolności. Dlaczego dla poznania prawdy musieliśmy poświęcać ludzkie istnienia? Gdybym mógł — sam stawiłbym się przeciw całemu światu. Byle nikt już nie musiał ginąć...

Od lat unikałem obecności na tego rodzaju pociesznych przyjęciach. Nie były to moje klimaty. Wszędzie szalejące grupy nastolatków, upajające się marnym rodzajem alkoholu. Z nikim godnym uwagi nie porozmawiasz, z nikim zbytnio nie chcesz się napić i wszystko wydaje się takie bezsensowne. W dodatku spora ilość osób się do ciebie klei, myląc zapewne z kimś innym i trzeba je dyscyplinować. Upierdliwe. Chaos, brud i zbyt duża ilość ludzi w jednym miejscu. Brak ładu i składu. Oznaczało to też tyle, że Zoe z pewnością się tam zjawi. 

Dzisiejszy trening drużyny specjalnej przebiegał bez żadnych przeszkód, wszyscy odpowiednio spełniali swoje zadania. Nie miałem jednak odwagi podejść do obecnej wśród nich brunetki. Nie miałem nawet siły spojrzeć na jej postępy. Bałem się. Tak cholerny Najsilniejszy Żołnierz Ludzkości bał się bliżej niezidentyfikowanej relacji społecznej. Może i było to sabotażowe, jednak coś wewnątrz powstrzymywało mnie od zrobienia kroku w jej kierunku.

— To będzie tyle na dzisiaj. Możecie się rozejść. — rozkazałem, kończąc na dziś moją sesję użalania się nad własnym losem. Jej oczy wpatrzone we mnie z tą nutą strachu, które dane mi było zobaczyć stały się zbyt przytłaczające. To bolało.

Wyczuwałem jej chęć. Chęć konwersacji, chęć wyjaśnienia tego co zaszło. Lecz tak samo mocno wyczuwałem także jej przerażenie. Bała się mnie. Bała się mnie tak jak wiele znanych mi już osób. Nie chciałem by się mnie bała. Cholera. Przecież tak przyjemnie spędzało mi się czas w jej towarzystwie. Było to źródłem spokoju, zapełnieniem jakiejś dziury. Zajęciem obecnej w moim sercu pustki. Jestem idiotą

Gdy widziałem jej rozmowę z Jeager'em coś we mnie pękało. Gotowało się, powodując nieprzyjemny ucisk w głębi klatki piersiowej. Pobudzało to mój organizm do działania. Miałem ogromną chęć rozdzielenia ich. Chciałem by nie uśmiechała się do niego w ten sposób. Chciałem jej uśmiechu tylko dla siebie. Od kiedy stała się tak otwarta dla innych? Od kiedy nie ukrywała emocji, które ją przecież krzywdziły? Jestem krótkowzroczny. Jestem kurwa ślepy... Zacisnąłem w złości pięści — aż mi knykcie zbielały. Musiałem powstrzymać swoją naturę. Nie mogę dwa razy popełniać tego samego błędu. 

Wróciłem do mojej ostoi i postanowiłem zaszyć się tam na dłuższy czas. Im dłużej będę tu siedzieć, tym bardziej wszyscy się ode mnie oddalą. Im więcej czasu będę tu spędzać, tym bardziej samotny się stanę. Może po prostu czymś zasłużyłem sobie na to wszystko? Byłem okropnym człowiekiem; kazałem innym umierać, wysyłałem ich bez skrupułów na śmierć. Nie jeden raz zdarzyło się też, że kogoś mordowałem, torturowałem, zastraszałem... Tyle się tego nazbierało, że nie dziwił mnie fakt iż los teraz chciał mi się za to w coraz to nowszy sposób odwdzięczać. Kogo jeszcze mi odbierzesz? Co jeszcze postanowisz ze sobą wziąć? Czy nie dostałeś już wystarczająco dużo? Morderca.

Przysiadłem przy biurku i wziąłem uspokajający łyk letniej już herbaty. Tępo moich obowiązków wróciło do normy i ponownie byłem zasypywany różnymi rodzajami dokumentacji. Papier za papierem, podpis za podpisem, stempel za stemplem. Wszystko takie monotonne, wszystko takie jednostajne. Bez wyrazu, bez odskoczni — niemal identycznie jak ja. 

— Levi! — usłyszałem nagle rozpraszający mnie odgłos, który chodź dobiegający zza drzwi był nadal wyraźnie słyszalny. Co ta okularnica znowu odpierdala? Nie umie zapukać jak normalny człowiek? Z niechęcią wstałem i poszedłem jej otworzyć. 

—Czego? — spytałem dostrzegając zza futryny jej uśmiechniętą twarz. Było już późno więc nie rozumiałem po co się tu przywlekła, skoro już od dawna powinna bawić się na tym całym dziwnym zgromadzeniu. 

— Mogę wejść? Muszę ci coś powiedzieć. — poprosiła, poważniejąc. Była ubrana w niecodziennie noszony garnitur, używany do załatwiania formalności. Takie zadbanie o własną osobę było u Zoe rzadko spotykane. Uniosłem brew w geście zdziwienia. O czym chciała porozmawiać?

— Że też na rozmowy ci się zebrało... — mruknąłem, uchylając szerzej drzwi by spokojnie weszła. Jak zwykle miała w zwyczaju psuć mijający mi w miarę normalnie czas. Tym razem nie było inaczej... 

Wróciłem na swoje wcześniejsze miejsce i dopijałem kolejną już tego wieczoru herbatę. Napój ten był nieodłącznym elementem mojej rutyny i bez niego z całą pewnością nie przetrwałbym dnia. Gorzka czarna substancja miała tak samo pozytywny efekt co kawa, której za to nie znosiłem. Brunetka usiadła na jednym z krzeseł znajdujących się przy niewielkim stoliku. Zmarszczyłem brwi. Przyszła tu rozmawiać, a jak na razie tylko milczy. 

— Gadaj albo spieprzaj. — warknąłem w jej kierunku. To, że nie wiedziała jak sformułować zdanie za wiele mnie nie obchodziło. Ja też nie potrafiłem wiele razy czegoś powiedzieć, a jednak w jakiś sposób to robiłem. Niech okaże trochę inicjatywy ze swojej strony do cholery...

— Dlaczego ty zawsze musisz taki być? — zapytała. Nie zrozumiałem jej. Taki to znaczy jaki?

— Ha? — mruknąłem. Czułem, że coś knuła, jednak jej wyraz twarzy był mi bliżej niezidentyfikowany więc nie wnikałem, a czekałem. Niecierpliwie no ale jednak...

— Ranisz ludzi na których bardzo ci zależy. — stwierdziła. Zmrużyłem powieki. Nie odzywałem się. Trafiła w punkt.

Czyżby kolejna osoba próbowała wtrącić się do mojego wewnętrznego spokoju? Mówiła niewygodną dla mnie prawdę dlatego za wszelką cenę chciałem wyrzucić ją z pomieszczenia. Chciałem by przestała. Jaki jednak miałoby to wtedy sens? Może powinienem przestać uciekać od tego co nieuniknione? Nowe osoby i tak wciąż będą pojawiać się na mojej drodze, a mnie spotkają kolejne rozczarowania. Może czas odpuścić?

— Ona mi powiedziała Levi. Jeżeli chcesz, by ktoś przy tobie został nie możesz zachowywać się w taki sposób. — spojrzała na mnie zza swoich okularów. Serce stanęło mi na moment. Jeszcze chyba nigdy nie widziałem jej tak cholernie poważnej. Gdzie znikł ten chaos, który dotychczas wokół siebie rozsiewała? W dalszym ciągu milczałem. Co miałem jej na to odpowiedzieć? Czy chciałem jej w ogóle na to odpowiadać?

— Wystarczy, że przeprosisz. Nie ma łatwego charakteru, ty z resztą też, ale wierzę że twoje szczere chęci powinny załatwić sprawę. — kontynuowała, gdy zdecydowałem się podejść do niej bliżej. Że ja niby mam przepraszać? Teoretycznie była to moja pieprzona wina, jednak rzadko zdarzało mi się wypowiadać te słowa. Co jeżeli nie wybaczy? Bo istnieje też taka opcja. Co jeżeli wystraszy się mnie jeszcze bardziej? 

— Chodź ze mną na ognisko. — zaproponowała. Jej głos nie akceptował sprzeciwu, jednak powiedziała to w taki sposób, że wręcz byłem zachęcony do tego by się tam udać. Co ja będę tam robił? Głodny nie jestem, kiepskiego wina również pić nie chce, a Nina zapewne nie będzie chciała ze mną rozmawiać o ile w ogóle się tam pojawiła. Było tyle niewiadomych. Nic nie było pewne. 

— Nie jestem co do tego przekonany... — odpowiedziałem okularnicy cicho. Widocznie spodziewała się moich zaprzeczeń, moich prób wycofania się ze wszystkiego. Wiedziała, że się obawiam, zdawała sobie sprawę że jestem idealistą, który bez widocznego powodu i planu w pewnych miejscach z własnej woli po prostu się nie pojawia. Mimo tego, ona wciąż próbowała...

— Znowu zamykasz się w sobie Levi. Tak nie może być dalej! Czy ty nie widzisz, że brak kontaktu cię niszczy? Nie zamartwiaj się! Mam plan, wszystko jest gotowe. Wystarczy tylko, że przełamiesz swoją barierę i ze mną pójdziesz. — przekonywała mnie. W międzyczasie wstała i wyciągnęła w moim kierunku swoją dłoń. Patrzyłem raz to na nią, a raz w jej ukryte za szkłami oczy. Uśmiechała się lekko z iskierką nadziei w okalającym źrenice brązie. Przełknąłem ślinę, pozbywając się jakiejś dziwnej goryczy, która zaczęła zalegać w moim gardle. Kurwa, raz kozie śmierć...

— Niech ci będzie. — potaknąłem jej na zgodę. Chwyciłem za dłoń i pociągnąłem do wyjścia. Im krócej ktoś przebywa w moim gabinecie tym lepiej. Tak jak zwykle zamknąłem pokój na klucz i ruszyłem powoli za podekscytowaną okularnicą. Humor widocznie powrócił już do jej świadomości, bo uśmiechała się jak idiotka podskakując frenezyjnie w kierunku lasku. 

Do moich uszu szybko dotarły odgłosy dobrej zabawy, a w oddali zamigotał płomień palącego się ogniska. Dość duża ilość osób zdecydowała się wziąć udział w insynuacji Smitha. Tańce wokół ogniska, pijackie opowieści zwiadowców siedzących na prowizorycznych krzesłach i ciesząca ucho muzyka. Było tam dla mnie zdecydowanie zbyt głośno. Skrzywiłem się. 

Czterooka jakby nigdy nic zagłębiała się w sam środek tej dziwnej zabawy. Czuła się jak ryba w wodzie. Wmieszała mnie w tłum tańczących nastolatków i nawet sam nie miałem pojęcia, kiedy ktoś zdecydowanie za mocno mnie popchnął. Mogłem uciec póki jeszcze miałem ku temu okazję. Teraz było co do tego zdecydowanie za późno. Szybki refleks zadziałał automatycznie — zarówno ja jak i osoba, na którą wpadłem utrzymaliśmy się na nogach. Za to w bardzo dziwnej, zawstydzającej pozycji. 

Okazało się, że była to najgorsza w tym momencie osoba, na którą mogłem wpaść. Otwarte ze zdziwienia, krwisto pomalowane usta, które wyraziście kontrastowały z jej śnieżnymi zębami, niemal fiołkowe oczy z pod długich rzęs zwężyły się bardziej, a drobny nos rozszerzył nozdrza, by dać organizmowi większą ilość potrzebnego mu tlenu. Wyglądała dzisiaj zjawiskowo. Nikt jeszcze nie wywarł na mnie takiego wrażenia. Nie była jak te salonowe panienki, które potrafiły martwić się tylko o to czy znajdą odpowiadającą im suknię. Ona miała głębię. Ona miała zaparcie. Ona miała duszę, w której można było utonąć. 

Nie potrafiłem nic zrobić. Stałem tak jak ją złapałem — swoje dłonie trzymając o wiele za nisko i piorunując ją zszokowanym spojrzeniem. Musiałem coś zrobić. Byłem facetem. Doskonale wyczułem jak spięta teraz była. Doskonale zobaczyłem w jej spojrzeniu przerażenie. Rumiane, zapewne od alkoholu policzki sprawiały wrażenie jakby była zdenerwowana, jakby za chwilę teraz ona miała mnie uderzyć. 

Może było to idiotyczne, jednak nie wiedząc co dokładnie mam zrobić — naśladowałem tłum. Poprawiłem swoją pozycję względem niej, przekładając jej opuszczone dotąd dłonie na moje ramiona i zacząłem rytmicznie się z nią bujać. To było takie cholernie nie w moim stylu. To było tak cholernie głupie. To było tak cholernie... magiczne. 

Choć przerażona, choć zraniona, choć zapewne teraz zagubiona — nie odtrąciła mnie. Nie zrobiła przedstawienia, żeby mnie upokorzyć — chociaż mogła. Poczułem na sobie spojrzenia innych. Byli w szoku. Ja sam kurwa byłem w szoku. Co ja wyprawiam? 

— Co Kapitan tu robi? — do moich uszu dotarło jej ciche pytanie. Jej głos był niepewny, przyduszony. Pewnie długo zastanawiała się czy w ogóle powinna się odezwać. Musiałem oprzytomnieć. Nie mogłem dać porwać się czemuś tak ckliwemu. 

— Z tego co mi wiadomo to jest to przyjęcie dla wszystkich, więc ja też mam prawo na nim być. — odpowiedziałem jej spokojnie, wykonując nami obrót. Muzyka na szczęście była wolna, więc nie musiałem się martwić o jakieś głupie podskoki nie w moim stylu. Spojrzała na mnie zszokowana. W tym momencie na każdym kroku ją zaskakiwałem. Przyjemnie...

 — Racja głupie pytanie. — przyznała, kręcąc się wokół własnej osi przez mój ruch. Jej zakręcone i odpowiednio ułożone loki śmiesznie podskoczyły w powietrzu. 

— Nigdy nie spodziewałabym się po Kapitanie zdolności tanecznych. — pochwaliła mnie. 

Prawda była taka, że gdyby nie pewne upierdliwe zlecenie za dawnych czasów to dalej tańczyć bym nie potrafił. Wiele godzin przećwiczyłem z Isabel, żeby dojść do odpowiedniego moim zdaniem poziomu. Nigdy nie spodziewałbym się, że jeszcze kiedyś mi się ta umiejętność przyda. Lecz teraz Isabel już tutaj nie ma...

— Ja po sobie też. — palnąłem. Chciałem za wszelką cenę podtrzymać konwersację, chociażby w najgłupszy jak na mnie sposób. Wyczuwałem, że gdy tylko skończymy, że gdy tylko się od siebie odsuniemy — wszystko znowu wróci do tej popieprzonej rzeczywistości. Po dłuższym milczeniu naszła mnie jednak potrzeba. Potrzeba wyjaśnienia tego wszystkiego, pragnienie przebaczenia z jej strony. Chciałem by znowu było tak jak przed moim wybuchem, chciałem jej zaufania. Czy była w stanie mi je dać?

— Co do tego incydentu... — zacząłem, jednak nie dała mi dokończyć. Zmieniła swoje nastawienie z przestraszonego na bardziej bitewne. Zdenerwowała się.

— Nie chce o tym rozmawiać. — oznajmiła. Jej spojrzenie było bardziej ostre, bardziej rozkazujące. Wymagała ode mnie akceptacji jej zdania. Uparła się. Ja też jednak byłem uparty. 

— Nalegam. — naciskałem. Przycisnąłem ją bliżej siebie, na tyle blisko, że nasze korpusy się ze sobą stykały, a ja mogłem poczuć jej szybko oddech. Chciałem pokazać swoją przewagę nad nią, chciałem uświadomić jej różnicę naszych stopni. Może i robiłem to po raz kolejny, jednak sprawiało mi to jakąś niewielką frajdę. Moje posunięcie było dla niej stresujące. Już kiedyś wspominała, że to ona decyduje kto będzie jej dotykał, jednak przyznam, że nie mogłem się powstrzymać. 

— Odbijany! — krzyknęła najgłośniej jak potrafiła, po czym wyrwała mi się, uciekając do innego partnera. Co to do cholery było? Co ona sobie wyobrażała? Dlaczego ode mnie uciekła? Zaczynałem być nieracjonalny. Idiota...

— Jak mija wieczór Kapitanie? — w jej miejsce pojawiła się jakaś nieznana mi blondynka. Była cała spocona i śmierdziało od niej alkoholem na kilometr. Spojrzałem na nią zniesmaczony, gdy ta w ciągu krótkiej chwili przykleiła do mnie swoje łapska. Obrzydlistwo.

— Wyjątkowo dobrze dzisiaj Pan wygląda. — szczebiotała próbując jak najbardziej się do mnie przytulić. Jeszcze jakiejś napalonej małolaty mi tutaj brakowało... 

— Tch. — odepchnąłem ją od siebie, zostawiając na środku i bez słowa odszedłem od ognia, zmierzając w stronę drzew. Potrzebowałem chwili wytchnienia, potrzebowałem pozbierać myśli. Sylwetka Niny znikła mi gdzieś w tłumie i nawet nie miałem szans by w jakikolwiek sposób odciągnąć ją na bok. Pieprzone małolaty...

Gdy uwolniłem się od przytłaczającej liczby osób poczułem chłód nocnego powietrza. Im dalej było się od ogniska tym chłodniej się stawało. Gwiazdy ślicznie przyozdabiały niebo, a ogromny księżyc oświetlał twarze towarzyszy. Niby tak spokojnie, niby tak bezpiecznie, ale jednocześnie tak okropnie. 

— Co ty tu robisz Levi? — spytała, pojawiająca się znikąd Hanji. W jednej z dłoni trzymała pieczonego ziemniaka, zaś w drugiej butelkę z popularnym tutaj trunkiem. Była zaskoczona, choć sama siłą mnie tu zaciągnęła. Pieprzona czterooka... 

— No kurwa nie rób sobie jaj. — syknąłem. Byłem wytrącony z równowagi przez to co się wydarzyło. Ponownie czułem to kłucie w klatce piersiowej. 

— Dlaczego nie jesteś teraz z Niną? — zignorowała moją uwagę w jej kierunku. W tamtym momencie doszedłem do tego kto był na tyle odważny, żeby mnie popchnąć. Oj okularnico rób tak dalej, a długo sobie nie poeksperymentujesz na tych tytanach, już ja o to zadbam.

— Dlaczego nie jestem?! Dlaczego, nie jestem pytasz?! Ponieważ Kastner postanowiła sobie dalej potańczyć, a ja nie! — podniosłem głos. Buzowało we mnie. Mogłem wręcz wyczuć płynącą w moich tętnicach krew. Miałem teraz wielką ochotę, żeby komuś przywalić i wystarczyłoby do tego jedno krzywe spojrzenie. 

— Spokojnie Levi. Uspokój się. — podeszła do mnie i chwyciła za ramiona, wcześniej upuszczając gdzieś na ziemie, przyniesione ze sobą fanty. Podniosłem głowę do góry by zmrozić ją spojrzeniem. Czy to ją bawiło? Czy moje niepowodzenie było dla niej śmieszne? 

— Czy to cię bawi? — spytałem, nie ukrywając swoich myśli. — Czy bawi cię, że nie potrafię sobie poradzić? — dopytywałem. Zniżyłem głos, by ktoś z tu obecnych się nami aż nazbyt nie zainteresował. Mój wybuch był niepotrzebny. 

— Jeśli mam być szczera to trochę tak. — uśmiechnęła się, klepiąc mnie po plecach. Prychnąłem. 

Zapanowała pomiędzy nami niezręczna cisza, podczas której postanowiliśmy zawrócić w stronę bawiących się osób. Może będę miał jeszcze okazję. A może ona sama do mnie przyjdzie? Wraz z brunetką skierowaliśmy w kierunku pnia zajmowanego przez dowództwo. Sam Smith również się pojawił i siedział bez wzruszenia na tym kawałku drewna w dalszym ciągu, zapisując coś w swoim notesie. 

— Hej Erwin! Patrz kogo przyprowadziłam! — podekscytowała się Hanji, gestykulując zamaszyście rękoma. Przewróciłem oczami z dezaprobatą.

— Witaj Levi. Dobrze się bawisz? — spytał, odrywając się od zapisywania notatek. Poświęcał mi tylko chwilową uwagę, by potem na powrót zająć się swoimi sprawami. Zachowywał szacunek do drugiej osoby i swoją produktywność w każdej sytuacji. To było imponujące. Dużo bardziej jednak wolałbym wiedzieć co takiego tym razem wymyślił.

— Można tak powiedzieć. — założyłem ręce na klatce piersiowej. Co ich wszystkich tak nagle skłoniło do zrobienia sobie wolnego, tuż przed ogłoszeniem terminu wyprawy? A jeżeli już o wyprawie mowa...

— Kiedy następna? — podpytałem go w taki sposób, by nikt z tu obecnych się nie zorientował. Wolałem wiedzieć na co i kiedy się piszę. 

— Za miesiąc. — odpowiedział. Szerzej otworzyłem oczy. Aż tak szybko? Czy zdążymy wytrenować odpowiednio tych którzy dopiero co dołączyli? Wątpiłem. Więc dlaczego teraz to wolne? O co mu chodziło?

— Jakiś plan? — dopytywałem, w dalszym ciągu nie mogąc uwierzyć w jego lekkomyślność. 

— Właśnie powstaje. — zbył mnie wracając do wcześniejszego zajęcia. Prychnąłem. 

Nie lubiłem być ignorowany. Jest jednak moim przełożonym i musiałem podporządkowywać się jego zachciankom. Gdyby tylko chciał mógłby mnie już wiele razy za moje nieposłuszeństwo ukarać — nawet tamtego dnia gdy moi przyjaciele... Nie zrobił tego, awansował mnie i uczynił nadzieją ludzi. Nadal nie mogłem tego pojąć. Dlaczego to zrobił? Sam mógł nią zostać. Położył na moje barki obowiązki i błagania ludzi, ich cele. To we mnie drzemały wszystkie stracone życia za które musiałem walczyć dalej.

— Danie główne! — krzyknęła jakaś małolata. Rozpoznałem ją — należała do mojego oddziału. Że też takich ludzi zsyła na mnie ten śmieszny los...

Muzyka nagle ucichła, a tłum spojrzał w jej kierunku kompletnie zaskoczony. Jakiś blondyn wraz z paroma innymi zwiadowcami przytargał na wozie ogromne cielsko dzika. To była naprawdę spora bestia. Starczy by wykarmić każdego z nas. Spojrzałem na tę scenkę w szoku. Jakim cudem kilku pijanych nastolatków było w stanie upolować takiego bydlaka? 

— Chodźcie moi mili! Chodźcie na mięsko! — krzyczała ta sama brunetka, zabierając się z werwą za oporządzanie zwierza. Obserwując przez chwile jej ruchy, mogłem stwierdzić, że znała się na rzeczy i miała w tym wprawę. 

— Jahuu! Widziałeś to Moblit?! — krzyknęła Zoe, cała czerwieniejąc na twarzy. Z kącika jej ust pociekła drobna stróżka śliny a oczy się zaszkliły. Wskazała na zabite już zwierzę i zaczęła na mężczyznę krzyczeć. 

— Szkicuj! — nalegała. Upierdliwe. Nigdy dzika na oczy nie widziała? 

Mały rysunek na papierze, który może w każdym momencie zostać zniszczony nie jest w stanie utrwalić tego co odczuwamy. Nie jest on w stanie odzwierciedlić potęgi tego co się wydarzyło. Tylko nasza psychika jest w stanie to zrobić. Nasza pamięć dużo potężniejsza niż by nam się mogło wydawać. To w niej żyją ludzie, których kochaliśmy, to właśnie w niej możemy kolejny raz ich spotkać. Wspomnienia w naszej pamięci wciąż trwają i to one dręczą nas każdej wybranej sobie nocy. Utrwalają zapamiętany przez nas obraz. Jest to za razem przekleństwem, jak i zbawieniem...

W tamtym momencie ją dostrzegłem. Uśmiechnięta kierowała się wraz z Jeager'em i jego świtą w stronę Braus. Mieli dobre humory i nic nie wskazywało na to skąd Kastner mogłaby pochodzić. Zaskakująco dobrze tu pasowała. Pasowała do powierzchni, pasowała do światła. Patrząc na nią, momentami miałem wrażenie, że wydaje się świecić. Czy świeciła? A może raził mnie jej uśmiech, nie schodzący ani na moment z jej twarzy? W dłoni miała butelkę wina, z której co chwilę pociągała duże łyki. Grupka wzięła komplet naostrzonych na tę okazję patyków i w kolejce podchodziła, by z niecierpliwością nabijać krwiste kawałki mięsa na ich czuby. 

— Levi, idziesz?! — wyrwała mnie z zamyślenia okularnica. Nie byłem głodny i nie chciałem w takiej sytuacji mierzyć się z brunetką. 

— Nie. — odmówiłem. Szalona brunetka popędziła w stronę ogromnego cielska i chwilę potem już ściskała się z uradowaną jej widokiem Niną. Szkoda, że na mój widok nie jest taka pozytywna...

Mimo mojego względnego braku zainteresowania, zauważyłem ich poprawiającą się z dnia na dzień relację. Co dnia słyszałem kroki brunetki, która schodziła z wieżyczki, by udać się do energicznej Zoe. Co dnia słyszałem też jak późno od niej wracała. Mogłem tylko domyślać się o czym mogły rozmawiać lub co mogły robić. Ja siedziałem, wypełniając dokumenty, a one się do siebie zbliżały. Kroczek po kroczku stawały się dla siebie coraz ważniejsze. Teraz było widać tego efekty. 

Usiedli wszyscy razem przy ognisku żwawo o czymś rozmawiając, a ja stałem tu jak głupek tylko im się przyglądając. Jean z Erenem znowu wszczęli o coś bójkę, jednak Mikasa i Nina szybko zażegnały spór rozdzielając ich od siebie. Nie podobało mi się jak blisko z Jeager'em jest brunetka. Nie podobało mi się jak siedziała bezkarnie obok niego, cała zarumieniona. Ściskało mnie coś w żołądku na ten widok. Nie mogłem na to patrzeć. Postanowiłem się oddalić. 

— Levi, gdzie idziesz? — spytał mnie, zauważający to Smith. Prychnąłem. 

— Tam gdzie mnie nogi poniosą. — odpowiedziałem kierując się w w stronę dobrze znanej mi polany. Z tego miejsca było do niej całkiem blisko, więc nawet nie miałem co narzekać na odległość. Znowu we mnie wrzało i musiałem się uspokoić. 

Kilka liści obiło mnie boleśnie po twarzy, tym samym trochę otrzeźwiając, a wiatr potargał mi ułożone starannie włosy. Wyglądałem tak, jakbym co najmniej parę minut temu wstał. Przez pewien czas miałem wrażenie, że ktoś za mną idzie, jednak gdy przystanąłem i się rozejrzałem — nikogo nie dostrzegłem. Odpuściłem więc. Gdzieś w oddali pohukiwała sowa, wyruszająca na swoje nocne łowy, a cykady z pobliskiego jeziorka grały na swoich skrzypkach. Im dalej od tego zamieszania byłem, tym lepiej się czułem. Spokój. Relaks.

Chwilę potem przed oczami zamajaczyła znajoma mi wiśnia, zachwycająca mnie tak samo swoim blaskiem, jak za każdym kolejnym razem. Usiadłem na białej ławeczce i oparłem wygodnie głowę o stary pień. Byłem tu sam. Kompletnie sam. Mogłem się wyciszyć i uspokoić. 

Znowu wszystko szło po nie mojej myśli. Znowu nie udało mi się przekazać, czegoś ważnego co chciałem jej powiedzieć. W moim przypadku nawet dobre chęci nie wystarczają. Wszystko zawsze muszę pieprzyć. Jedynie w czym jestem dobry to w walce. Negocjator byłby ze mnie straszny. Niech ten dzień i to wszystko się już skończy. Chciałbym wrócić do normalności. Do mojej bezpiecznej przystani i rutyny. Chciałbym by wszędzie już na zawsze zapanował porządek i spokój. Dlaczego nie mogło się tak stać? Dlaczego zawsze musiały pojawiać się jakieś problemy?

Moje myśli na powrót skierowane zostały na intrygującą mnie dziewczynę. Chciałem mieć to dzisiaj z głowy. Chciałem rozgrzeszenia za swoje winy i pragnąłem jak nigdy powrotu naszej dziwnej relacji. Wydawała mi się być osobą, z którą jestem w stanie się dogadać. Chciałem z nią rozmawiać. Chciałem dyskutować z nią na wiele tematów. Zapytać jakie ma zdanie. Bolała mnie jej reakcja i cały czas powracały jej słowa; "Nie chce o tym rozmawiać". Ja do cholery chciałem. Chciałem powiedzieć ci te pieprzone PRZEPRASZAM. Dlaczego nie chciałaś ode mnie tego usłyszeć?

 Ostatnim razem, gdy tu z nią byłem zasnęła. Zamknęła oczy i dała pogrążyć się naturze. Nie znałem jej wtedy, aż tak dobrze. Nadal nie ufałem. Wiele zmieniło się dopiero po naszej rozmowie na balkonie. Wyjawiłem jej wtedy mój cel. Rzadko o tym wspominałem, jednak jej pytania były na tyle intrygujące, że dałem wciągnąć się w jej grę. Byłem ciekaw co takiego czuje, próbując usłyszeć coś czego normalnie z roztargnienia się nie słyszy, poczuć coś czego się nie czuje. Chciałem lepiej poznać jej pobudki, chciałem lepiej poznać jej zachowania, chciałem poznać ją. Rytm serca znowu się wzmocnił, a ja poczułem przyjemne ciepło pochłaniające mój organizm. Czy to przez tą myśl? 

Przymknąłem na chwilę oczy, zagłębiając się w otaczającą mnie przyrodę. Tak jak niegdyś i ona. Poczułem się zmęczony. Zmęczony moimi staraniami, zmęczony walką, zmęczony życiem. Czy dane będzie mi wypocząć? Czy dane będzie mi zaznać przy kimś spokoju? Szybko straciłem kontakt z rzeczywistością. Ta kojąca atmosfera i zapach kwiatów tak bardzo przypominały mi jej obecność. Zasnąłem. 

Qui amant, ipsi sibi somnia fingunt.


cdn.

*Qui amant, ipsi sibi somnia fingunt. — (łac. Ci, którzy kochają, sami sobie kształtują sny.)







Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro