#10

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

"A może stać nas na to, żeby poczekać. Może dla ciebie jest jakieś jutro. Może dla ciebie istnieje tysiąc kolejnych dni albo trzy tysiące, albo dziesięć - tyle czasu, że możesz się w nim zanurzyć, taplać do woli, że możesz pozwolić, by przesypywał ci się przez palce jak monety. Tyle czasu, że możesz go marnować. Ale dla niektórych istnieje tylko dziś. I tak naprawdę nigdy nie wiadomo." — Lauren Oliver   "7 razy dziś".

— A więc są już wszyscy? — milczący dotychczas Smith zadał pytanie. 

Siedział tak jak zwykle przy biurku, segregując stosowne dokumenty, odkrywając przy tym, że jest to już ich ostatnia partia. Od wyprawy minęło już kilka dobrych dni, a on dopiero w tej chwili rozprawił się  z męczącą papierologią. 

Uniósł wzrok znad kartek, odłożył kałamarz oraz pióro, po czym głęboko westchnął, kierując swoje błękitne spojrzenie na trójkę osób, które przyprowadził do niego Levi. Wykonał wszystko dokładnie tak jak go o to poprosił — bez niepotrzebnego szumu oraz afiszowania się. 

Aurelia Clarke. Osoba choć niepozorna i cicha, ale potrafiąca zadziałać stosownie do sytuacji. Idealne wyniki, należąca do pierwszej dziesiątki najnowszego naboru. Młoda i silna. Wcielona do korpusu w większej mierze ze względu na jej umiejętności. 

Samantha Mulle. Piękna silna, a przede wszystkim dużo bardziej doświadczona od swojej młodszej znajomej z drużyny. Analityczny umysł, wysportowane ciało i trzeźwe myślenie, zagwarantowały jej pozycję mediatora pomiędzy grupami. Gdy wymagała tego sytuacja, potrafiła całkowicie wtopić się w tło, choć jej charakterystyczne włosy wydawały jej się mocno utrudniać pracę. 

Florian Witt. Najmłodszy, choć wcale nie mniej zasłużony. Według raportów był dobry we wszystkich sprawdzanych dziedzinach — zarówno w testach na inteligencję, jak i tych sprawnościowych. Wydawać by się mogło, że żołnierz niemal idealny. Jednak tak samo jak i sam Erwin, również i chłopak musiał mieć jakieś ukryte słabości, którym nie pokazywał nikomu. 

Hanji stała tuż za nimi, a Ackerman za to skierował się do najbliższej ściany, by po prostu nonszlancko się o nią oprzeć. Wszyscy poza Kapitanem oraz Pułkownik wydawali się być zaskoczeni zgromadzeniem, choć domyślali się, że może mieć ono związek z ich dołączeniem do nowo zawiązanego oddziału. 

Zwiadowcy stali w salucie, wypinając swe piersi do przodu. Z dłonią na sercu, pozbawiającą ich niemalże tchu oraz głowami uniesionymi dumnie do góry, oczy natomiast wpatrzone mieli w podnoszącą się do pionu, sylwetkę Erwina. 

— Zapewne zastanawiacie się, dlaczego was tutaj zebrałem. — zaczął blondyn, okrążając swoje biurko, tylko po to, by stanąć w stosunku do nich frontalnie. 

Wszyscy mierzyli go wzrokiem, milcząc, wciąż jednak oczekując odpowiedzi. Nikt nie śmiał zapytać, nikt nie śmiał narazić się komukolwiek w tym pomieszczeniu. Przeszywające spojrzenia Kapitana i Zoe z całą pewnością wystarczyły, by zdążyli się już zestresować. A co dopiero mówić można było o Generale...

— Przydzielam wam misję. Oczywiście w całkowitej dyskrecji. Nikt poza tym pomieszczeniem nie może się o niej dowiedzieć. — zdecydowany głos przyprawiał o ciarki na plecach, a atmosfera sprawiała, że serce kołatało szybciej.  

Jednak nawet ta ciężka atmosfera, to napięcie wyczuwalne w takim stopniu, że niemal można było dostrzec je w tęczówkach kadetów, nie zdołało powstrzymać zaintrygowanej tematem Mulle. 

— Przepraszam bardzo...— zaczęła Samantha, która zdążyła się już przyzwyczaić do obowiązujących tutaj zasad. 

— Tak? — udzielił jej głosu Smith, niepozornie wskazując na nią swoją dłonią. 

— Domyślam się, że jest  to misja dla Oddziału Szturmowego. — stwierdziła fakt, bawiąc się swoimi włosami. Blade dłonie wplatała pomiędzy rude pasma, zakręcając je sobie na palcu i tworząc tym samym dużo wyraźniejsze do zaobserwowania sprężynki.

Odpuściła sobie przy tym już dawno salut, nie czując potrzeby by sztywnie prężyć się przed współtowarzyszami. Uważała, że nie mieli na to czasu, a przeczucie które nigdy nie zdarzało się jej zwodzić, nakazywało, by wgryzła się w temat dużo bardziej. Niezbyt zaskoczony jej tokiem myślenia Erwin skinął głową w geście zgody. Można powiedzieć, że spodziewał się po inteligentnej kadetce, takiej inicjatywy i przygotował sobie odpowiedzi na każdą możliwą opcję. Wtedy też rudowłosa wzięła głębszy wdech i pozwoliła sobie dalej kontynuować. 

— W takim razie, gdzie jest Mortain? — nie oponowała. 

Zawsze w życiu kierowała się pewnego rodzaju zasadą, która pozwoliła dojść jej aż tutaj — do miejsca w którym naprawdę chciała być. Zadawała pytania by wiedzieć więcej, zadawała je by nie być zaskoczona nową sytuacją. Gdziekolwiek by nie była, zawsze upewniała się, że ma w obecnym gronie jak najwięcej informacji. Ponieważ to tylko na wiedzę zawsze mogła liczyć. Tylko ona nigdy jej nie zawiodła — nie żadna nadzieja, wiara w coś czy zaufanie. 

— Jest wykluczony z misji. — wyjaśnił Smith, nawet na chwilę nie pokazując po sobie tego, że to co mówi jest niezgodne z prawdą. 

W ułamku kilku sekund zdążył tylko pochwycić lekko zaskoczone spojrzenia Levi'a i Hanji. Nikt nie spodziewał się, że blondyn może okłamywać towarzyszy w tak ważnej sprawie, gdzie chodziło nie tylko o życie ich dowódcy, ale również o ich własne. Powinni wiedzieć w co się pakują i jak bardzo ryzykowne to będzie. Po jego słowach natomiast zapadła tak niewiarygodna cisza, że usłyszeć można było trwający na placu treningowym trening kolejnej grupy. 

— Są jeszcze jakieś pytania? — spytał dla pewności Smith. 

Rozglądnął się po pokoju, skupiając wzrok nie tyle co na kadetach, stojących przed nim, ale również na swoich przyjaciołach, którzy choć chcieli spytać o powód ukrycia informacji o tymczasowym pobycie Gregora, woleli jednak się do tego nie posuwać. Nie wiedzieli bowiem na ile mogą sobie pozwolić uchylać rąbka tajemnicy. A skoro Erwin grał w tak zamknięte karty, to robił to, by na wierzch nie wyszło coś dużo straszniejszego. 

— Dobrze. — westchnął po chwili ciszy, by nie przeciągać zbytnio zgromadzenia. 

— Skoro nie macie żadnych pytań, możecie odejść. Instrukcje i plan działania dostaniecie wieczorem. Przygotujcie się do trasy. — rozkazał, wskazując ręką na drzwi, co miało być jednoznacznym sygnałem na to, że oczekuje iż zwiadowcy ulotnią się z gabinetu w dość szybkim tempie. 

Witt, Mulle i Clarke nie oczekiwali zbyt długo, po prostu sprawnie i dość szybko salutując. Odwracając się spojrzeli po sobie, przepuszczając się wzajemnie przed drzwi. Ostatni jednak wyszedł Florian, który jako gentelman, zdecydował się puścić Samanthę i Aurelię przodem. Powoli i szczelnie zamknął za sobą drzwi, poprawiając przy tym swoje przydługie włosy. Miał co do tego wszystkiego złe przeczucia...

Jak można było się domyślić w pomieszczeniu został nie kto inny, jak słynna dwójka wysoko postawionych zwiadowców, która w przeciwieństwie do dużo młodszych od nich towarzyszy, miała do Erwina mnóstwo pytań. 

Milcząca dotąd Hanji, upewniając się, że drzwi są odpowiednio zamknięte, a za nimi nikt nie stoi, podeszła do Generała, lustrując jego twarz spod swoich okularów, a Levi natomiast tylko męczeńsko westchnął, przewracając oczami. Odbił się nogą od ściany i ustawił się zaraz obok Zoe, wyczuwając jak bardzo ciąży mu gipsowy usztywniacz na rękę. Ile by teraz dał, żeby już móc go ściągnąć...

— Dlaczego im nie powiedziałeś? — bez zbędnego owijania w bawełnę czarnowłosy od razu zaczął temat. 

Był wyczerpany całym dniem, zadaniami które dał mu Erwin, a w dodatku gdyby wszystkiego było mu mało nie miał już kompletnie nic do roboty. Jako, że zwyczajowo, gdy miał myśleć o Kastner, po prostu zasypywał się toną obowiązków, tak teraz nasiliło się to wszystko do tego stopnia, że przepracowując cały ten czas i skupiając się na dokumentach albo sprzątaniu, nie zauważył nawet kiedy wszystko zostało przez niego skończone. 

Monotonne picie herbaty i obserwacja innych wcale nie pomagały mu przestać się bać. Odczuwał strach o osobę, o której nie mógł przestać myśleć. Chciał mieć już to wszystko za sobą. Pragnął by męczące go bóle głowy, klatki piersiowej oraz dziwnego rodzaju mdłości, które nie pozwalały mu z jakiegoś powodu jeść — po prostu minęły. Oczekiwał, że Nina wróci i wszystko znowu będzie jak dawniej. Nowe zagrania Erwina więc wcale go nie cieszyły, gdyż zwykle doprowadzały do tego iż okres osiągnięcia celu, znacznie się wydłużał. A on nie chciał czekać. Nigdy też nie był cierpliwy. 

— Mam ku temu swoje powody. — odparł jakby to o czym myśli, było dla pozostałej dwójki równie oczywiste. 

Co prawda, trochę im zajęło, żeby odgadnąć o co może mu chodzić, jednak błysk w okularach Zoe, który charakterystycznie mignął obojgu mężczyznom w oczach, doskonale zwiastował to, że jej również plątało się po głowie podobne spostrzeżenie. Poprawiła szkła na nosie i założyła wpadający jej do ust kosmyk włosów, za ucho. 

— Sugerujesz, że wśród jej drużyny miałby być ktoś z zewnątrz? — spytała, odpowiednio zniżając swój ton głosu, do takiego poziomu, by nikt, nawet ktoś kto przechodził koło drzwi przez zwykły przypadek, nie wiedział nawet, że ktoś znajduje się w pomieszczeniu. 

Kobaltowe tęczówki, obrzuciły ją zaskoczonym spojrzeniem, a drobne usta lekko się uchyliły. Całkiem tak jakby chciały coś powiedzieć, jednak nie do końca tak naprawdę wiedziały co.  Lśniący błękit oczu, który rozpromienił się, gdy wypowiedziała te słowa, jasno jednak wskazywał na to, że nieświadomy niczego wcześniej Levi, poczuł się po prostu głupi wśród kogoś tak spostrzegawczego jak Zoe i Smith. Wiele rzeczy przyćmiło jego osąd i nawet gdyby zaczął myśleć, pewnie nigdy nie podejrzewałby o współpracę z wrogiem, kogoś kogo nie raz zdarzało mu się prześwietlać. 

Ci ludzie, którzy tutaj stali, wydawali mu się czyści jak łza. W ich aktach nie było złego słowa, pochodzenie też nie wskazywało na nic niewłaściwego. Przecież nie dopuściłby do Niny osób niekompetentnych, dla których musiałaby się poświęcać na wyprawie, czy martwić o to, że coś będą mogły jej zrobić. Dlatego też nigdy nie spodziewałby się, że to właśnie ich obierze sobie za podejrzanych, sam Erwin. W tej chwili zastanawiał się tylko; co takiego zrobił nie tak?

— Nie mogę tego wykluczyć. — zaważające na wszystkim słowa blondyna, sprawiły że Levi mocniej zacisnął pięści i od nowa zaczął analizować. 

Za wszelką cenę musiał odkryć tożsamość osoby, która sprawiła, że Nina nawet w korpusie zwiadowczym nie mogła czuć się bezpieczna. 

****

Znowu wróciłam do punktu wyjścia, do momentu gdzie dachy budynków stały cię moim schronieniem, do momentu gdzie nie miałam przy sobie nic poza nożem, który był w stanie ochronić mnie przed niebezpieczeństwem. Wróciłam do stanu, gdzie znowu miałam poczucie iż mój los zależy tylko i wyłącznie od tego co zrobię, od tego jak postąpię. I od tego jakie środki poczynią oni by mnie dorwać. 

Nie mogłam wmieszać się w tłum, bo nie czułam, że będę tam bezpieczna tylko z marnym sztyletem. Nie mogłam schronić się u kogoś w domostwie, nie wiedząc czy ta osoba nie ma powiązań z Bowmanem. Nie miałam kompletnie żadnego punktu zaczepienia poza bezpiecznym lokalem, do którego odkrycia nieświadomie doprowadziłam. 

Sama przyłożyłam sobie nóż do gardła, sama zakładałam sobie pętle na szyję, kierując się w kierunku drzewa i wybranej gałęzi. Byłam cholernie głupia, zapuszczając się do domu. Byłam naiwna kierując się po latach wciąż tym samym uczuciem nostalgii i pewnego rodzaju spokoju. Liczyłam, że mimo pustki, zdołam coś z tej podróży wyciągnąć, że mimo bólu jaki czułam, choć w większej mierze głęboko go w sobie ukrywałam  — będę miała szansę uwolnić się od niego. 

W jakimś stopniu co prawda, udało mi się ukierunkować na cel. Dokładnie i jasno widziałam już co mam zrobić, do czego zmierzać i jak to wykonać. Problemem była jedynie przewaga wroga oraz dalej nierozgryzione przeze mnie zamiary, jakie miał wobec mnie. A ja byłam samotnym zwiadowcą ze zranioną nogą i pojedynczym ostrzem. Co mogłam począć? Jak miałam przeciwstawić się niekorzystnemu biegowi wydarzeń do którego doprowadziłam?

Siedziałam na dachu pobliskiego budynku, z którego miałam idealny wgląd na lokal, który został polecony mi przez Erwina. Oparłam się zaraz za kominem, na głowę nasunęłam kaptur, a w rękach ścisnęłam mocniej tobołek z jedzeniem, które na zapas udało mi się w owej gospodzie naprzeciwko, zakupić. Oprócz chleba oraz innych dodatków, w środku znajdowała się jeszcze piersiówka i trzy butelki wina, które w ciągu najbliższych dwóch dni, musiały wystarczyć by zaspokoić moje pragnienie. Szkoda, że nie mieli na zbyciu wody...

Tak w zasadzie nie miałam żadnej pewności. Nie miałam nic co mogłoby mi dać pewność, że kartka po prostu przepadła gdzieś podczas drogi i nikt się nią nie przejął, a ja będę mogła spokojnie czekać na decyzję Smith'a odnośnie mojego wyjazdu. Jak na złość, nie zdążyłam jeszcze nawet przeczytać niczego co pośpiesznie zapisywał na skrawku papieru, odsyłając mnie do stolicy. Nie miałam pojęcia o czym mówił, co wyjaśniał a adres, który naskrobał, był jedynym co udało mi się wyczytać. Mam nadzieję, że nie wspomniał tam o niczym bardziej istotnym...

Czekałam, niewygodnie męcząc się na nierównych dachówkach, prażąc się od przytłaczającego skwaru, wiosennych promieni słońca, którego tego dnia było naprawdę upalne. Ten dzień był wyjątkowo podobny do tamtej niedzieli. Do dnia, w którym zmieniło się wszystko, znikając bezpowrotnie w granicach wspomnień. 

Spoglądałam kątem oka, oddychając łapczywiej, by chociaż trochę się schłodzić. Skanowałam okolicę, lustrując twarze przemierzające przez ulice, poszukując kogoś bardziej lub mniej podejrzanego. A wszystko to robiłam z wiarą, że cała ta pomyłka — chociaż ona — okaże się jedynym błędem, z którego nie będę musiała ponieść żadnych konsekwencji. Chciałam by choć raz, coś co zrobię, odbiło się od ścian, nie powracając do mnie echem wraz z nowymi problemami. 

Człowiek był jednak zbyt wyważony na tego typu rzeczy. Nie liczyło się dla niego to jak coś powie oraz w jaki sposób to zrobi, nie interesował się nawet jak odebrane to zostanie. I to właśnie stawało się jego największym błędem, jego piętą Achillesową. Ponieważ to w ten sposób najprościej narobić sobie można było wrogów. 

Działo się tak jednak tylko dlatego, że żaden gest i żadne słowo, które zostało przez nas wypowiedziane, nie pozostawało bez reakcji. Nie można było powiedzieć komuś bliskiemu, że się go nienawidzi i liczyć na to, że nie weźmie on tego do siebie. Nie można było liczyć na wybaczenie, gdy zabrało się komuś bliskich. 

Nic nie pozostawało bez odpowiedzi. Nawet jeżeli czasami zwrot informacji trwał tak długo, iż można by pomyśleć o tym iż druga strona o tym wszystkim zapomniała, to tak nie było. Gdyż nie ważne ile byśmy nie czekali oraz jakiego typu odpowiedzi byśmy nie otrzymali, ona zawsze nadchodziła. Jeżeli nie bezpośrednio od tej osoby, to od jej mediatora, który stosownie wszystko załatwiał. Nie dało się od tego uciec. Już dawno od niczego nie było ucieczki...

Siedzące na krokwi gołębie gruchały, przytulając się do siebie, a od czasu do czasu nad głową przelatywały mi wróble, goniąc się wzajemnie jakby to, który był pierwszy miało jakieś nadrzędne znaczenie. Gdy człowiek odrywał się od rzeczywistości tłumu zgromadzonego na dole, czuł się inaczej i dostrzegał znacznie więcej. 

Wciąż słyszalne były rozmowy i gwar, które toczyły się nie tyle co w lokalu na przeciwko, ale również na chodnikach. Dalej miało się świadomość, że po zejściu na dół wróci się do niebezpiecznego świata bez litości, gdzie gdy tylko zostanie się zauważonym, można źle skończyć. Jednak tutaj — jeden poziom wyżej — na górze, miało się wrażenie chwilowej odskoczni od tego wszystkiego. 

To co się działo stawało się mniej straszne, gdyż patrzyło się na to z innej perspektywy. Cało przytłoczenie znikało, tak samo jak ciężar w piersi, gdy mogło się być bliżej nieba, bliżej miejsca, gdzie nikt nie powinien mieć nad tobą żadnej kontroli. Niebo było wolnością, a sprzęt do manewrów choć częściowo pozwalał jej posmakować. 

Zagryzłam wargę chwytając za zawieszony na szyi pierścionek, który przewlekłam przy pierwszej lepszej okazji przez rzemyk i ukryłam pod koszulką, w taki sposób, że był teraz bardziej bliski mojemu sercu. Musiałam przyznać, że na dłoni prezentował się równie dobrze, jednak w dużej mierze mógł symbolizować, że byłam zaręczona, a wolałam nie tłumaczyć się dodatkowo Zoe i z takich drobnych rzeczy, które też wcale nie były łatwe do opowiedzenia. 

Wciąż pamiętałam jak tamten mężczyzna opowiadał o swojej ukochanej. W dalszym ciągu ten prosty metal, który mi wtedy podarował, nie był tylko przedmiotem, który miał dodawać mi plusów w oczach innej osoby. Ten pierścionek był dla mnie symbolem nadziei, że mimo trwania w tak trudnym zawodzie oraz korpusie, wciąż można znaleźć szczęście. Nie ważne jak się potem skończy, nie ważne jak bardzo się będzie przy tym cierpieć. Warto było się poświęcać całym sobą i żyć pełną piersią — bez żalu. 

Czas mijał powoli, a moje obawy wciąż tylko narastały, gdyż mimo długiej oraz wnikliwej obserwacji, nikogo podejrzanego nie udało mi się zauważyć. Żadnego oprycha, pijaka, wpływowego mężczyzny, odzianego w garnitur, żadnych kasztanowych kosmyków powiewających na wietrze oraz piwnych oczu skanujących otoczenie. Zupełnie nic. Sami przeciętniacy około trzydziestki, którzy pojawiali się tutaj tylko by zakupić trunek i udać się do domu. Same kelnerki, które od czasu do czasu, gdy ktoś postanowił dłużej zagościć w gospodzie, przynosiły mu więcej niż jeden kufel piwa, obdarzając najpiękniejszymi uśmiechami jakie tylko mogły wykrzesać. 

Możliwe, że coś przeoczyłam. Możliwe, że Chris chciał żebym widziała to co mam przed oczami, bym pomyślała, że zgubiona kartka nie została przeze mnie zauważona i jak głupia polecę jak ćma do światła, wprost do jego zasadzki. To wszystko było tylko jedną z wersji jakie mogły się wydarzyć. Cholerna przezorność nie da mi jednak tak łatwo odpuścić. W jakimś stopniu dzięki niej też wciąż tutaj jestem, więc może i lepiej że zdarza mi się jej słuchać. 

W końcu jednak i piękna, wiosenna pogoda, pozwoliła mi odczuć jak zmienną potrafi być. Gdy słońce zaczęło zniżać się już ku murom, na niebieskim oraz przejrzystym dotąd nieboskłonie zaczęły gromadzić się chmury. Jedna za drugą, jak zaganiane przez pasterza owieczki, piętnowały się zmieniając swoje odcienie z bieli na nieprzyjazny szary. Chłodny wiatr dotąd przynoszący jedynie ulgę w ogarniającym mnie upale, teraz przeszywał swoim chłodem aż do kości. Temperatura znacząco się obniżyła i przez nielubowaniu ludzi w zimnie, sprawiła, iż teraz mniejsza ilość osób szwendała się po ulicy.

Z czasem robiło się coraz ciemniej i bardziej ponuro, a z nagromadzonych chmur, zaczęły spadać na ziemię kropelki deszczu, mocząc moje ubranie wraz z włosami. W dodatku wiejący mocniej na dachu wiatr sprawiał, że niedługo po wniknięciu pierwszych kropel wody w moją skórę, trzęsłam się jak osika, walcząc ze sobą, by dla rozgrzania nie napić się pozyskanego przeze mnie alkoholu.

Nim jednak całkowicie zdążyło się ściemnić, a resztka ludzi kręcących się po ulicy, uciekła do domów, coś przykuło moją uwagę. Coś co jednocześnie przyprawiało mnie o mdłości i znajome odczucie ucisku stresu w klatce piersiowej. 

Poprawiając przyklejającą się do czoła grzywkę, przypatrywałam się trzem postaciom zmierzającym do gospody. Ubrane były w czarne płaszcze, ciemne buty oraz dziwnego rodzaju torby, które niosła tylko dwójka z nich. Jeden osobnik znacząco odznaczał się na ich tle, będąc dużo mniej rozbudowanym oraz mniejszym od  towarzyszy. Zagryzłam policzek od środka, mocniej zaciskając dłonie na tobołku z prowiantem.  To musieli być oni.

Z szybko bijącym sercem, głośno przełknęłam ślinę, podejmując decyzję o podejściu bliżej. Owszem, ryzyko było duże. Zawsze mogli mnie zauważyć i zastrzelić. Zawsze mogło być też więcej nieprzewidzianych oraz niedostrzeżonych punktów dodatkowych, które mogły mieć miejsce.  Bez ryzykowania jednak nie miałam przeciw Bowman'owi żadnych szans. Jeżeli nie poznam choć części jego planu w jakim miałam brać udział, to nie miałam realnej próby podejścia do zabicia go. A żeby w ogóle spróbować to zrobić, musiałam się do niego zbliżyć tak bardzo jak tylko się da. 

Uważając na śliską powierzchnię dachu, która była niczym lód pod wpływem spływającej po niej wody, udało mi się dojść do jego krawędzi, a tym samym co za tym idzie — do rynny. Metalowy element, który odprowadzał zbierającą się na dachówkach ciecz, był wręcz idealny do wspomagania zejścia, bez większego uszczerbku na zdrowiu. 

Jako, że zwyczajowo, dachy w Troście miały tendencję do górowania nad miastem, były usytuowane dość wysoko, a co za tym szło, również i wejście na szczyt nie było łatwe — bynajmniej nie bez sprzętu do trójwymiarowego manewru, którego nie udało mi się zabrać ze sobą. Zdążyłam już się przyzwyczaić do tego żelastwa w takim stopniu, że wszystko wraz z nim, wydawało się być dwa razy prostsze. Sam w sobie już był bronią, a w połączeniu z rozumem i siłą ludzi, dawał się wykorzystać na wiele rozmaitych sposobów. Ile bym dała by mieć go teraz na sobie...

Sprawnie, chwyciłam oburącz rurę odprowadzającą wodę i uważając na zranione kolano, zaczęłam stopniowo, aczkolwiek sprawnie zsuwać się na dół. Tobołek z prowiantem zostawiłam za kominem, by dodatkowo mi nie ciążył, a sztylet tak jak miałam to w zwyczaju, ukryłam w bucie, jak najbardziej stabilnie tylko się dało. 

Trójka mężczyzn zniknęła w lokalu, a wzmagający się deszcz nie tyle co sprowadzał mnie na drogę łatwego przeziębienia, ale usprawniał  przemykanie się oraz krycie. Wokół nie było żywej duszy, a zdecydowana większość cywilów schowała się w samej gospodzie, zajmując wszystkie wolne stoliki. 

Rozglądając się jeszcze raz dookoła, ostrożnie sięgnęłam po nóż, stabilnie chwytając go za rękojeść, w taki sposób, by przez przypadek samoistnie się nie skaleczyć. Kroki stawiałam ostrożnie, przyciskając się do ściany lokalu, który miał być wcześniej moim schronieniem. Miałam wrażenie, że serce zaraz ucieknie mi z piersi, gdy zaczęłam zbliżać się coraz to bardziej do nieszczelnego okna. 

Krok za krokiem, posunięcie za posunięciem, ciężki oddech za ciężkim oddechem, sekunda za sekundą. Mała szansa na wyciągnięcie dłoni. Ostrożność wzmożona powyżej normę, by nie dać wrogowi odkryć swojej pozycji. Zaschnięte wargi sprawiały, że niemal od razu oblizałam usta, koncentrując się trochę bardziej. Jeszcze tylko troszeczkę... 

I w momencie, gdy już miałam sięgać dłonią do krawędzi odpowiedniego punktu, seria głośnych wystrzałów, sprawiła, że automatycznie upadłam na ziemię, zatykając uszy. Szum krwi uderzał moje bębenki, a oddech uwiązł mi w piersi. Czułam jakbym się dusiła, jakby to co miało miejsce zaraz za ścianą było cholernym żartem. On nie mógł...

Krzyk. Jeszcze tylko przez chwilę parę osób krzyczało, próbując uratować się przed marnym losem, jaki zdążył spotkać innych. Wtedy jednak kolejna salwa strzałów padła, a zaraz po niej zapanowała kompletna cisza. Ci wszyscy ludzie...oni...

Łzy cisnęły mi się do oczu, a uczucie złości tylko dodatkowo się pogłębiało. Nic nie widziałam, jednak zdecydowanie sam słuch wystarczył, bym była w stanie oszacować co dzieje się w środku. Przeszklona powierzchnia nad moją głową kusiła mnie by spojrzeć, kusiła by przekonać się na własne oczy co zrobiły ręce człowieka. Jak nieludzki potrafiliśmy być dla siebie nawzajem i jak ulotne były nasze życia. Zacisnęłam dłoń, ściskając w niej młode listki trawy, które całkiem niedawno zdążyły wyjść spod śnieżnej pokrywy. Dlaczego?

Szczęka bolała mnie od nacisku, jaki na nią wywierałam, a gardło paliło swoją suchością. Nie mogłam pojąć. Nie mogłam zrozumieć, z jakiego powodu Bowman to wszystko robił. Po co zemścił się na niewinnych cywilach, którzy znajdowali się w miejscu gdzie mnie nie było. Przyszli zjeść, napić się i odsapnąć po ciężkim dniu. Byli w różnym wieku, może nawet mieli rodziny. Dlaczego on to wszystko robił? Dlaczego musiały przeze mnie cierpieć osoby, które nawet nigdy nie widziały mnie na oczy?

Żal ściskał mi serce, gdy przypominałam sobie ich twarze. Spoglądałam na nich z góry, ukryta za kominem. Patrzyłam jak spożywają posiłek i grają w szachy. Obserwowałam ich uśmiechające się twarze i gesty. Kelnerki szczęśliwe ze swojej pracy. I choć było to tylko kilka marnych godzin, które na to poświęciłam, to naturalnie w jakiś sposób zdążyłam się już do tego obrazu przyzwyczaić. Do wizji spokojnego życia na powierzchni, gdzie inni mieli lepiej ode mnie. Gdzie nie brakowało im pieniędzy, czasu, ani możliwości na wybranie swojej drogi. Dzisiaj to nie tylko mnie Chris odebrał dalszą możliwość wyboru. Zrobił to kilkunastu osobom oraz ich rodzinom czekających na nich w domu. Kurwa...

Leżałam na ziemi w deszczu, wciąż nie mogąc zrobić nic z tym, że co kilka minut słyszałam nowe wystrzały. W bezradności, doskonale zdając sobie sprawę, że nawet jeżeli bym się ujawniła, on i tak dokończyłby to co zaczął. Nie miałam odpowiedniej karty przetargowej poza swoim życiem, a w tej chwili nawet i ono nie było wystarczające. Byłam nic nie znaczącym życiem, wśród innych żyć...

W końcu zawsze sprawiałam wszystkim tylko problemy. Jedynie gdzie robiłam coś co mogłoby się komuś przydać to ratunek oraz kradzież dla organizacji. Nigdy nie byłam nikim więcej jak osobą, której trzymało się by poczuć się dobrze. Nie byłam dla nikogo matką, pracodawcą, częścią rodziny, a nawet miłością. Nie stałam na stabilnym gruncie, będąc uważana jedynie za broń która może się przydać. Byłam powierniczką, której łatwiej było zdradzać swoją przeszłość, gdyż nie oponowałam, skupiając się zawsze na emocjach tej drugiej osoby, zamiast na swoich własnych. To tylko świadczyło o tym jak bardzo marionetkowa byłam, a samo to, że nie potrafię skupić się na tym co się wokół mnie dzieje w takim momencie i wolę uciec do bezpieczniejszego dla mnie świata myśli, tylko to wszystko potwierdza. Jeżeli zginę, nikt za mną nie zatęskni, ponieważ nie mam już nikogo kogo mogę nazwać rodziną. 

Owszem ci wszyscy zwiadowcy w siedzibie, moi przyjaciele, Hanji, Levi, nie wiem jak bardzo by ich to dotknęło. Byłam jednak pewna, że znalezienie mojego truchła nie byłoby dla nich tak bardzo przytłaczające w porównaniu do obcego cywila. Byli żołnierzami, którzy do czynienia ze śmiercią towarzyszy mieli na co dzień. Na pewno by sobie poradzili, tak jak robili to za każdym razem. Na pewno...

To co trzymało mnie dalej i sprawiało, że chciałam robić cokolwiek by wegetować na tym świecie była sprawiedliwość. Ponieważ mogłam być kimkolwiek; oparciem dla kogoś, kochanką, złodziejem, mordercą, jednak za każdym razem chciałam żeby los wynagrodził tej osobie tym na co zasłużyła. Żeby ktoś nareszcie po tylu trudach zyskał bądź stracił, zgodnie z tym co dostał lub stracił. 

Nagły trzask, sprawił, że otrząsnęłam się z amoku myśli. Jeden z naboi trafił w szybę okna, krusząc szkło na drobne kawałki, które dodatkowo roztrzaskały się na ziemi tuż przede mną. Gdybym znalazła się kilka centymetrów dalej w tej samej pozycji, w której jestem teraz, z całą pewnością moja twarz zostałaby dotkliwie pokaleczona. Kolejny uśmiech od losu...

Teraz mogłam lepiej usłyszeć co dzieje się w środku, gdyż ograniczająca mnie bariera w postaci szyby, zniknęła. Ściskając więc mocniej za rękojeść sztyletu, jak najostrożniej tylko umiałam, podniosłam się z klęczek na bezpieczną wysokość i kroczek za kroczkiem, podeszłam do okna, uważając, by przez przypadek nie nadepnąć na któryś z odłamków szkła. Kaptur naciągnęłam mocniej na głowę, a oddech uspokoiłam, próbując się skupić na wystarczająco głośnej rozmowie, która miała miejsce w środku, a jaka wydawała się zaledwie szeptem w trwającej na dworze ulewie. 

— Sprawdziłeś dokładnie? — wyraźne pytanie, które skierowane zostało z całą pewnością do jednego z członków organizacji, których ze sobą przyprowadził. 

— Tak. Nie ma jej tutaj. — odpowiedź padła natychmiastowo. 

Znajome ciarki przeszły mi po plecach, a serce wydawało się na chwilę zatrzymać. Właśnie potwierdziły się moje obawy. To wszystko co stało się tym niewinnym ludziom, stało się przeze mnie. Gdybym tylko nie była na tyle nieostrożna. Gdybym tylko nie zgubiła tej cholernej kartki...

— Sprawdź jeszcze raz! — Bowman podniósł głos, widocznie się niecierpliwiąc. 

Znałam go. Wiedziałam, że nie uwierzy w moją nieobecność gdy nie znajdzie na nią dokładnych dowodów. Czegokolwiek co mogłoby potwierdzić mój pobyt. Skrawku ubrania, włosów, osoby która mnie widziała. To tylko dodatkowo umacniało mnie w przekonaniu o tym, że miał solidny dowód iż właśnie tutaj musiałam być. Cholera.

Skrzypienie krzesła, przesuwanego po podłodze sugerowało to, że któryś z nich wstał lub usiadł, a oddalające się kroki, które swoją drogą nie były dość rytmiczne, oddaliły się. Czyżby ten człowiek, który przed chwilą z nim rozmawiał, naprawdę poszedł szukać niemożliwego?

Minęło trochę czasu nim zdążył wrócić. Na dworze zrobiło się już całkiem ciemno, a deszcz, który wcześniej spadał na ziemię z tak zawrotną prędkością, że można było go wyraźnie, bez żadnego problemu usłyszeć, unormował się teraz, będąc zaledwie w jednej czwartej swojej wcześniejszej potęgi. 

Zagryzłam policzek od środka, dokładnie czując ból nóg — w szczególności kolana, które jak na jeden dzień, było zdecydowanie za bardzo przeciążone. Choć zdążyłam prowizorycznie opatrzeć rany po szkle, tak ze stłuczeniem bez maści, czy innych specyfików, nic nie mogłam zrobić. Pozostała mi tylko wytrwałość i nadzieja na to, iż mężczyzna, który zniknął z pomieszczenia w jak najszybszym czasie postanowi wrócić. 

Wydawał się jednak przepaść jak kamień w wodę, a ja ponownie znalazłam się w zawieszeniu, gdzie za ścianą znajdował się wróg wraz z ofiarami, które wykorzystał, by mnie zwabić. W miejscu, gdzie choć miałam duże pole do tego by po prostu uciec i gdzieś się zaszyć, to sumienie oraz zaciekawienie nie potrafiło mi na to pozwolić. To mogła być też jedyna szansa, gdzie Bowman mógł okazać się nieostrożny na tyle, bym w łatwy sposób mogła wyciągnąć od niego informacje. 

Przymknęłam oczy, mocniej zaciskając uścisk na rękojeści trzymanego przeze mnie sztyletu. To jedyna szansa...

****

Cały dzień chodził niespokojny po kwaterze, próbując w coś włożyć ręce. Było to jednak niezmiernie trudne ze względu na gips na ręce, przez który jego działanie również i w misji pomocy dla Kastner zostało ograniczone. Levi mógł przysiąc, że nic jeszcze nie przeszkadzało mu tak bardzo fizycznie jak to. Miał dosyć. 

W dodatku te dziwne napady emocji do których za żadne skarby nie był przyzwyczajony, wykańczały go nie tylko psychicznie, ale również fizycznie. Stresował się, chodząc nerwowo po korytarzach siedziby, zatracał się w myślach, nie dostrzegając nawet najbardziej widocznych zaniedbań w porządku, które z całą pewnością normalnie by mu nie umknęły. 

Choć wydawał się częściowo rozumieć już jak się czuje oraz co Nina miała mu do przekazania samymi swoimi gestami, wciąż nie potrafił do końca nazwać niektórych emocji. Czuł się cholernie zagubiony w tym wszystkim, gdyż mimo iż był już naprawdę wiekowy i wiele zdążył doświadczyć, to coś takiego przeżywał pierwszy raz. 

Próbował sobie jakoś z tym wszystkim poradzić; z niepewnością, ze zmartwieniem oraz pewnego rodzaju strachem. Nie potrafił jednak wprowadzić, żadnej stosownej zmiany która by mu pomogła, a jedyną opcją zaradczą wydawała mu się być myśl o brunetce oraz o tym co ma z tym wszystkim zrobić. Utknął jednak w błędnym kole, ponieważ im więcej o tym myślał, tym większy mętlik w głowie miał. I poprzysiąc by mógł, że to irytowało go równie mocno co gips. 

Był wieczór, a on na samym włóczeniu się bez celu, spędził większość dnia. Przemieszczał się po kwaterze w taki sposób, by nie wzbudzać sobą podejrzeń; z tą samą kamienną miną, z tym samym wyrachowaniem i pewnym siebie groźnym jak i dostojnym krokiem. Nie chciał by ktoś dostrzegł w nim zmianę. Nie chciał by ktoś się zainteresował. Jeszcze tego by mu brakowało, gdyby ktoś kierowany chwilowym przypływem odwagi, spytałby się, co mu dolega. Miał już wystarczająco problemów na głowie, by męczyć się z odpowiadaniem jakiemuś świeżakowi. 

Czasami łapał się na myśli, że może warto byłoby się udać z tym wszystkim do Hanji, jednak kiedy tylko wyobrażał sobie jakąkolwiek wymianę zdań z tą szaloną kobietą, od razu odechciewało mu się zwierzać ze swoich problemów. Czuł się w tym sam, choć doskonale wiedział, że gdyby tylko poprosił kogoś o odpowiedzi, ktoś z całą pewnością by mu pomógł.

I gdy zataczał kolejne kółko, przechodząc po tych samych korytarzach, sam już nie wiedząc który to był raz, zdecydował się udać po filiżankę herbaty. Nie ważne bowiem co by się nie działo, czarny napar zawsze poprawiał mu w jakiś sposób humor i był swego rodzaju rozrywką na jaką mógł sobie pozwolić będąc zwiadowcą. W Podziemiu bowiem odkąd tylko pamiętał, marzył by założyć w przyszłości sklep, w którym herbat byłyby różne rodzaje, a on podając je ludziom mógłby postrzegać jak i oni mogą rozkoszować się ich smakiem. W Mitras napój ten był jednak tak samo drogi jak same przepustki na powierzchnię, a gdy problem z wyjściem sam się rozwiązał, jego pragnienie spadło na drugi plan i po jakimś czasie całkowicie straciło dla niego znaczenie. 

Dopasowany idealnie garnitur bez marynarki z której zdecydował się zrezygnować, odkryta szyja po raz pierwszy od wielu dni, pozbawiona żabotu. Śnieżnobiała koszula, opinająca jego klatkę piersiową przygnieciona była przez temblak, w którym wciąż spoczywała jego ukryta w gipsie ręka. Włosy natomiast w przeciwieństwie do tego całego obrazu, pozostały roztrzepane i nieuporządkowane, całkiem tak jak gdyby czarnowłosy cały czas je czochrał. 

Chciał bez zbędnego poświęcania mu uwagi przemknąć korytarzem do pomieszczenia gospodarczego, a następnie po zaparzeniu herbaty, zaszyć się w swoim gabinecie do czasu aż nastanie świt.  Czuwałby do tego czasu na krześle, próbując zająć się dokumentami lub czymś bardziej związanym z ich utajnionym zadaniem. W końcu przez swoją bezsenność i tak nie zmrużyłby oka na dłużej. 

Westchnął głęboko, wychodząc zza zakrętu i skierował się wprost do celu, w tle słysząc jednak odgłos kroków obcych od tych swoich. Rytmiczne stukanie dobiegało od strony wieżyczki, gdzie mieściło się przejście do pokoju Kastner oraz do lochów. Ackerman zatrzymał się w miejscu, wstrzymując chwilowo oddech, by skupić się na ukierunkowaniu odgłosu. Musiał w stu procentach stwierdzić skąd dobiegają kroki, gdyż jeżeli dźwięk dobiegałby z góry, byłoby całkiem prawdopodobne iż wróg ukryty w szeregach, lekkomyślnie mógł zdradzić się sam. 

Kobaltowe tęczówki pociemniały, a w żyłach pojawiła się dobrze znana Levi'owi adrenalina, pobudzająca go do działania. Ktoś ewidentnie schodził z wieżyczki w dół, a to oznaczało, że z całą pewnością musiał być na górze w jakiejś sprawie. Czarnowłosy ściągnął brwi i najciszej jak tylko mógł, podszedł do odgradzającej go od przejścia ściany. Zaczaił się na tą osobę najlepiej jak tylko potrafił. I choć nie był może w pełni zdrowia, to z pewnością był przekonany, że uda mu się obezwładnić osobnika, kim miałby się on nie okazać. 

Z każdą sekundą odgłos tupania wydawał się mu coraz bliższy, a im wyraźniejszy się stawał, tym bardziej mięśnie Kapitana wydawały się napinać, gotowe do działania. Pochodnia oświetlała nieznacznie obszar, pozwalając mu pozostać niezauważonym, a cień pojawiający się zaraz przed nim sugerował, że osobnik był samotny. 

W momencie więc, gdy ostatni krok postawiony przez obcego na podłodze ucichł, zachowujący zimną krew Ackerman wychylił się zza ściany, zderzając swoje kobaltowe spojrzenie z zielonymi tęczówkami dobrze znanego mu kadeta, który o tej godzinie już dawno powinien znajdować się w swojej celi. Spotykając zdziwiony i dość wystraszony wyraz twarzy nastolatka, czarnowłosy wsadził uniesioną dotąd w gotowości dłoń, pośpiesznie do kieszeni, a wykrzywioną w grymasie twarz, ukrył pod maską obojętności. 

— Czy... czy coś się stało Kapitanie? — zająknął się brunet, wciąż nie będąc pewnym co takie zachowanie ze strony mężczyzny mogłoby znaczyć. 

Czuł na sobie jego przeszywający wzrok i miał wrażenie jakby zaraz ktoś miał go zabić, jednak te uczucie tak szybko jak się u niego pojawiło, tak samo szybko też minęło, ustępując miejsca niepewności. Teraz nie dość, że nie zastał swojej przyjaciółki w pokoju, której osobiście pragnął pogratulować awansu i jednocześnie zaprosić na mającą odbyć się w przyszłym tygodniu imprezę przy ognisku, tak naraził się na konsekwencje opuszczania lochów o niedozwolonej godzinie. Nie potrafił nawet wyrazić słowami jak bardzo irytowało go to, że czas, który dotychczas miał wolny, teraz musiał przesiadywać sam w celi. Nie rozumiał dlaczego Generał ograniczył godziny jego pobytu poza lochami, ale tak samo bardzo nie miał też pojęcia do czego zmierzał dziwnie zachowujący się Ackerman. Ten dzień zdecydowanie nie należał do przyjemnych...

— Co ty tu robisz Jeager? — czarnowłosy wysyczał w jego kierunku. 

Niby kontrola pod jaką znajdował się nastolatek kolidowała z jakąkolwiek możliwością bycia szpiegiem, jednak sama pozycja w bazie w jakiej się znajdował byłaby do tego dogodna. Bliskość lochów, jego gabinetu oraz pokoju Niny, była przecież zaskakująca. Czy nie ignorowało się zwykle tego co miało się pod samym nosem? Tutaj już nawet nie  chodziło o to, że dzieciak złamał zakaz opuszczania celi. Mógłby pójść gdziekolwiek indziej, w jakieś bardziej ciekawe miejsce niż nowe biuro nowej Kapitan. Nastolatki miały przecież dużo rzeczy do zrobienia, nawet te będące w wojsku. Skąd więc u bruneta w ogóle pojawiła się taka myśl?

— Poszedłem odwiedzić Ninę. — powiedział szczerze, nie widząc w tym żadnego realnego problemu. 

W końcu jako niewtajemniczony w sprawę o niczym nie wiedział. Nie miał pojęcia o śmierci matki Niny, o wyjeździe Kastner do stolicy, o podejrzeniach Erwina co do szpiega w szeregach Zwiadowców. Miał czyste myśli i niedoinformowanie to sprawiało, że Levi czuł w stosunku do niego zazdrość. Zresztą nie tylko z tego powodu...

— Nie widział jej może, Kapitan? — spytał, walcząc ze sobą, by przez ostre, kobaltowe spojrzenie, nie poddać się strachowi i nie uciec. 

W końcu wbrew temu co by mogło się wydawać, Ackeraman wcale nie wyglądał tak dobrze. Oświetlana przez pochodnię twarz była przerażająca, całkiem jak u zjawy, a podkrążone oczy, krzyczały błagalnie o sen, choć same nie potrafiły zamknąć się na czas więcej niż dwóch - trzech godzin. Człowiekowi robiło się smutno, gdyż kiedy stało się przez czarnowłosym o tej godzinie, w słabo oświetlonym korytarzu i w dodatku w całkowitej ciszy, miało się wrażenie iż spotkało się na swojej drodze trupa. 

— Nie. — mruknął, mierząc wzrokiem chłopaka od głowy aż po same stopy. 

— Czego od niej chciałeś? — chłodny ton, który przeszył uszy Eren'a chwilę potem, sprawił że na jego ciele pojawiły się ciarki. 

Suchość w gardle i nerwowa ucieczka wzrokiem na ściany, wydawały się już wystarczająco podejrzane, jednak nic nie zdradzało Jeager'a tak bardzo jak czerwone uszy, które jawnie obrazowały to, iż zamierzał skłamać. 

Możemy zastanawiać się dlaczego w ogóle chciał zrobić coś tak lekkomyślnego przed osobą, która czyta z ludzi jak z otwartej niemal księgi, która wie co to podstęp i jak się do niego uciekać oraz zdaje sobie sprawę z podejrzanego zachowania lepiej niż ktokolwiek inny? Otóż Eren nie był tak głupi jak czasami się wydawał. 

Wraz z innymi kadetami dostrzegał te drobne gesty jakie przekazywali sobie nieświadomie Nina i Kapitan. Przypadkowe spojrzenia, wspólne zniknięcia, czy rozmowy, a nawet specjalne traktowanie, którego sam Ackerman wydawał się nie dostrzegać. To było jeszcze na treningach, kiedy Kastner czynnie uczestniczyła w treningach oddziału specjalnego. Jednak od tamtego czasu też sporo się zmieniło. Te wszystkie wydarzenia wydawały się blednąć wraz z uśmiechem, przepracowującej się brunetki która wszystko co dotychczas zrobiła, robiła dla atencji czarnowłosego. 

Nastolatek wiedział, że gdyby podzielił się z Levi'em swoimi osobistymi odczuciami, mogłoby być tylko gorzej — a przynajmniej tak o tym myślał. Momentami, gdy napotykał jakimś cudem przez przypadek ich dwójkę razem, zawsze był przez Ackermana potępiany, a wręcz niemo grożono mu. Może i Kapitan też nie do końca zdawał sobie z tego sprawę, jednak zazdrość oraz złość jaką posyłał w jego kierunku, dało się wyraźnie wyczuć, a Eren się zwyczajnie bał. Nie chciał nieprzyjemności, a tylko szczęścia wszystkich, wolności wszystkich. Zresztą w towarzystwie Niny, nie tylko jemu potrafił nieświadomie grozić...

— Nic ważnego. — wymamrotał, zaciskając pięści. 

Jak można się było domyślić, czarnowłosego w żadnym stopniu nie zadowoliła jego odpowiedź. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że nastolatek kłamie i był tym faktem zirytowany do tego stopnia, iż nudę oraz relaks jaki miał sobie zapewnić przez spokojne popijanie herbaty w samotności, postanowił poświęcić na wyciągnięcie z bruneta właściwszej odpowiedzi. 

Spojrzał wyczekująco to na Jeager'a, to w kierunku pomieszczenia gospodarczego i prychnął pod nosem, czując jak coś przekręca mu się w żołądku. Nigdy nie lubił tego typu sytuacji, gdzie żeby wyciągnąć jakiekolwiek informacje musiał się bardziej wysilić. To sprawiało, że miał wrażenie, iż zamiast reprymendy daje dzieciakowi jakiś ojcowski wykład, a tego nigdy by nie chciał. Pragnął wyciągnąć od niego odpowiedź szybko i sprawnie, bez większego zamieszania emocjonalnego. 

— Za mną, Eren. — rozkazał, odwracając się do niego plecami. 

Zaraz potem skręcił w prawo znikając we wnęce, a zdziwiony bezpośredniością Ackermana brunet, dopiero po chwili otrząsnął się z chwilowego szoku i ruszył zaraz za mężczyzną.

Nieświadomie sprowadził na siebie przyjemność bycia z Kapitanem tylko sam na sam w towarzystwie przygotowanej przez niego herbaty i dość niekomfortowej dla ich obu rozmowy.

****

Z czasem robiłam się coraz bardziej senna. Walczyłam wręcz z tym by nie przymknąć powiek na sekundę za długo i nie dać się opanować zmęczeniu, gdyż w tym momencie byłoby to czystym skazaniem siebie na śmierć. 

Dochodziła północ, a mężczyzna zniknął na dłużej niż bym się spodziewała. W tym czasie Chris milczał, zapewne nie przemieszczając się po pomieszczeniu. Od czasu do czasu usłyszeć mogłam tylko charakterystyczny dźwięk klipsów, co sugerowało, iż przeglądał zawartość przyniesionych przez siebie walizek. I choć ciekawość z każdą sekundą rosła, to instynkt samozachowawczy wciąż jednak utrzymywał mnie w ryzach. Nie mogę spojrzeć.

Czułam chłód bijący od ziemi, uderzający mnie z wiatrem w twarz. Przez ten czas nawet nie zwróciłam uwagi, jak bardzo zimno potrafiło być w wiosenne noce. Miało się wrażenie jakby zima wcale nie odeszła, a wręcz po ukryciu się słońca za murami i zapanowaniu całkowitej ciemności, powracała wkradając się niepostrzeżenie nie tylko do samej stolicy, ale również do okolicznych wiosek. Niesamowita amplituda temperatur nigdy nie była tak duża, przynajmniej tak mi się wydawało.

Ręce skostniały mi do tego stopnia, iż nie byłam w stanie nawet odstawić na moment sztyletu. Paliczki bolały i mrowiły, a nogi nie były wcale w lepszym stanie. Całe moje ciało pokryte było gęsią skórką, szczęka ledwo powstrzymywała się od drżenia, a włosy poprzyklejały się do szyi, sprawiając, że jedynie na co miałam ochotę to wzdrygnięcie się. W tej chwili żałowałam ogromnie, iż zdecydowałam się zostawić tobołek z prowiantem w bardziej bezpiecznym miejscu. Gdybym tylko wzięła go ze sobą, alkohol skutecznie pomógłby mi się rozgrzać. Oczywiście o ile to wszystko nie spadło z dachu...

Nie było jednak całkowicie źle. Sporo ćwiczyłam w takich warunkach, więc można powiedzieć iż moja wytrzymałość była zdecydowanie lepsza w porównaniu do przeciętnego wojskowego. Jedyne czego się obawiałam to osoba Bowman'a za ścianą, a nie jakaś wizja gorączki, czy innego objawu pogorszenia zdrowia. Czym jest przeziębienie w porównaniu z osiągnięciem dużo ważniejszego celu, który miał zredukować dużo większe szkody? Czym był spokój oraz bezpieczeństwo innych, kosztem mojego własnego?

Zacisnęłam zęby i w miarę moich możliwości przetarłam oczy lodowatymi dłońmi, by choć trochę pomóc sobie samej obudzić się. Włosy ostrożnie założyłam za ucho, a kaptur na głowie poprawiłam, spotykając się z większym chłodem wiejącego co pewien czas wiatru. Pieprzona pogoda!

Nagłe trzaśnięcie drzwi wyrwało mnie z rutyny, sprawiając, że niemal przez przypadek nie zdradziłam swojej pozycji, a nozdrza szybciej wciągnęły lodowate powietrze. Nerwowe kroki o czytelnym brzmieniu, sygnalizowały mi, iż wysłany na poszukiwania pionek Chrisa właśnie wrócił. Obuch pary wyszedł mi z ust, gdy tylko lekko je uchyliłam, a zmysły bardziej się wyostrzyły. Słuchaj.

— Szefie. — mężczyzna głośno poinformował o swoim przybyciu. 

W tym samym momencie dało się też wychwycić głośniejsze zamknięcie jednej z walizek, które prawdopodobnie znajdowały się zaraz obok Bowman'a lub w jego bliższym towarzystwie. Odgłos odsuwania krzesła, sprawił, że niespodziewany dreszcz przebiegł mi po plecach. Był bowiem tak nieprzyjemny i tak wysoki, że mógłby przy odpowiedniej sposobności, naprawdę mocno kogoś wystraszyć. 

— Mów. — rozkazał zdecydowanie, chcąc prawdopodobnie pokazać swoją dominację. 

W tej też chwili kroki obcego ucichły, a w pomieszczeniu zapanowała cisza. Miałam wrażenie, że żołądek ścisnął mi się niesłychanie, całkiem tak jakby za chwilę miał wydać z siebie charakterystyczny dźwięk, a w klatce piersiowej pojawił się znajomy ciężar. Stresowałam się. Nie miałam bowiem pojęcia, czy przez przypadek nie zorientowali się, że są podsłuchiwani, że nie wysyłają do siebie żadnych innych sygnałów, dzięki którym mogliby się porozumieć, co swoją drogą byłoby naprawdę inteligentne z ich strony. 

— Żandarmeria podobno widziała ją w okolicy, gdy kupowała prowiant. Możliwe, że się spóźniliśmy, gdyż było to w godzinach porannych. — wypowiedź mężczyzny, koiła moją duszę. 

Wszystko co powiedział jak najbardziej zgadzało się z prawdą i choć ten fakt w obecnej sytuacji powinien mnie raczej martwić, to teraz sprawiał, że byłam o wiele spokojniejsza. To wskazywało na to, iż się nie zorientowali. Nie mieli zielonego pojęcia o tym, że tutaj byłam, nie mieli pojęcia o tym, że uważnie ich słuchałam. 

— Cholera! — charakterystyczny krzyk, sprawił, że przez kilka sekund nie mogłam się poruszyć. 

Echo zderzenia się metalu z drewnianą podłogą odbiło się od ścian, a zaraz po nim słychać było również dość głośne zderzenia innych mebli z innymi przedmiotami. Wskazywało to na to, że Bowman po raz kolejny został wyprowadzony z równowagi i prawdopodobnie rzucał wszystkim co mu się tylko dostało w ręce, gdzie popadnie. 

— Suka, zawsze musi mieć pierdolone szczęście! — nie potrafił się uspokoić, więc wyklinał na mnie, nie zdając sobie kompletnie sprawy, że słyszę dokładnie każde jego słowo. 

Chociaż pewnie nawet gdyby wiedział, że tu jestem, nie omieszkałby zwracać się do mnie w gorszy sposób. W końcu byłam w jego oczach tylko nic nie wartym śmieciem, który odważył się tknąć jego brata. 

— Przepraszam, szefie. — drugi z obcych głosów, wyraźnie próbował go uspokoić, co doprowadziło do mojego zaniepokojenia. 

Dotychczas oprych — ich towarzysz — był na tyle cicho, że udało mi się o nim zapomnieć. Całkowicie skupiłam się na mężczyźnie, który poszedł mnie szukać i na zajmującym się czymś szatynie. Wzdrygnęłam się na myśl o tym, że postąpiłam tak lekkomyślnie. Co jeżeli, zdecydowałby się na szybki obchód wokół lokalu? Co jeżeli wtedy by mnie znalazł? Bezbronną, śpiącą, nie mogącą się nawet obronić...

— Czego?! — warknął, tak samo wściekły. 

Odkąd tylko pamiętałam, szatyna zawsze łatwo było wyprowadzić z równowagi. Należał do osób, którym wystarczył jeden element, by klęli na wszystko wokół. Wystarczyło nieodpowiednie spojrzenie, zbyt głośny oddech, niewystarczająco dramatyczne ułożenie wyrazu twarzy w cierpieniu, zbyt duże szczęście. To wszystko mogło zapewnić jego ofierze ból, a jeżeli granica wytrzymałości pękła, można było nawet umrzeć. Choć i tak nie miało się w przypadku Bowman'a gwarancji przetrwania. W końcu wszystko i tak zależało od jego zachcianek...

— Pojawiła się nowa opcja. — mężczyzna mówił spokojnie, z pewnością. 

Całkiem tak jakby przebywał z Chrisem już od dawna, całkiem jak gdyby przyzwyczaił się do jego nagłych wybuchów i uczucia ciągłego zastraszenia, pozostając wciąż u jego boku. To nie był ktoś kogo można było ignorować. Ten mężczyzna, czyżby to właśnie on był odpowiedzialny za ułożenie całej strategii?

— No kurwa, zaskocz mnie czymś! — ironia oraz jad płynące z jego ust przesiąkały atmosferę, sprawiając, że mimowolnie, nawet mnie zaczynały przypominać się te straszne wydarzenia z przeszłości, gdy podobnie zwracał się bezpośrednio do mnie. Nie. To nie czas na to...

— Zwiadowcy przysłali prośbę o przyjazd do stolicy. — szybkość z jaką to powiedział była zaskakująca, tak samo jak i jego dykcja. 

Początkowo miałam wrażenie, że się przesłyszałam — ba Bowman również zamilkł i podobnie jak ja zaskoczył się tą informacją, gdyż słychać było tylko jego głośniejsze westchnięcie, które z czasem przerodziło się w donośny i mrożący krew w żyłach śmiech. Jego rechot docierał aż do cna duszy, podburzając moje myśli, sprowadzając mnie na drogę jeszcze większego zaszokowania. 

Podczas, gdy ja myślałam, że korpus mnie porzucił po tym jak przestałam im być potrzebna, po tym jak nie otrzymałam od nich informacji co będzie dalej, a cała ta akcja z wyjazdem do stolicy wyglądała bardziej na moją ucieczkę, niż na jakiegoś rodzaju misję, którą powierzył mi Smith, oni wciąż pamiętali. Siedząc tutaj już drugi dzień, marznąc na dworze z nieświadomością wiadomości jaka zapisana została przez Generała na kartce z adresem, poczułam jak coś ciepłego rozlewa mi się w piersi. 

Ta informacja znaczyła, że o mnie nie zapomnieli, a co ważniejsze wciąż im na mnie zależało. Może i nie samemu Erwinowi, może i nie tym w wyższych pozycjach wojskowych od niego, ale ktoś zdecydowanie postarał się o to, by ta wiadomość dotarła do Trostu. Choć źródło z jakiego się o tym wszystkim dowiedziałam, było słabe, tak sama świadomość tego, iż troszczą się w jakiś sposób o moją osobę, była uskrzydlająca. Przyjaciele...

— W jakim celu? — pytanie z ust szatyna padło przez śmiech, gdyż wciąż z jakiegoś powodu wiadomość ta była dla niego zabawna. 

Korzystając z okazji jego rozkojarzenia, postanowiłam zmienić swoją pozycję, gdyż przez kilka dobrych godzin zasiedziałam się na ziemi, nie dopuszczając do siebie wystąpienia negatywnych efektów tego posunięcia. Jak można się było domyślić okazało się to dużym błędem, gdyż stóp, które schowane miałam pod pośladkami, praktycznie nie czułam, nie wspominając już o tępym bólu w kolanie, który wyjątkowo mocno się nasilił. Nie było za dobrze. Możliwe, że przez dłuższy czas nie będę mogła nawet swobodnie iść. Cholera!

— Podobno mają przywieźć ciało tej wdowy co ją nasz chłopak załatwił i wyprawić skromny pogrzeb na obrzeżach. — kontynuował pewny swego. 

W tej chwili zaprzestałam panicznego rozmasowywania, zastałych mięśni i wstrzymałam oddech, zastanawiając się czy mężczyzna realnie nie żartował. A może ja śnie? A może to wszystko jest tylko nieśmiesznym, wyjątkowo drastycznym koszmarem w którym biorę udział?

Erwin porwał się na coś tak lekkomyślnego, umyślnie lub nie, dając mi szansę nie do zaprzepaszczenia. Nie wiedziałam co prawda, kto przybędzie w transporcie, nie miałam zielonego pojęcia jeszcze kiedy to i jak to się będzie odbywać. Wiedziałam naprawdę mało. Jednak te wszystkie doniesienia, to wszystko wystarczyło bym była w stanie stwierdzić, że Bowman nie przejdzie obok czegoś takiego obojętnie. Z lekkim trudem zmusiłam się do klęczków, przenosząc swój ciężar ciała bardziej do przodu, w taki sposób, by z okna wciąż nie można było dostrzec jakiegokolwiek skrawka mojej osoby. 

— Nieźle sobie to wymyślili. — prychnął drugi z towarzyszących Chris'owi mężczyzn. 

Z jego tonu była słyszalna jedynie jedna, wyraźna emocja — dezaprobata. Lekceważyli korpus zwiadowczy, lekceważyli wojsko i ludzi, którzy jak się przed chwilą sama przekonałam, stali za mną murem, będąc gotów poświęcić środki pieniężne oraz osoby na dostarczenie do stolicy ciała mojej matki, które pozostawiłam po sobie. Do zapewnienia jej ceremonii pochówku, na którą przecież zasługiwała w pełni, będąc zawsze wsparciem, zarówno dla mnie jak i dla lokalnego społeczeństwa. Nie dopuszczali do siebie tego, że żołnierze będą robić wszystko by móc mnie odnaleźć, by jakoś mi pomóc. 

— Kiedy? — szatyn, zadał kluczowe pytanie, które nie mogło w tym przypadku zostać pominięte. Sama również mocniej skupiłam się, wytężając swoje zmysły. 

— Jutro po południu. — odpowiedź na nie padła równie szybko. 

Szybciej zamrugałam, nie mogąc uwierzyć w to co usłyszałam. To wszystko brzmiało tak irracjonalnie, tak bardzo nieprawdopodobnie, że gdyby nie powaga sytuacji, naprawdę mogłabym się z tego zaśmiać. Nie wiedziałam już sama, czy Smith był sprytny, czy cholernie szalony, nie oszczędzając przy tym nikogo, kto wolałby się do takiej akcji bardziej przygotować, chociażby przez zebranie odpowiedniej liczby osób. 

— Co robimy? — spytał jeden z dwójki oprychów. 

Panująca co jakiś czas cisza była momentami nie do zniesienia i za każdym razem przynosiła napięcie nie do opisania, którego wręcz nie dało się wyrazić słowami. To w jakiej sytuacji teraz byłam, wizja sytuacji w której dopiero będę, nie tyle co mnie przerażała, ale jednakowo również ekscytowała. To było coś nowego, coś co pozwalało mi się zakotwiczyć w czasie i pomyśleć. Coś co sprawiało, iż stawałam się pewniejsza swoich posunięć, tego co robię oraz słuszności sprawy. 

— Będzie musiała się tam pojawić. — stwierdził Bowman, nie kończąc jednak swojej wypowiedzi. 

— To pogrzeb jej matki więc z całą pewnością tam będzie. — przerwał mu jeden z mężczyzn. 

— A sądząc po tym, jak naraziła się, by zobaczyć tylko truchło ojca, nie przepuści takiej okazji.  — dodał drugi, analizując schemat mojego postępowania. 

Przysłuchując się ich słowom, bacząc na to jak szybko i sprawnie pokonywali schematy moich zachowań, ich przewidywalność i występowanie, byłam nad wyraz zdziwiona oraz zaszokowana. Naprawdę wydawali się mnie znać, choć tak naprawdę nigdy mnie nie spotkali. Czułam przez to jak coś znowu zaczyna ciążyć mi pod sercem, a w głowie pojawia się szereg obaw do tego ile Bowman tak naprawdę o mnie wiedział. 

Wszystkiemu temu zaprzeczał też kontrast tego jak się wobec mnie zachowywał, jak sprawiał, że traciłam przytomność, jak traktował nie zadając przy tym żadnych dodatkowych pytań. Skąd to wszystko wiedział? Kto mógł mu powiedzieć? A może sam się wszystkiego domyślił, przekazując to co wie ludziom należącym do organizacji? Niczego nie mogłam stwierdzić i fakt ten był niezwykle irytujący. A niech cię, Chris!

— Przygotujemy zasadzkę. — oznajmił szatyn jak gdyby, było to najprostszą rzeczą na świecie. 

— Zwiadowcy powinni być zajęci, poza tym nawet jeszcze ich tutaj nie ma. Oznacza to też, że Nina jest prawdopodobnie tutaj sama. Jest łatwym celem i będzie próbowała się dostać na ceremonię pogrzebową, by pożegnać się z matką po raz ostatni, ale również poczuć wsparcie oraz bezpieczeństwo ze strony towarzyszy, do których się przywiązała. Będzie to jednak moment, gdzie będzie całkowicie zdana na nas. — mamrotał pod nosem tak cicho i niewyraźnie, że ledwo dało się go zrozumieć. Mówił jednak rzeczowo, na temat, analizując na głos każdy aspekt, który odkrył. Ciarki przeszły mi po plecach. To nienormalne.

— Poza tym goniąc ją nie dostrzegłem, by miała przy sobie jakikolwiek sprzęt, czy konia, gdyż uciekała po dachach, wykorzystując do tego siłę swoich nóg. Oznacza to, iż prawdopodobnie nie ma przy sobie trójwymiarowego manewru, a to zatem mówi nam, że gdy ją osaczymy, to nie będzie miała jak uciec. Pozostaje więc tylko jeden istotny szczegół. — jego monolog wszedł na całkiem inny poziom przez co, jego milczący dotąd towarzysze, zdążyli kilka razy mruknąć jak gdyby chcieli mu przerwać. Żaden z nich jednak się na to nie odważył. 

— Jaki? — spytał jeden z nich. 

— Mark. — zwrócił się do mężczyzny po imieniu. Podejrzewałam, że chodziło mu o człowieka, który wyszedł poszukać o mnie informacji. Nie myliłam się, utwierdzając się w tym, kiedy mężczyzna się odezwał. 

— Tak, szefie? — natychmiastowo zareagował. 

— Zbierz ludzi. Zaczaimy się na nią. — zadecydował Bowman. 

Ja tymczasem siedziałam w bezruchu, nie mogąc uwierzyć w to co się dzieje. Ich myślenie było proste, logiczne i przede wszystkim sprytne, jeżeli nie wiedziało się co będą chcieli dokładnie zrobić. Gdybym dowiedziała się z obserwacji, że zwiadowcy są w stolicy, z całą pewnością, bez pomyślunku poleciałabym za nimi choćby w ogień. Nie zastanawiałabym się, czy ktoś będzie mnie śledził, czy w inny sposób gonił. Poszłabym prosto w ich pułapkę, rzeczywiście będąc pozbawiona wszystkiego do cna. Gdyby rzucili się na mnie grupą, nawet ja nie dałabym im rady. Szczególnie, że znałam możliwości niektórych osób w organizacji, którzy byli zdecydowanie lepsi w walce ode mnie. Mogłabym się nawet pokusić o stwierdzenie, że sam Kapitan miałby z nimi problem. 

— Dobrze. — przytaknął, tupiąc w miejscu. 

— A ty wezwij Żandarmów i poinformuj Zimmerman'a, żeby zrobił swoje. — zwrócił się do drugiego z towarzyszy. 

Jego słowa mocno mnie jednak zaniepokoiły, a raczej sam fakt tego, że wspomniał o nazwisku, które kiedyś na pewno już słyszałam. Kojarzyłam je, musiałam znać, za nic jednak nie mogłam sobie przypomnieć obrazu osoby, która je nosiła. Niepokój rósł w miarę tego ile się zastanawiałam. Zawsze wiedziałam, że Christopher miał szeroki wachlarz kontaktów, czy to w wojsku, czy wśród szlachty, gdyż mimo popełnianych zbrodni, nigdy nie wywieszono z jego podobizną żadnego listu gończego. Bowman'ów chciało się mieć jako konia przetargowego, który wspierałby interesy, bądź stawał się ich głównym finansistą. Nie raz zdarzało mi się przekazywać listy od głowy rodziny z Podziemi dla wysoko postawionych szlachciców. 

Oczywiście nie miałam pojęcia co mogło być w środku, nigdy nie zagłębiałam się o co chodzi po prostu wykonując swoje zadanie, by kolejny dzień zleciał mi po prostu spokojnie. Nigdy nie chciałam się wychylać i narażać na zauważenie. Ponieważ, gdy byłeś w tamtym miejscu charakterystyczny, dosłownie prosiłeś się o śmierć. 

Przygryzłam spierzchniętą wargę, a ręce przycisnęłam bliżej ciała, by zapewnić sobie wrażenie choć niewielkiego wsparcia. Choć było to mocno podejrzane, to nie było to moją sprawą i dopóki bezpośrednio mnie nie dotyczyło, nie powinnam się w to mieszać. 

— Musimy stąd zniknąć. — szatyn zakończył dyskusję, zabierając się za ustawianie przedmiotów, które rozrzucił. 

Dwójka jego podwładnych natomiast wyszła, w niewiadomych mi kierunkach, pozostawiając Chrisa całkowicie samego. Wiatr zwiał mi z głowy kaptur, a chłód powietrza sprawił, że znowu zadrżałam. Nóż ledwo trzymałam w zesztywniałej od zimna dłoni, a nogi płonęły nieopisanym bólem. Mimo wszystko jednak wciąż ciągnęło mnie do tego, by wykorzystać to. Wykorzystać okazję, że on został sam w pustym pomieszczeniu, przyozdobionym jedynie w trupy osób, które bez zawahania pozbawił życia. 

Pchało mnie do tego by się ujawnić, by wyjść z ukrycia i jak najlepiej wykorzystać moje umiejętności, godząc go sztyletem, nawet za cenę mojego własnego życia. W uszach mi szumiało, a krew pulsowała pchając mnie do działania, choć ja wciąż jedynie stałam nie ruszając się choćby o milimetr.

W głowie wciąż jednak pozostawała myśl, że tak samo jak pominęłam tego cichego mężczyznę, tak samo pominąć mogłam i innych, a wtedy możliwość wyjścia z tej akcji cało, byłaby niemożliwa. Poza tym Chris nie popełnił już pewnie drugi raz tego samego błędu, a jego pistolet był w pełni naładowany. Ja miałam jedynie ostrze. Sztylet w porównaniu do broni palnej. To jak gdyby pszczoła atakowała niedźwiedzia. 

Nie chciałam jednak o tym myśleć. Odcięłam się od tego, powoli podnosząc się na równe nogi i ukrywając za ścianą. Nieopisane pieczenie w połączeniu z odrętwieniem, które czułam w zranionym kolanie sprawiło, że przez przypadek niemal nie upadłam, a ciężki oddech prawie mnie zdradził. 

Desperacko oparłam się o ścianę budynku, próbując odzyskać sprawność, jednak wydawało się to być na nic. Całkiem tak jakbym została sparaliżowana. Ponownie chciałam się porwać z motyką na słońce, nie biorąc pod uwagę stanu mojego ciała, które w dalszym stopniu wciąż było za słabe. Muszę poczekać...

Złość i irytacja, które teraz mnie wypełniały ponownie przebudziły we mnie żądzę, która znowu nie mogła zostać zaspokojona. Pragnęłam zobaczyć jak cierpi, chciałam by zapłacił za zniszczenie i zabranie wszystkiego co miałam. Za skazanie na okropny żywot bez osób, które sprawiały, że chciało mi się żyć. Marzyłam, by zniknął w samotności, by przepadł nie będąc zapamiętanym przez nikogo oprócz mnie. Chciałam by stał się niczym. Ponad wszystko pragnęłam jego śmierci. 

I właśnie ta chęć sprawiła, że kroczek za kroczkiem, posunięcie stopy za posunięciem. Niemal niedostrzegalne przemieszczenie, zaczęło pchać mnie do celu. Sztylet satysfakcjonująco ciążył mi w dłoni, a w gardle przestałam odczuwać suchość stresu. Czułam zadziwiającą pewność i przekonanie, że teraz nic nie może pójść źle. Całkiem tak jakbym mogła zrobić wszystko, nie odczuwając po tym żadnych konsekwencji. Dziwne pojęcie wolności, które pchało mnie na przód. Pojęcie, które nareszcie zapewniało mnie w tym, że nikt nie podejmuje decyzji za mnie, a to ja sama decyduje. 

Nim jednak zdążyłam wychylić głowę zza ściany i znaleźć się w świetle pobitego okna, stało się coś całkowicie nieoczekiwanego. Silna dłoń została przyciśnięta do moich ust, a druga natomiast, niemal natychmiast mnie unieruchomiła, przyciskając do swojej piersi moje ciało w taki sposób, że jedynym ruchem jaki mogłam wykonać to zgięcie rąk w łokciach, czy zapieranie się nogami. 

Byłam na tyle zszokowana i wystraszona, że przez przypadek z dłoni wyślizgnęła mi się jedyna broń jaką miałam. Jedyna nadzieja na to, że zdołam sama poradzić sobie z napastnikiem. Wcześniejsza pewność bardzo szybko zniknęła, a ja znowu zaczęłam martwić się tym, że każda sytuacja, w której chociaż trochę czuję się świadoma i za nią odpowiedzialna, zostaje mi odebrana. W oczach czułam zbierające się łzy, a w klatka piersiowa unosiła się w nienaturalnie szybkim tempie. Wszystko na co się decydowałam zostawało mi zabierane. Dlaczego właśnie tak musi być? Czy chociaż raz dane będzie mi załatwić coś samej?

Nie mogłam jednak odpuścić. Za daleko zabrnęłam, by zostać teraz powstrzymaną. Byłam zbyt blisko celu, by w takiej chwili ktoś mi przerwał. Nie ważne kto to był — nie obchodziło mnie to. Ostatkami sił, walcząc z wychłodzonym ciałem oraz bólem w dolnych kończynach, zaczęłam się szarpać. Tak mocno i desperacko jak jeszcze nigdy. Próbowałam się osobnikowi wyrwać, starałam się zapobiec temu co miało nadejść. 

Nie chciałam znowu przeżywać czegoś podobnego, nie chciałam mieć znowu identycznego zakończenia jak wtedy, gdy byłam dzieckiem porwano mnie do tego strasznego miejsca. Nie wtedy, gdy nie wiedziałam jeszcze nic o świecie, będąc słabym ogniwem społeczeństwa, który dało się łatwo do wszystkiego nakłonić. Nie byłam już bezbronną dziewczynką, a kimś dużo silniejszym. Dasz radę. Uda ci się. 

— Kurwa. — osobnik przeklął wyjątkowo cicho, gdy z całej siły nadepnęłam mu na stopę. 

Automatycznie poluźnił uścisk, a ja tak szybko jak tylko mogłam, wyrwałam mu się, rzucając się na leżący w trawie sztylet. Dłonie mi się trzęsły, a strach przesłaniał jakąkolwiek linię trzeźwego myślenia. Walcz!

Ściskając rękojeść noża, odwróciłam się do napastnika i na ślepo rzuciłam na niego z bronią, powodując tym nasz upadek na ziemię. Głuchy odgłos naszego upadku był ledwie słyszalny, a wciąż padający deszcz wszystko zagłuszył. Ostry metal przyłożyłam mu do gardła, a kończyny sprawnie unieruchomiłam, siadając mu na biodrach. 

I dopiero w tamtym momencie, gdy oświetlona przez światło księżyca twarz wykrzywiła się w grymasie, a błękitne tęczówki zderzyły się z tymi moimi, rozpoznałam mężczyznę, przez którego naprawdę mocno się wystraszyłam. Szybciej zamrugałam, odsuwając od niego sztylet oraz otwierając w zdziwieniu usta. Jakim cudem?

Ciemne kosmyki włosów poprzyklejały się do jego bladej skóry, a charakterystyczny błysk w oku sugerował, że nie jest on zbytnio zadowolony z faktu, iż go powaliłam. Był jednak na wyraz ciepły, co sugerowało, że spędził na dworze dużo mniej czasu niż ja. Widząc go tutaj, poczułam się o wiele pewniej niż wcześniej. Bezpieczniej. Miałam przy sobie osobę, która ostatnim razem walczyła, by pomóc nam wszystkim przeżyć, która nienawidziła tytanów niemal tak samo bardzo jak ludzi. Całe szczęście...

— Wybacz mi, Gregor. — wyszeptałam, decydując się z niego zejść. 

Mój podwładny prychnął jedynie, odtrącając dłoń, którą ofiarowałam mu jako pomoc. Grymas zdobił jego usta, a postawa odpychała, przez co miałam przez moment poczucie, jakbym przebywała w przestrzeni zdenerwowanego Ackermana. Te uczucie jednak bardzo szybko minęło, gdy Mortain pośpieszył mnie swoimi słowami i zmusił do tego, by odstawić wizję śmierci Bowmana na potem. 

— Musimy iść, Pani Kapitan. — zarządził kierując się w tylko sobie znanym kierunku.

Zaśmiałam się pod nosem i mimo trudności oraz bólu podążyłam za nim, powierzając mój tymczasowy los osobie, która odciągnęła mnie prawdopodobnie od najgorszej decyzji mojego życia. Bo gdybym podjęła ryzyko, naprawdę mogłoby być to ostatnią rzeczą, którą zrobię. Ponieważ nikt nie miał pojęcia o tym, że Chris nigdy nie pozostawał bez obstawy i nawet wtedy gdy myślało się iż jest sam, on zawsze miał przy boku jedną osobę na tyle wyszkoloną, by dała radę go ochronić w pojedynkę. 

****

— Ej gówniarzu. — charakterystyczny chłodny ton sprawił, że Eren wzdrygnął się na krześle.

Czarnowłosy stał przy blacie przygotowując dla siebie i nastolatka dwie filiżanki herbaty, natomiast sam brunet zajmował miejsce przy małym stoliku, który znajdował się w pomieszczeniu. Ackerman nie często miał przyjemność przyrządzania tego szlachetnego napoju dla kogoś oprócz siebie, więc nie był przyzwyczajony do upodobań poszczególnych osób. On swojej herbaty osobiście nigdy nie słodził, delektując się jej gorzkim aromatem, jednak z dedukcji wiedział, że jest  pod tym względem wyjątkowy. Niewiele osób potrafiło docenić niesamowity smak oraz woń naparu. 

— Tak, Kapitanie? — wymamrotał, wciąż spięty brunet. 

— Ile słodzisz? — obrzucił Jeager'a kobaltowym spojrzeniem. 

Mimo tego, że mężczyzna naprawdę nie miał wobec Erena złych zamiarów, a chciał jedynie szczerze z nim porozmawiać, to i tak przerażał zwiadowcę. Zawsze przede wszystkim wywierał na wszystkich poczucie szacunku oraz podziwu, samą swoją obecnością — co do tego nie było wątpliwości. Kto w końcu nie chciałby spotkać się i porozmawiać z Najsilniejszym Żołnierzem Ludzkości? Kto nie chciałby wypić z nim herbaty? 

Oczywiście mógłby udawać miłego, uśmiechać się, dawać innym nadzieję i być swojego rodzaju bohaterem, który stałby się nieodłącznym elementem towarzystwa. To jednak byłoby fałszem. A Ackerman bardziej niż pleśni, nienawidził już tylko nieszczerości. Pozostawał więc sobą, rezygnując z takich profitów jak przyjaciele, odpychając od siebie ludzi by poczuć się bezpieczniej i naturalnym stało się to, że prędzej się go obawiano, niżeli nawiązywano z nim jakiekolwiek relacje. Dopuszczał do siebie tylko nielicznych, choć nieświadomie nie zdawał sobie sprawy, że przywiązywał się również i do osób, które na dłużej gościły w jego życiu. Do pracowników w kuchni, stajennych, biurowych, weteranów, którzy uparcie wracali niemal z każdej zaplanowanej wyprawy. 

— Dwie łyżeczki. — odpowiedział, obserwując jak czarnowłosy wsypuje sprawnie białe kryształki cukru do filiżanki, pozostawiając w środku również i łyżeczkę za pomocą której to robił. 

Po tym Levi, chwycił za porcelanowe uszko i przeniósł napar na stolik, stawiając przed brunetem jego porcję, a następnie wrócił się po tą swoją i sam spoczął na krześle naprzeciw niego, biorąc łyk gorzkiej cieczy. Po tym jak jego kubki smakowe wyczuły charakterystyczny smak — może i na ułamek sekundy — jego wyraz twarzy się rozluźnił, co świadczyło o lekkiej poprawie humoru. 

Jeager natomiast, drżącą ręką chwycił za łyżeczkę i stresowo zaczął mieszać herbatę, by dodany do niej cukier mógł szybciej się rozpuścić. Wszystko to odbywało się w towarzyszącej im całkowitej ciszy, podczas której żaden nie miał na tyle odwagi by zacząć temat. Znad cieczy unosiła się para świadcząca o wysokiej temperaturze, a światło dawała nie tyle co pozostawiona na korytarzu pochodnia, ale również świeca, którą Ackemran zdążył zapalić.

Wszystko to mogłoby się całkiem bezsensowne z szerszej perspektywy. W końcu, Levi zaciągnął bruneta tu tylko dlatego, że wydał mu się podejrzany. Tylko dlatego, że podczas nieobecności Niny, z jakiegoś powodu wracał z jej pokoju. Najlepsze w tym wszystkim jednak było to, iż nie miał pewności czy nastolatek naprawdę coś kombinował, czy poszedł tam w całkowicie innej intencji. I dziwo nie to jednak przesądziło nad tym, że Levi zdecydował się na podjęcie tak radykalnego kroku, jakim była rozmowa z kimś tak bardzo się od niego różniącym. Czym więc się kierował? Jakie były jego intencje?

Tym co zdecydowało o zatrzymaniu nastolatka, było nieznane mu wewnętrzne uczucie ucisku i pewnego rodzaju irytacji, gdy spotykał go w towarzystwie Kastner. Kiedy zwiadowca nawiązywał dobrą relację z Niną, kiedy wywoływał uśmiech na jej twarzy, czy nawet całkowicie swobodnie z nią rozmawiał. 

W takich chwilach czarnowłosy z jakiegoś powodu zwijał się w środku, czując coś czego nie potrafił co prawda wyrazić słowami, jednak to właśnie to "coś", popychało go do chęci odseparowania od nowej Kapitan, wszystkich osobników płci męskiej, którzy wyglądali na zbyt pewnych siebie. 

— Więc czego Kapitan, ode mnie oczekuje? — spytał w końcu brunet, zbierając w sobie odwagę. 

Potargane włosy w świetle zapalonej przez Ackermana świecy, mocno rzucały się w oczy, a zielone tęczówki, ostrożnie spoglądały na niezmienną twarz dowódcy oddziału do zadań specjalnych. Drobne dłonie zatrzymały się na białej porcelanie i równie mocno jak ich właściciel, wyczekiwały odpowiedzi przełożonego. 

Cisza wyostrzała takie zmysły jak słuch, czy wzrok, a wszystko inne pod wpływem atmosfery oraz samego towarzystwa, wydawało się bardziej wyjątkowe. Dopiero w takich momentach jak ten można było dostrzec to jakim ktoś był naprawdę. Dopiero teraz można było pojąć, że Levi nie jest tylko niebezpiecznym narzędziem wymagającym na każdym kroku dyscypliny, ale także normalnym człowiekiem, który posiada swoje upodobania i wartości. 

— Co chciałeś powiedzieć, Kapitan? — czarnowłosy przeszedł od razu do rzeczy, nie zamierzając owijać w bawełnę. 

— Naprawdę, nic ważnego. — zmieszał się brunet, uciekając wzrokiem w innym kierunku, byle dalej od osoby naprzeciwko. 

Można się domyśleć, że mężczyźnie w żadnym stopniu nie odpowiadało przyciskanie dzieciaka do muru i zastraszanie, jednak jeżeli Jeager wciąż będzie upierał się przy swoim, to będzie do tego zmuszony. I tak był już wystarczająco zaniepokojony bieżącymi wydarzeniami i całą tajną akcją, więc miał nadzieję, że chociaż nastolatek nie będzie dawał mu większych powodów do niepokoju. Najgorsze co w tym momencie, można byłoby zrobić to narażenie na opinię większej liczby ludzi, informacji, że Kastner przepadła z dnia na dzień, jak kamień w wodę. A on jako Kapitan oraz osoba, której bezpośrednio zależało na pozbyciu się problemu, nie zamierzał do tego dopuścić. 

— Mów albo będziesz sprzątał siedzibę do końca swoich dni. — warknął, próbując pochwycić zielone spojrzenie w ciemnościach. Nigdy nie należał do cierpliwych ludzi, a Eren miał talent do denerwowania go bardziej niż inni. Przebić go w tym umiała już chyba tylko Hanji. 

Mimo groźby, zwiadowca jednak wciąż milczał, walcząc nie tylko to z instynktem samozachowawczym, ale również i z samym sobą. Nie miał pojęcia czy poinformowanie o planach jakie ustalił już wcześniej z przyjaciółmi, nie zagrozi ich realizacji. Wahał się między powiedzeniem prawdy, a trwaniem w swoim kłamstwie, nawet za cenę poświęcenia swojego wolnego czasu w korpusie. Ponieważ był lojalny i nienawidził zdrady. Nie chciał zawieźć swoich towarzyszy, nie chciał by wszystko to co ustalił wspólnie z nimi, poszło na marne tylko dlatego, że się wygadał. W końcu organizowanie przyjęć bez wiedzy Generała oraz jego wyraźnej zgody, było niezgodne z kodeksem wojskowym, a Kapitan był jego prawą ręką i miał obowiązek informować go o wszystkich naruszeniach. 

— Szczoteczką, bez wiadra i szmatek. — Ackerman dalej nie ustępował, z niemałą satysfakcją spoglądając jak nastolatek zaciska dłonie na filiżance tak mocno, aż pobielały mu od tego knykcie. 

Levi podchodził do tego całkowicie na chłodno, bez emocji, popijając czarną herbatę i z obojętnością spoglądając a reakcje Jeager'a. Nie raz już zmuszał do wykonania czegoś nieposłusznych kadetów, co było swojego rodzaju naturalne. Posługiwał się swoim stanowiskiem by osiągnąć zamierzony skutek, a wszystko co robił, zawsze robił z przekonaniem, że jest to słuszne. 

Nic więc dziwnego, że wywierał na wszystkich taką presję. Całą otoczką swojej osoby wzbudzał dodatkowe emocje i choć nie do końca zdawał sobie z tego sprawę, to dość sprawnie to wykorzystywał, dążąc do swoich celów. Nie musiał nawet za długo czekać, a zestresowany nastolatek, sam z siebie zaczął tracić zawziętość. W dodatku, kiedy tylko przez przypadek zderzył swoje spojrzenie z tym kobaltowym, dobrze wiedział, że nie ma już odwrotu. 

— Chciałem pogratulować Ninie awansu i... — zawahał się, przepraszając w duchu przyjaciół. 

Levi zmarszczył brwi, zdając sobie sprawę jak łatwo Eren zwracał się do Kastner po imieniu, mimo tego iż nie tylko była ona od niego o wiele starsza to jeszcze przewyższyła go stopniem. To jednak jak je wymawiał, tak lekko i z tak wielką łatwością, można powiedzieć, że nie tyle go dziwiło ale bardziej irytowało. Wyglądało na to, że kobieta była z nim w bliższych relacjach niż początkowo mogło mu się to wydawać. 

— I? — pośpieszył go upijając kolejny łyk herbaty. Próbował tym choć trochę ukryć swoje poruszenie, czymś tak nieistotnym. Czuł się całkiem tak jakby zachowywał się jak dziecko.

— Zaprosić na ognisko? — bardziej spytał niżeli stwierdził, bardziej ściszając swój głos. Levi w zdziwieniu uniósł brew ku górze. 

— Jakie ognisko? — niemal od razu wystraszył go pytaniem. 

Nie słyszał od Smith'a, by w najbliższym czasie organizowane było coś takiego — ba — byłoby to ze względu na obecną sytuację bardzo nieodpowiedzialne z jego strony, żeby dopuścić do zgromadzeń pijanych kadetów. Więc z całą pewnością Erwin, jeżeli takie spotkanie miałoby mieć miejsce, to by go o tym poinformował. Wychodziło więc na to, że skoro o tym nie wiedział, to impreza miała odbywać się bez uświadomienia dowództwa, a co za tym idzie, miała być nielegalna. I już wiadomo, dlaczego nie chciał mi o niczym mówić...

 — Bo wie Kapitan, ostatnio Nina nie była sobą. Chodziła ciągle przygnębiona, wystraszona. Całkiem tak jakby się kogoś obawiała. — nerwowy brunet odruchowo zaczął się tłumaczyć nie do końca wiedząc, że swoją wypowiedzią da Levi'owi potrzebne informacje o kobiecie. 

Mężczyzna zadowolony z tego faktu nie przerywał Eren'owi, ciesząc się nawet z takiego obrotu spawy, gdyż nie musiał zadawać przy tym niewygodnych dla niego pytań, które z całą pewnością byłby wyjątkowo trudne do zadania. Mógłby przez przypadek podważyć tym swój autorytet i stracić w oczach podziwiającego go kadeta, a z pewnością nie tego chciał. 

— Oddaliła się od nas, skupiając się na swoich obowiązkach i choć próbowaliśmy do niej dotrzeć to Pułkownik Hanji, jakoś zawsze dawała radę nas przekonać, że potrzeba jej trochę czasu. — tłumaczył, ośmielając się na wyciągnięcie łyżeczki z filiżanki i wzięcia łyka naparu. Levi również skorzystał z okazji i też zaszczycił swoje podniebienie gorzką cieczą. 

— Przestała się też uśmiechać i zachowywać tak jakby nawet nas się bała, a kiedy przestała przychodzić do stołówki na posiłki, naprawdę się o nią martwiliśmy. — kontynuował, skupiając swój wzrok na dłoniach. 

— Zaczęliśmy podejrzewać, że ktoś ją skrzywdził i chcieliśmy jakoś jej pomóc. — zaśmiał się nerwowo, nie będąc pewnym czy powinien mówić o problemach osobistych Kastner komuś kto miał z nią o wiele głębszą relację. A przynajmniej tak mu się wydawało. 

— Stwierdziliście więc, że wrzucenie wystraszonej dziewczyny jako jubilatki, wprost w środek zapijaczonego tłumu, może jej poprawić humor? — czarnowłosy zironizował, czując wręcz potrzebę uwidocznienia głupoty kadetów. Choć to nie brzmiało całkowicie na ich pomysł, a bardziej na insynuację kogoś od nich starszego o dość niecodziennym toku myślenia. 

— No wie Kapitan, wtedy to nie brzmiało tak źle... — nerwowo podrapał się po karku, przez przypadek niemal nie wylewając herbaty. Cała jego reakcja potwierdziła tylko założenie Levi'a.

— Hanji? — zapytał jakby od niechcenia, odstawiając cicho, porcelanę na stolik. 

— Hanji. — potwierdził mu Eren, ponownie uciekając spojrzeniem na bliżej nieznany czarnowłosemu cel. 

Po tym pomiędzy nimi zapanowała cisza, którą przerywały tylko pojedyncze, oddzielone w czasie siorbnięcia naparu przez Jeager'a. Ackerman natomiast wpadł w dziwną zadumę, analizując słowa nastolatka. Wyglądało na to, że nie tylko on jedyny zauważył dziwne działania Niny. Co prawda nie wiedzieli jeszcze wszystkiego, padały jedynie podejrzenia z ich strony co do tego, dlaczego brunetka mogła się tak zachowywać, co mogło się stać gdy nikt nie widział. I osobiście sam oskarżał się o to, że mimo iż zauważył że coś było nie tak, postanowił nic z tym nie robić, by po prostu się nie wtrącać. Zawsze szanował prywatność innych, za każdym razem cudze sprawy mało go obchodziły i starał się patrzeć tylko na swój własny czubek nosa, a gdy rozkazano mu wejść głębiej w temat robił to.  

Za nic jednak nie przypuszczał, że brak interwencji oraz — o zgrozo — braku odwagi, doprowadzi do tak dramatycznych skutków. Nim się obejrzał sprawy zrobiły się zbyt poważne, on zbyt zaangażowany i nierozważny, okłamujący samego siebie w tym jak się czuje, a Nina mniej uśmiechnięta. Nic nie poszło tak jak miało pójść. Czas nie goił ran, a nasuwał coraz to więcej i więcej dodatkowych zmartwień, nie pozwalając zagoić ran. Rozdrapywano przeszłość, bojąc się stanąć z nią twarzą w twarz. Uciekano zamiast walczyć, a to nie tego go uczono. Teraz jedyne co czuł to rozgoryczenie tym co miało miejsce teraz oraz to, że sam do tego dopuścił. Ponieważ może gdyby wtedy nie odrzucił Niny, wszystko byłoby inne. Zarówno ich relacja, jak i poczucie bezpieczeństwa kobiety. 

— A dlaczego Kapitan chciał to wiedzieć? — nagłe pytanie z ust bruneta, przywróciło czarnowłosego do rzeczywistości. 

Świat z całą pewnością zmieniał się tak jak jeszcze nigdy, gdyż bojący się kary Eren, dotąd wymigujący się od odpowiedzi oraz uciekający spojrzeniem od jego osoby, patrzył na niego teraz zupełnie inaczej. Pewność w zielonych tęczówkach lśniła zawziętością, a zdecydowany wyraz twarz zaskakiwał Ackermana jeszcze bardziej. Jeager miał swoje momenty, gdzie potrafił nieświadomie go zadziwić, a ten z pewnością należał do jednych z nich. Miało się bowiem wrażenie, że patrzy się na kogoś zupełnie innego, całkiem jakby osoba siedząca przed mężczyzną została całkowicie podmieniona. 

Levi jednak milczał. Nie wiedział jak mu odpowiedzieć i w jaki sposób ma to zrobić. Nie miał pojęcia jak ubrać w słowa to co myśli, nie miał doświadczenia w tego typu wypowiedziach. Wszystko co prawda zaczynało się od podejrzeń, ale samo to, czy brunet był jakkolwiek podejrzany, wyjaśniłby zapewne samemu wspinając się na wieżyczkę. Nie musiał go tutaj ciągnąć, a robiąc to tylko samoistnie się usprawiedliwiał. Czego tak naprawdę od niego chciał? A może potrzebował tylko kogoś normalniejszego, kto byłby w stanie choć trochę zrozumieć jego niepokój? 

— Też się Kapitan martwi. — westchnął nastolatek, dopijając ostatki czarnego naparu. 

Uniósł głowę wyżej i pociągnął ostatni łyk herbaty, odstawiając ją tam samo jak Ackerman na stolik. Można powiedzieć, że wewnętrznie drżał, wręcz rzucając się do ucieczki, jednak dobrze wiedział, że spostrzegawczość jaką posiadał nie myliła go. Pomiędzy Kapitanami coś iskrzyło, a on nie mógł temu zaprzeczyć. 

Wiedział, że chłodne usposobienie Levi'a nie pozwoli mu się do niczego przyznać. Podejrzewał, że nawet gdyby powiedział mu coś bardziej dosadnego niż to, to również nie doczekałby się żadnej, bardziej lub mniej emocjonalnej reakcji z jego strony. Był w korpusie jednak już na tyle długo, obserwując tego wyjątkowo chłodnego człowieka, by zdążyć go poznać. I to jakie decyzje podejmował, a to jak się w stosunku do innych zachowywał, były całkowicie odmienne. Mógł być oziębły, karać, zmuszać do posłuszeństwa, wypraszać, a nawet przeklinać. Odpychać od siebie ludzi na wszelkie sposoby, jednak wszyscy zdawali sobie sprawę, że mimo tej całej otoczki, zawsze będą mogli na niego liczyć. Ponieważ Levi, był człowiekiem o dobrym i szlachetnym sercu, które dużo wycierpiało i nie chciało tracić więcej. 

Mężczyzna natomiast siedział spokojnie, ze wzrokiem wbitym w palącą się świecę, dziwnie nieobecnie. Był bardziej przygaszony niż zazwyczaj i nawet odbijający się od jego tęczówek płomień, wydawał się gasnąć w jego źrenicach. Brwi miał ściśnięte, a zmarszczki na czole były ledwo dostrzegalne, przez przykrywające je skutecznie pasma czarnych włosów. Wyglądał jak posąg, a jedynym elementem, który by go od takowego odróżniał, był miarowy ruch jego klatki piersiowej. 

— Ostatnio gdy ją widzieliśmy starała się uśmiechać i udawać, że wszystko jest w porządku. — zaczął brunet nie mogąc znieść, trwającej w pomieszczeniu ciszy. 

Spoglądał to na swoje dłonie, to na pustą już filiżankę po wypitej herbacie i po prostu mówił. Czuł się bowiem dziwnie zobowiązany do wyznania pewnych rzeczy swojemu przełożonemu. Wcześniejszy strach ulatywał z niego w momencie, gdy otwierał usta, a obawa była niemal nie wyczuwalna. Miał wrażenie, że Kapitan niemo daje mu przyzwolenie na to, by kontynuował, by nie zaprzestawał opowiadać.

— Wie jednak Kapitan, co? — zadał pytanie retoryczne smutno się uśmiechając. Ręce zacisnął w pięści i oparł się wygodniej na krześle, prostując nogi pod stołem.

— Nie było w porządku, ponieważ widać było jej smutek. Wszystko dało się wyczytać z jej oczu. — kontynuował, mrugając szybciej. 

— I właśnie w tym wszystkim, Nina przypomina mi trochę Kapitana. — stwierdził, ponownie chwytając do dłoni porcelanę. 

W tym też momencie Ackerman zaskoczony pewną bezpośredniością ze strony bruneta obrzucił go zainteresowanym spojrzeniem, oczekując że jaśniej wyjaśni co ma na myśli. Nie spodziewał się tego, że ktoś wpadający tak często w kłopoty i będący wielokrotnie prowodyrem bójek, będzie potrafił powiedzieć coś tak sensownego oraz do niego dotrzeć. I choć był czysto zaintrygowany jego słowami, słusznością tego co mówił oraz trafnością, to na twarzy wciąż widniał jednak ten sam neutralny wyraz obojętności na jakiekolwiek stwierdzenia. 

Po tym jak milczenie znowu wkradło się pomiędzy ich dwójkę, a monolog Eren'a stał się dla niego samego niewystarczający, chłopak uznał, że jest to odpowiednia pora na taktyczny odwrót. Nie miał pojęcia dlaczego Levi go zatrzymał, gdyż wciąż nie odpowiedział na jego pytanie, jednak nie był już na tyle dociekliwy, by dopytywać go o to dalej. Widocznie nie chciał mówić i to musiało komuś o stopnień niższemu jak on, wystarczyć. 

Jeager pozwolił sobie wstać i zabrać pustą filiżankę zarówno od siebie, jak i od czarnowłosego, kierując się z nią do niewielkiego zlewu, jaki został tutaj zamontowany. Drobny kranik z wodą oraz płyn, które już wcześniej zostały odpowiednio przygotowane,  posłużyły mu skutecznie do usunięcia ciemnych zacieków, a porcelana starannie opłukana oraz odstawiona na suszarkę. 

Godzina była już późna i zmęczony całym dniem brunet zdecydował się udać do swojej celi, by nareszcie położyć się spać. Wiele już razy zdarzało mu się trafiać na dywanik do Ackermana i przyzwyczaił się już do tego, że czasami wychodził od niego z gabinetu bez słowa, a sam przełożony nie miał mu tego za złe. Zwykle wtedy milczał, tak jak i teraz, nie zatrzymując go żadnym słowem, a tylko odprowadzając wzrokiem do drzwi. Nic więc dziwnego, że Eren uznał temat za skończony i udał się w kierunku wyjścia, wcześniej rzucając w stronę czarnowłosego "dobrej nocy". Nim jednak wyszedł, dręczony myślami mężczyzna, postanowił wyjątkowo zabrać mu jeszcze sekundę czasu. Tylko po to żeby się upewnić, tylko dlatego by przez resztę nocy nie być dręczonym przez to jedno pytanie, na które odpowiedź mogła znać tylko osoba nie będąca bezpośrednio nim samym. 

— Jeager, myślisz że wyglądam na nieszczęśliwego? — zniżył ton, wewnętrznie przeklinając samego siebie, za ckliwość jaką odważył się pokazać. 

Brunet natomiast przystanął, będąc już w progu i odwrócił się do swojego przełożonego przez lewe ramię. Odnalazł kobaltowe tęczówki spoglądające na niego z ukosa i uśmiechnął się lekko, chcąc wyglądać w oczach mężczyzny choć trochę mniej beztrosko. 

— Kapitan wygląda na zmęczonego, a nieszczęśliwy jest tylko dlatego, że sam blokuje sobie dostęp do szczęścia. Uważam jednak, że z każdym dniem, gdy Nina jest w naszych szeregach, jest trochę lepiej. — pokiwał głową, przestępując z nogi na nogę. 

— Proszę się więc nie zadręczać i pomyśleć pozytywnie o jutrze. — poradził mu, z powracającym do niego stresem, decydując się skierować do lochów. Tym razem, żadna reakcja ze strony Ackermana go już nie zatrzymała, a on spokojnie mógł udać się spać. 

Sam Levi natomiast po zniknięciu nastolatka, schował twarz w dłoniach i głośniej westchnął. Nie sądził, że jakiś gówniarz może powiedzieć mu coś tak sensownego. Przynajmniej nie ktoś taki jak Jeager, który przeważnie krzyczał tylko o mordowaniu tytanów. Nie sądził, że chłopak w ogóle będzie do czegoś takiego zdolny. Nie omieszkał mu jednak przyznać racji. 

— Kto by pomyślał, że pouczać będzie mnie jakiś dzieciak... — wymamrotał, zdmuchując płomień, palącej się na stole świecy.

****

Za Gregorem podążałam dość długo. Prowadził mnie różnego rodzaju uliczkami, w których byłam po raz pierwszy. Były niczym labirynt, rozciągający się po stolicy, w którym łatwo można było się zgubić, a sam mężczyzna pełnił rolę przewodnika mapy, który w tym chaosie wydawał się nawet znać, nieodkryte przez nikogo skróty, przyśpieszające całą podróż. 

Ruch pomógł o dziwo moim obolałym kończynom, a ból w kolanie, choć wyczuwalny, to nie był aż tak bardzo rwący. Szybciej krążąca w żyłach krew, zdążyła bowiem rozgrzać organizm i mimo kataru, zapewnić mi odpowiedni komfort. Nie było mi już aż ta zimno jak wcześniej.

Gdy w końcu jednak wydawaliśmy się dotrzeć do celu, ciemnowłosy gwałtownie skręcił, przypierając mnie gwałtownie do ściany w sąsiedniej uliczce. Ściśnięte płuca sprawiły że zmuszona byłam do głębszego wydechu, a trudność wdechu wzrosła, przez co niemal nie zaczęłam kaszleć. 

Gregor przyłożył mi dłoń do ust i przycisnął do swojego ciała jak najbliżej się dało, nieświadomie mnie unieruchamiając. Szybciej zamrugałam, a w piersi serce ze stresu zabiło mi szybciej. Po raz kolejny tego dnia wystraszył mnie niemal tak samo mocno, jak za pierwszym razem i w dalszym ciągu nie wiedziałam dlaczego się tak zachowywał. Był cholernie nieprzewidywalny, a nie odpowiadając na żadne z moich pytań, zaczynał budzić we mnie niepewność. Czy naprawdę był tym za kogo się podawał, a ja przez ciemność nie pomyliłam go przypadkiem z moim podwładnym?

Cała ta sytuacja samoistnie podsuwała mi przed oczy wspomnienie Podziemi, gdzie w podobny sposób przed oprychami Chrisa, ocalił mnie Levi. Okoliczności były podobne, osoba bardzo przypominała mi czarnowłosego, a jedynym co odróżniało to wszystko od przeszłości, była odmienność zwiadowcy od Ackermana. Nie było chemii ani żadnych innych zażyłości. Nie czułam przyśpieszonego tętna i dziwnego, aczkolwiek ekscytującego skurczu w żołądku. W tym momencie ogarniał mnie jedynie stres oraz niezręczność. Brunet nie miał tej charakterystycznej wody kolońskiej, która w połączeniu z nutą cytrusów, dawała idealne połączenie. Pachniał inaczej, bardziej ziemiście. Jak piżmo wymieszane z wonią cydru — zbyt przeciętnie. 

Jego zachowanie oraz reakcja z jaką przycisnął mnie do ściany całkowicie wytłumaczyła się, gdy dwójka patrolujących okolicę Żandarmów, przeszła szerszą uliczką podśpiewując pod nosem. Byli mocno pijani i opierając się wzajemnie na sobie parli do przodu, próbując dopełnić swojej służby. Jednak nawet i takie towarzystwo byłoby dla nas niekorzystne, gdyby postanowili nas sprawdzić oraz wylegitymować. Gregor postąpił wzorowo.

Gdyby nas zatrzymali, Bowman szybko dowiedziałby się gdzie widziani byliśmy po raz ostatni, a wtedy moja zasadzka, ucieczka, czy cokolwiek innego stałoby się niemożliwe. Posypałoby się dosłownie wszystko, włączając w to moje życie. I choć dziękowałam mężczyźnie w duchu za szybki refleks oraz natychmiastowe działanie, tak czułam się bezsilna wobec tego, że zwykły kadet musiał ratować swojego Kapitana. Jaki daje przykład?

Gdy pewne było już, iż mężczyźni oddalili się na odpowiednią odległość, Mortain odsunął się ode mnie od razu i podejrzewając, iż mogę być tym wszystkim zdezorientowana, chwycił za ramię, ciągnąc w tylko znane sobie miejsce, zapewniając mnie, że jesteśmy już naprawdę blisko. 

O dziwo, okazało się, że nie ośmielił się skłamać, a po kilku kolejnych zakrętach, znaleźliśmy się w biedniejszej dzielnicy, gdzie elewacje budynków nie były już marmurowe, a drewniane. Gdzie drzwi nie chroniły przed wtargnięciem niechcianych gości, ale były na tyle wystarczające, by znaleźć można było schronienie przed niską temperaturą. 

Pod jednym z tego typu budynków znajdowało się niewielkie zadaszenie, a pod nim przywiązane zostały dwa konie różnej maści. Gdy przyjrzałam im się bardziej, z radością mogłam stwierdzić, iż jednym z nich jest mój ukochany Black, który wciąż posiadał na sobie moje bagaże, a co za tym idzie, suche ubrania, zawinięte w specjalne worki, które podczas wyprawy, chroniły prowiant oraz inne ważne przedmioty przed przemoknięciem. 

Gregor wydawał się wyłapać moje spojrzenie i jakby przeczuwając, że będę miała zamiar podejść do wierzchowców, z większą siłą, pociągnął mnie w kierunku drzwi. Sprawnie je otworzył i wszedł do środka, wpychając mnie do środka, a następnie zatrzasnął je za sobą. 

W środku było strasznie ciemno, więc nawet gdybym chciała, nie mogłam nic szczególnego dostrzec. Deski skrzypiały przy każdym kroku, kiedy podążając za mężczyzną, kierowałam się praktycznie na oślep przed siebie. Nie trwało to jednak długo, gdyż chwilę potem, kiedy skręciliśmy do jakiegoś mniejszego pomieszczenia, charakterystyczny dźwięk odpalania zapałek, dotarł do moich uszu, a zaraz po nim nagły rozbłysk płomienia oślepił mnie dość, bym zmrużyła oczy. 

Jako, że naprawdę długi czas spędziłam w całkowitej ciemności, ciężko było mi się przyzwyczaić do jasnej łuny światła, która choć niewielka, skutecznie drażniła moje gałki oczne. Potarłam piąstkami powieki i ponownie skierowałam wzrok w stronę bruneta, który sprawnie odpalał knoty świec, umiejscowionych na dość bogato wyglądającym świeczniku.

Po tym jednak jak przyzwyczaiłam się do oświetlenia i rozejrzałam nieco po otoczeniu, śmiało mogłam stwierdzić, iż przedmiot, na którym zostały zamieszczone świece, był jedynym szlachetnym przedmiotem w tym pomieszczeniu. Ja sama, stałam w progu, natomiast Gregor sprawnie poruszał się po pomieszczeniu poszukując czegoś dość zawzięcie. 

Pokój nie był duży — niemal takiej samej wielkości jak gabinet Levi'a. W prawym rogu stał stolik dla dwóch osób, przy którym postawione zostały dwa, wyjątkowo zniszczone krzesła, a zaraz obok nich znajdowało się pare szafek powieszonych na ścianach, które sprawnie omijały niewielkie okno, które zarazem było jedynym w tym pomieszczeniu. 

Z lewej natomiast ustawione zostało piętrowe łóżko, które byłoby wystarczające dla dwóch osób, jednak tak samo jak wszystko inne, ono również było w kiepskim stanie. Nic poza świecznikiem nie było nowe, a dodatkowo większość powierzchni, jak nie całość powleczona była została sporą warstwą kurzu, co przyczyniło się do uczucia obrzydzenia, które ogarniało mnie od samego patrzenia. 

— Siadaj. — nakazał Mortain, odsuwając z piskiem jedno z krzeseł i wskazując na nie dłonią. 

Na stoliku położył nieznanego pochodzenia skrzynkę, która o dziwo nie była tak bardzo zabrudzona jak inne przedmioty. Sam natomiast przypatrywał mi się z niecierpliwością oraz irytacją wymalowaną na twarzy. W tym nikłym świetle, wydawał się tak bardzo podobny do pewnej osoby, którą bardzo dobrze znałam, tak wyjątkowo oziębły i władczy, że gdyby nie błękitne tęczówki, przez przypadek mogłabym go pomylić z dobrze znanym mi zwiadowcą. 

Nie oponowałam jednak. Jaka byłaby ze mnie przełożona, gdybym nie pozwalała wyrażać swojego zdania swoim podwładnym? Jaki przykład bym im sobą dawała? Czułabym się źle, gdybym choć nie spróbowała mu zaufać. W końcu na wyprawie, wzajemnie ratowaliśmy sobie życie, a takie sytuacje z całą pewnością nie należą do codzienności — przynajmniej nie codzienności cywila. 

Powolnym krokiem podeszłam do drewnianej konstrukcji, po czym najdelikatniej jak tylko mogłam, usiadłam na niej, wciąż jednak bojąc się, że przez swój spory ciężar oraz kiepską jakość krzesła, przez przypadek je połamie. Do ostatniego momentu nie przestałam się stresować, a nawet wtedy, gdy stabilnie już na nim spoczywałam, wciąż miałam wrażenie, że jedna z nóg złamie się, a ja runę na podłogę, która również nie była w zadowalającym stanie. Ten dom był ruderą.

Wzięłam głębszy oddech, by się uspokoić, po czym z wahaniem spojrzałam na mojego towarzysza, który usilnie starał się wyjąć coś z pudełka, które niedawno przygotował. Charakterystycznie marszczył brwi, wykrzywiając usta w grymasie, a wpadające mu do oczu włosy, od czasu do czasu zdmuchiwał w specyficzny sposób. Był do Ackermana tak podobny, a jednak dostrzegałam na jego twarzy tak wiele emocji, których Levi sam nigdy by nie wykrzesał. 

— Mam. — warknął pod nosem, chwytając w obie dłonie potrzebne mu przedmioty. 

Kucnął przede mną, bliżej przyciągając zapaloną przez siebie świecę, by mieć lepszy wgląd na mnie, po czym skupił swój wzrok na moim prawym kolanie, które wciąż lekko szczypało mnie przez materiał. Wzdrygnęłam się gdy chwycił mnie za udo, poluzowując pasy, a następnie starannie badając okolicę zranionych miejsc, przez materiał moich spodni. Naciskał na nie powodując przeszywające moje ciało szpilki bólu, wbijające się w nogę, które sprawiały, że chciało mi się krzyczeć. To zdecydowanie nie było najlepsze miejsce do jakichkolwiek ran, biorąc pod uwagę samą jego potrzebę ruchomości. 

— Potrzymaj. — rzucił na moje uda, przedmioty, które wyjął z owego pudełka. 

Lekko zaskoczona, złapałam je tak, by nie zsunęły się pod wpływem grawitacji na podłogę i mocniej ścisnęłam w rękach. Jak się okazało, były to różnego rodzaje plastry oraz bandaże, a także nieznanego mi rodzaju maść w brązowej tubce. 

Nim się jednak zdążyłam zorientować co takiego się dzieje, zimny metal nożyczek zetknął się z moją skórą, a sam Mortain, starannie zaczął rozcinać zakrwawiony materiał moich spodni, torując sobie drogę do uwidocznienia rany. Szybciej zamrugałam, spoglądając jak z dezaprobatą odrzuca nogawkę na bok, całkowicie nie przyjmując się jej stanem. Podczas gdy coś we mnie zawrzało.

— Ej! — podniosłam głos, uwidoczniając swoje niezadowolenie. 

Zgromiłam bruneta spojrzeniem, jednak on wydawał się w ogóle na to nie reagować i wciąż skupiał się jedynie na swoim zadaniu. Ignorował mnie mając wzgląd tylko na moją kończynę. Oczywiście, już na wyprawie wydawał mi się być oziębły, jednak sądziłam, że jest to spowodowane tylko jego złym humorem, czy czymś w tym rodzaju. Nie przypuszczałam, że brunet może zachowywać się tak na co dzień. Czyżby borykał się z tak samo straszną przeszłością jak i reszta nas, zachowując się przy tym podobnie jak Kapitan?

Nim się spostrzegłam, sprawnie zaczął opatrywać mi ranę. Nie nawiązywał podczas tego, żadnej dyskusji, nie narażał się na dłuższą wymianę zdać, czy cokolwiek innego, a tylko od czasu do czasu spoglądał na moją twarz z mocno wyczuwalnym wyrzutem. Całkiem tak jakbym to ja zmuszała go do przebywania w tym miejscu, całkiem jak gdyby to na mnie zrzucał całą odpowiedzialność oraz wszelkie niezadowolenie. I choć rzeczywiście mogło tak być, to przyznam, że w niewielkim stopniu mnie to zniechęciło. Ehh... zresztą po tym czego doświadczyłam w przeciągu ostatniej doby, wszystko wydawało się zniechęcające. 

Widać jednak było, że mężczyzna zna się na tym co robi, gdyż nie naraził mnie na większy ból niż powinien, a sama robota poszła mu sprawnie i szybko. Do otwartej rany przyłożył gazę, owijając ją później cienką warstwą bandaży, a żeby wszystko mocniej oraz dłużej się trzymało, dodatkowo zakleił zakończenie opatrunku plastrem. 

— Pójdę po twoje rzeczy. Zaczekaj tutaj. — oznajmił w końcu, znikając za rogiem, tak szybko że ledwo zdążyłam zarejestrować, że w ogóle wyszedł. 

Westchnęłam przeciągle, opierając się męczeńsko na oparciu krzesła i ze znudzeniem spojrzałam w sufit. Nareszcie miałam krótką chwilę spokoju, w której mogłam zebrać myśli i dać sobie choć  małą dawkę rozluźnienia. Te kilka godzin ciągłego czuwania, niepewności i stresu wyczerpało mnie bardziej niż wyprawa, a było to gorsze tylko ze względu na okrucieństwa ludzi. Tytany były tytanami i nie można było winić ich za to, że kierowały się z jakiegoś powodu drastycznym instynktem, jednak człowieka, nie można już było tak łatwo usprawiedliwić. On zawsze robił coś ze świadomością, a co za tym idzie wiedział jakie będą tego konsekwencje. Nie wyobrażałam sobie jak czuć się musiały osoby, których członek rodziny został zamordowany — ja to wiedziałam. Realnie wtapiałam się w ich ból, zarzucając sobie, że ja również mogłam pozbawić kogoś, najważniejszej  mu osoby. Nic nie było tak straszne jak to uczucie. 

Gorsze jednak od tego była świadomość tego co się zrobiło. Nie można było już tego cofnąć, zmienić, czy jakkolwiek naprawić. Karma w postaci Chrisa, goniła mnie jednak wszędzie gdzie bym nie poszła i dopóki się z nią nie zmierzę, dopóty ona nigdy mnie nie opuści. Jeżeli nie pozbędę się Bowmana, to on nie dopuści do tego, bym kiedykolwiek była szczęśliwa. 

Pociągnęłam nosem, czując jak kłopotliwa wydzielina zaczyna zbierać mi się w nosie, a dreszcze, które na chwile znikły, znowu zaczynały mnie nawiedzać. Wyglądało na to, iż naprawdę dopadło mnie przeziębienie, a to, że za chwilę miałam przebrać się w coś bardziej suchego, nie bardzo by już temu zaradziło. Mogłam jedynie nie pogarszać swojego stanu, słuchając rad Gregora, który choć oszczędny w słowach, na razie zapewniał mi całkowite minimum, potrzebne do komfortowego przetrwania tego czasu. 

— Masz. — brunet, który wrócił dość prędko, stanął we framudze drzwi, po czym leniwie, rzucił torbę z moimi rzeczami na jedno z pięter łóżka po jego lewej. 

Podążyłam wzrokiem za upadającym z gracją na materac pakunkiem po czym, skupiłam swój wzrok na mężczyźnie, obdarzając go najbardziej wdzięcznym uśmiechem na jaki było mnie stać. Ten tylko przewrócił oczami z dezaprobatą i wyszedł z pomieszczenia, dając mi zapewne przestrzeń oraz odrobinę prywatności, bym mogła się przebrać. 

Biorąc głębszy wdech, wstałam z krzesła lekko chwiejąc się na nogach, po czym uważając by przez lekkie zawroty głowy się nie wywrócić, podeszłam powoli do łóżka. Z niechęcią zaczęłam rozpinać poszczególne guziki i wyciągać z kieszonek nie tyle co bieliznę, ale również i ciemne spodnie, sięgające mi do samych kostek, ale również taką samą białą koszulę jaką miałam dotychczas na sobie, z tym wyjątkiem, że ta z torby była czysta i wykrochmalona, natomiast ta na mnie śmierdziała potem oraz naznaczona była czerwoną posoką. 

Żeby jednak nałożyć to wszystko na siebie, najpierw musiałam poradzić sobie z pasami, które z jakiegoś powodu postanowiłam założyć. Tak w zasadzie bez trójwymiarowego manewru były one bezużyteczne i służyły tylko jako wyjątkowo nieprzydatny dodatek do munduru. Gdyby jednak nie one, to nie wiem co gorszego mogło się stać z moją nogą lub z samą mną, gdybym wtedy mocniej nie zatamowała za ich pomocą krwotoku. Całe szczęście, że wtedy miałam je jednak na sobie...

Na tyle szybko na ile potrafiłam, zmieniłam ubrania, ponownie, decydując się też na założenie pasów. Choć zabrało mi to więcej czasu, miałam jakieś dziwne przeczucie, że w razie problemów powinnam je mieć na sobie. Mogły mi się bowiem przydać w najmniej spodziewanym momencie tak jak już to miało miejsce. Zawsze lepiej jest bowiem też coś mieć, niż czegoś nie mieć. 

Poprawiłam również włosy, starając się przeczesać wilgotne jeszcze kosmyki, palcami, jednak nie za dużo się na to zdało, gdyż charakterystyczne loki, z którymi przyszło mi się urodzić tylko dodatkowo się napuszyły, przez co wyglądałam bardziej jak owca, a nie ułożona pani Kapitan, którą powinnam teraz być. Zapowiadał się dobry początek relacji z moim podwładnym. Pewnie pomyśli sobie, że jestem nieokrzesana i nieodpowiedzialna co do decyzji jakie podejmuje. Chociaż jeżeli miałabym się nad tym dłużej zastanawiać, to każdy człowiek miał jakiś mały skrawek z tych cech, więc nie byłam chociaż wyjątkiem. 

W momencie, gdy przemoczone ubrania zostały przeze mnie porozwieszane na oparciach krzeseł, a ja sama zabrałam się za szukanie czegoś czym mogłabym posprzątać zakurzone powierzchnie, Mortain postanowił wrócić do pomieszczenia i zabrać się za przygotowywanie czegoś do jedzenia. W tym też momencie odpuściłam sobie porządki, nie chcąc dodatkowo kurzyć w pomieszczeniu, w którym spożywać mieliśmy śniadanie — bo chyba tylko tak mogłam to nazwać. 

Gdy stał przy drobnym piecyku, ustawionym praktycznie na środku pomieszczenia i rozbijał jajka, nabrałam wrażenia, że o czymś zapomniałam. Niepokój ściskał trzewia i o dziwo bardziej tylko podjudzał mnie do ugryzienia czegokolwiek, co mogłabym zjeść. 

Cisza jednak okazała się o wiele gorsza od tego nieprzyjemnego uczucia, kurczenia się żołądka. Najpierw z braku lepszej opcji, wystukiwałam losowy rytm, paznokciami uderzając o drewniany blat stołu, jednak, gdy również i to mi się znudziło, uznałam, że warto byłoby wciągnąć do rozmowy osobę, która uchroniła mnie przed popełnieniem sporego błędu, w momencie, gdy emocje wzięły nade mną górę.

— Skąd jesteś? — spytałam, choć dobrze znałam odpowiedź na to pytanie, zaznajamiając się wcześniej z jego aktami. Wpatrywałam się z zaciekawieniem w poruszające ramiona bruneta z nadzieją w oczach. 

Liczyłam, że chociaż raz się udzieli, odpowiadając mi chociażby mruknięciem, jednak Gregor tak jak milczał wcześniej, tak milczał i teraz, a jego charakterystyczny akcent, tak bardzo różniący się od przeciętnego stylu wypowiadania się tutejszej ludności pozostawał w ukryciu. Był jak ściana odbijająca wszystkie twoja słowa. Stał tam, przygotowując posiłek, ale jednocześnie sprawiając wrażenie, jakby wcale go tam nie było.

— Jak mnie znalazłeś? — zadałam bardziej adekwatne pytanie, poprawiając zachodzą mi na oczy grzywkę. Mortain wciąż jednak nie dawał żadnego znaku. Palant.

— Erwin dał ci jakieś wytyczne? Mamy jakiś plan? — nie ustępowałam, nie mogąc zrozumieć, dlaczego brunet nie może mi odpowiedzieć jak zwykły człowiek, a tylko dodatkowo wszystko utrudnia. 

Swoją postawą sprawiał, że zaczynałam się niepokoić oraz irytować. Co jeżeli Smith, naprawdę nie dał mu nic co mogłoby go jakoś naprowadzić na to co powinniśmy zrobić? Co jeżeli zostawił nas z planowaniem na pastwę losu, choć tak naprawdę sam już dawno podjął działania, mające na celu wywołać kompletny chaos? Czy wszystko znów miało zależeć tylko od przypadku?

— Kurwa, no odpowiedz mi! — podniosłam głos, gdy Mortain ze spokojem położył przede mną talerz jajecznicy, a sam usadowił się obok mnie, zaczynając spożywać swoją porcję, nie życząc mi nawet smacznego posiłku. Tego już było za wiele. Wkurwił mnie.

— Głuchy jesteś, czy co?! — szturchnęłam go na tyle mocno, że z ręki którą próbował skonsumować kęs jajecznicy, wypadła mu łyżeczka, z brzdękiem odbijając się od podłogi. Część jajka wylądowała zaraz obok niej, a stopień zdenerwowania w jakim dotychczas znajdował się Gregor, sięgnął apogeum. 

Gwałtownie odsunął krzesło, uderzając przy tym głośno dłonią o blat i tak już zniszczonego stołu, w taki sposób, że niemal się on nie rozwalił. W jego oczach błyszczała wściekłość, a twarz wykrzywiona była w grymasie, przez co przy świetle jakie rzucała świeca, wglądał on prawie jak potwór. Był dobrze zbudowany i wyglądał na o wiele starszego niż w rzeczywistości był, a to jaką aurę wokół siebie roztaczał sprawiało, że przeszedł mnie dreszcz. Niepotrzebne się unosiłam...

— Słuchaj, ja nie zabiegałem o to, żeby teraz jechać tutaj tutaj tyle czasu i niańczyć twoją dupę! Jeżeli ci coś nie pasuje to proszę bardzo, czytaj i wypierdalaj! — krzyczał nie panując już nad swoimi emocjami. 

Ze stresem obserwowałam jak z kieszeni wyjmuje białą kartkę i rzuca mi ją w twarz, nie przejmując się nawet czy ją złapie, czy nie. Nie przejmował się także swoim statusem oraz tym, że lekceważył kogoś wyższego stopniem w tak prostacki sposób, nie okazując mi choćby krzty szacunku. Czy to właśnie tak czuł się Levi, kiedy dawniej toczyłam z nim potyczki słowne i doprowadzałam do różnego rodzaju zgrzytów? Czy właśnie tak traktowani byli przełożeni w prawie wojskowym? Czy miałam w ogóle na tyle samozaparcia, by zganić go w podobny sposób jak zrobiłby to Ackerman? Oczywiście odpowiedź była prosta: oczywiście, że nie.

Mortain schylił się, podnosząc ostrożnie podnosząc łyżkę z podłogi, po czym przybliżył ją do ust, chuchając na nią z dwóch stron, jakby to miało zapewnić mu pewność, że jest ona całkowicie czysta. Gdy był już w miarę usatysfakcjonowany jej stanem, usiadł z powrotem na swoim miejscu i zaczął jeść, tak jakby nic nigdy się nie stało. Zaostrzone rysy twarzy lekko się wygładziły, a ściągnięte brwi powróciły do swojego poprzedniego stanu. 

Ja natomiast całkowicie zignorowałam posiłek i wczytałam się bardziej w pomiętą kartkę, którą mi pod wpływem emocji przekazał. Już przy pierwszym słowie rozpoznałam charakterystyczne pismo Erwina, odznaczające się specyficzną literką "ł", wyglądającą jak swojego rodzaju latawiec. W liście były zawarte te same informacje co w mojej notatce. Niemal odbite kalką; lokalizacja lokalu, w którym powinnam być, dokładne dane Bowmana, które znalazł Smith oraz data wraz z godziną przybycia zwiadowców do stolicy, jaka była przez niego zaplanowana. Na samym dole widniał również swojego rodzaju dopisek, nakazujący Gregorowi zachowanie ostrożności. 

Gdy skończyłam czytać zamrugałam szybciej i odwróciłam kartkę na drugą stronę, sprawdzając, czy Generał nie postanowił pozostawić nam jeszcze jakiejś ukrytej wiadomości. Przeliczyłam się jednak sądząc, że byłby zdolny do czegoś takiego — tamta strona była całkowicie pusta. 

— Czyli wiemy tyle co nic. — wymamrotałam, odstawiając biały papier na blat, zaraz obok świecznika. 

Zaraz potem chwyciłam za łyżkę i zabrałam się za jedzenie jajecznicy, kątem oka obserwując jak Mortain robi to samo. W czasie jednak gdy ja dopiero zaczynałam jeść przygotowany przez niego posiłek, to on już go kończył. Musiał być naprawdę głodny.

Wciąż czułam się zmieszana po jego wybuchu i dziwnie było mi z nim przebywać. Miałam jednak jeszcze większe wyrzuty sumienia, gdy musiałam go o pewne rzeczy dopytać. Nie mogłam pozostawić siebie bez odpowiedzi, nie mogłam dopuścić do tego, by znowu dać się czemuś zaskoczyć. Nie było już miejsca na pomyłki i niedopowiedzenia. 

Zdecydowałam się jednak zrobić to dopiero, gdy zajęliśmy swoje prycze na dwupiętrowym łóżku. Brunet spał na górze, a mi natomiast pozostawił materac na dole, dzięki czemu mogłam w każdej chwili wyjść niezauważona. Nim jednak on sam zdążył się wspiąć na górę i udać się na zasłużony spoczynek, zatrzymałam go.

— Przepraszam, że zawracam ci głowę, jednak powiedz mi chociaż proszę, czy przywiozłeś ze sobą sprzęt do manewrów. — położyłam dłoń na jego ramieniu, zmuszając niejako do udzielenia odpowiedzi poprzez kontakt fizyczny. 

I o dziwo, kiedy myślałam, iż będzie to zbyt prostym posunięciem z mojej strony, Gregor obrzucił mnie spokojniejszym spojrzeniem i głośno westchnął. Strącił moją rękę ze swojego barku, po czym odwrócił się w moim kierunku, z lekkim znudzeniem wywracając oczyma. Miałam wrażenie, że robił to specjalnie, żeby mnie zdenerwować, jednak nie uczepiłam się tego, gdyż i tak nie przyniosłoby to żadnych efektów, a tylko dodatkowo mogłabym go do siebie zniechęcić. Już wystarczająco rzeczy dzisiaj zepsułam...

— Jest jedna sztuka na korytarzu. — machnął dłonią w kierunku wyjścia, po czym wspiął się na górę i obrócił twarzą do ściany, tak że zobaczyć mogłam już tylko jego plecy. Uśmiechnęłam się po nosem, podchodząc do wciąż palących się świec, by je zgasić, po czym sama położyłam się na pryczy pod nim.

— Dziękuję za odpowiedź Gregor. — wyszeptałam, nie mając pojęcia czy zwiadowca zdążył już zasnąć. 

Jednak choć byłam zmęczona i opcja bezpiecznego snu wydawała się być naprawdę kusząca, to nie mogłam sobie na niego pozwolić. Ponieważ odpowiedź bruneta okazała się bardziej konkretna i wiele zmieniła w tym co zamierzałam, a co mogłam zrobić. 

Nie chciałam narażać już nikogo więcej na niebezpieczeństwo, a z pewnością byłabym do tego zmuszona, gdybym wraz z Mortain'em pojawiła się jutro na ceremonii pogrzebowej jak gdyby nigdy nic. Z całą pewnością kogoś musiałabym poświęcić, a gdyby miałaby to być ważna mojemu sercu osoba, nie wiem czy byłabym w stanie to znieść. Nie byłam gotowa już na więcej strat.

Musiałam rozprawić się z Bowmanem sama, gdyż wtedy ci wszyscy ludzie, których zmuszał do tej strasznej pracy oraz trzymania się kodeksu organizacji, byliby jak owieczki zagubione we mgle. Nie zrobiliby nic bez rozkazu oraz profitów. Nie ryzykowaliby swoimi życiami oraz nie byliby zmuszani do tego, by pozbawiać żyć innych. Muszę działać.

Decyzja z mojej strony znowu więc zapadła szybko i byłam w niej niemal tak samo pewna jak wtedy, gdy pod karczmą czyhałam na Chrisa z mieczem w dłoni, przysłuchując się jego planom. Wszystko musiało pójść po mojej myśli bo się tego nie spodziewali, wszystko musiało się udać przy postawieniu wszystkiego na jedną kartę. Bo jeżeli nie, to będę mogła już tylko żałować tego, że czegoś nie zrobiłam, a nie o to mi chodziło. Muszę iść.

Zaczekałam więc do momentu, gdy byłam w stu procentach pewna, że Gregor zasnął, po czym zsunęłam się z pryczy, nakładając na siebie, wiszący na oparciu krzesła płaszcz który zdążył już trochę przeschnąć. Uważając na skrzypiące deski, wyszłam na korytarz, łatwo odnajdując pozostawiony przez zwiadowcę sprzęt, po czym tak jak mnie uczono — sprawnie i niemal bezszelestnie go na siebie włożyłam. A następnie, wybiegając z przestarzałego budynku, użyłam linek i gazu, by łatwiej dostać się na jeden z dachów. 

Zamierzałam udać się na miejsce przyjazdu zwiadowców, jak najszybciej to tylko możliwe wytropić Chrisa wśród jego ludzi, a następnie za pomocą mieczy oraz mojego sztyletu, pozbawić go życia, tak jak on zrobił to z zimną krwią, sprawiając, że nie miałam już na tym świecie niczego do stracenia. 

Dies irae.


cdn.

*Dies irae. — (łac. Dzień gniewu.)


Jako, że trochę spóźniłam się z publikacją gdyż, chciałam wrzucić rozdział jeszcze w dniu urodzin Levi'a, to teraz chciałabym wam życzyć szczęśliwego nowego roku, by był on zdecydowanie lepszy od 2020. By wszystkie wasze pragnienia, cele oraz plany doszły do skutku, a wy sami byście byli zdrowi oraz szczęśliwi. 

Z tej okazji jednocześnie pragnę wam przekazać, że jeżeli tylko będziecie sobie tego życzyć, rzucam czystą sugestię możliwości zadawania pytań czy to do mnie czy do postaci z mojego fanfiction. Bardzo chętnie wam odpowiem i rozwieje wszelkie wątpliwości odnośnie wszystkiego ( oczywiście w gwoli rozsądku, gdyż tajemnicę też trzeba częściowo zatrzymać, bo inaczej nie byłoby zabawy). Można to zrobić nawet w formie Q&A, ale to też zależy wyłącznie od was. Dajcie znać co o tym myślicie. Byłabym wdzięczna. 

Rozdział długi, gdyż wiele chciałam w nim wyjaśnić i wynagrodzić wam jakoś moją nieobecność. Mam nadzieję, że dotrwaliście do końca. 

Trzymajcie się miśki! Bawcie się dobrze, pijcie piccolo i oglądajcie sylwestra z TVN albo z TVP2! Jakoś trzeba sobie radzić w tych niecodziennych czasach :/

Do napisania <3

~ Ninka ~

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro