#11

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

"Przychodzimy na ten świat niezapowiedziani. Odejdziemy bez zapowiedzi. Lecz na tym świecie dokonujemy czynów, których nasze pokolenie nie zapamięta, a następne nie zapomni." - Andrzej Sapkowski - "Krew elfów"

Tego dnia wszystko było wyjątkowe. Nieświadomi zaczynali dzień w ten sam sposób jak zwykle — od śniadania. Nic się dla nich nie zmieniało. Wielu nie wiedziało nawet, iż w siedzibie już dawno nie było Generała, Kapitana, Pułkownik i kilku kadetów z oddziału szturmowego, o którym zresztą też jeszcze nie zdążyło zrobić się głośno. 

Wieczorem Zoe zadbała, by wszystkim biorącym udział w całej sprawie  dostarczono informacje odnośnie misji, a w nocy gdy posłaniec ze stolicy dotarł do siedziby, dostarczając Smith'owi pozwolenie na przyjazd do Mitras, nawet blondyn nie uwolnił się od dręczących go myśli oraz planowania. Większość z nich zresztą nie spała po prostu nie mogąc lub nie chcąc zmrużyć oka. 

Dlatego niektórzy nie trudzili się nawet by przebierać się z mundurów do snu, a gdy nadchodził świt, zabierali ze sobą przygotowane wcześniej bagaże i ruszali w umówione miejsce zbiórki pod lasem, gdzie stał już przygotowany powóz z trumną w środku, przykryty odpowiedniego rodzaju płachtą, by nie wzbudzać na razie żadnych podejrzeń wśród tłumu. 

Można powiedzieć, że jako pierwszy czekał tam na wszystkich Levi, gdyż to on względnie odpowiadał za przygotowanie wszystkiego na czas oraz sam nadzór. Wiadomo więc było, że wszystko co miało zostać zrobione, zrobione zostało i to w odpowiednim czasie.

Zaraz po nim zjawiali się kolejno inni, wypełniając braki i dosiadając kolejne wierzchowce, a kiedy blond czupryna pojawiła się na horyzoncie, wiadomo było, że nadszedł czas.

— Ruszamy. — rozkazał Erwin, pociągając za wodzę swoją białą klacz. 

Dumny dowódca prowadził swoich ludzi, wzbudzając w nich żar, którego na ogół zwykle brakowało. Samą postawą pleców, ich obszernością, zdecydowaniem, potrafił sprawić, że nawet idąc w ogień, wiedząc że nie można z czegoś wyjść cało, po prostu chciało się za nim podążyć. Chciało mu się zaufać, powierzając całego siebie. Charyzma biła od niego na kilometr dawała nadzieję zwycięstwa, przy równie olbrzymiej groźbie porażki.

Levi jako kontuzjowany znajdował się na wozie wraz z Hanji, gdyż choć jedną ręką poradziłby sobie z jazdą konną, to za to zniknięcie również i jego konia, mogłoby się okazać zbyt podejrzane wśród zwiadowców. Kary ogier Najsilniejszego Żołnierza Ludzkości był w końcu aż nazbyt charakterystyczny dla kadetów, którzy musieli czyścić jego boks każdego dnia na zmianę, tak, by Kapitan udając się czy to na trening, czy na sprawunki do miasta, nie musiał brzydzić się żadnymi nieczystościami. A Ackerman sam już dobrze wiedział jak ułożyć przebieg kar, by stajnia cieszyła jego oczy czystością. 

Kadeci należący natomiast do Oddziału Szturmowego, sprawnie rozmieścili się obok wozu, przez co każdy odpowiednio mógł pilnować drogi na swój własny sposób.

Czarnowłosy nie spuszczał wzroku z sosnowej trumny, Zoe panowała nad parką koni, gnających w ślad za Erwinem, natomiast Aurelia i Samantha posyłały sobie pojedyncze spojrzenia, wciąż wyczuwając jakiegoś rodzaju więź pomiędzy sobą.

Jedynie Florian wciąż pozostawał z tyłu, nie wiedząc co do końca ze sobą zrobić. Czuł się dziwnie obco, wśród tej gromadki ludzi i przez brak Gregora, nawet nie mógł pocieszać się myślą, iż nie jest w tym wszystkim sam. Żarty też nie wydawały się stosowne w obecnej sytuacji.

— Psst, Levi. — znudzona ciszą Hanji, postanowiła nawiązać konwersację z jedyną w jakikolwiek odpowiednią do tego osobą. 

I choć co prawda on nie był najlepszym kompanem w rozmowach, to w obecnej sytuacji, niestety na nikogo lepszego nie mogła sobie pozwolić. Mężczyzna bowiem nie dość, że wiedział jak ona sama może się czuć, to w dodatku był na tyle zaufany, by mogła zdradzić mu i swoje obawy bez potrzeby narażania misji. Znali się już przecież tyle lat...

— Czego? — mruknął typowo, obrzucając ją zmęczonym spojrzeniem. 

Tej nocy tak jak zakładał nie zmrużył oka nie dość, że dodatkowo się obawiając czy wszystko co wymyślił Erwin, jak zwykle nie przejdzie bez czyjegoś poświęcenia, to jeszcze rozmyślając niepotrzebnie nad wypowiedzianymi przez Jeager'a słowami.

Nie spał dwie noce z rzędu więc since pod jego oczami wydawały się o wiele większe niż zazwyczaj, a humor też zresztą miał nie lepszy. Pragnął tylko żeby to wszystko szybko się skończyło, a ta misja jako wyjątek również nie miała konsekwencji, czy to w ludziach czy w samej Kastner. Choć myśląc o śmierci brunetki, dalej nie potrafił sobie jej wyobrażać. Zawsze coś nieprzyjemnie kuło go w piersi, gdy chociażby próbował, a oczy same z siebie zaczynały piec. Zdecydowanie musiał przestać za dużo o tym wszystkim myśleć.

— Spałeś ty dzisiaj chociaż? — obrzuciła go ukradkowo spojrzeniem, zaraz potem znowu skupiając brązowe oczy na drodze. 

W ostatnich dniach tak samo jak Ackerman miała dużo na głowie. Jako, że czarnowłosy był kontuzjowany, wiele dokumentów musiała wypełnić sama, a przekazywane przez Erwina informacje, musiały przejść bezpośrednio przez nią. Można powiedzieć iż znała większą część zarysu jaki miał na to wszystko Smith, wciąż jednak nie rozumiejąc wszystkiego do końca. 

Ich przyjazd miał być tajny i tak naprawdę tylko Zackley powinien o nim wiedzieć. Bez afiszowania się, prosto na cmentarz, gdzie miało zostać przygotowane podwyższenie, z którego Generał miał wygłosić nie tyle co przemowę, ale również publiczne kondolencje.

Kwestią sporną pozostawała jednak niepewność. Niepewność tego, czy Nina będzie wiedzieć o miejscu ceremonii, jej godzinie, a także czy cała ta akcja na pewno będzie tajna. W końcu tak łatwo w stolicy jest o wyciek niepożądanych informacji. Skąd mieli mieć pojęcie, czy to naprawdę się uda?

Zoe próbowała zresztą podchodzić do tego na chłodno, co było niezmiernie trudne ze względu na jej mocno emocjonalną naturę. Ciężko skupić było jej się na tym co robi, a prędzej myśli uciekały w kierunku jej przyjaciółki, która nie widomo jak to wszystko znosiła. W końcu nie tak dawno zginęła jej matka, ciała ojca nie odnaleziono, a z tego co wiedzieli przez dłuższy okres czasu była zastraszana. Kto normalny zniósłby taki ciężar na swoich plecach? Czy istniał ktoś tak cholernie silny?

— Nie. — charakterystyczne warknięcie ze strony czarnowłosego, tylko potwierdziły jej podejrzenia. 

To znowu się działo. Co prawda nie było dostrzegalne na pierwszy rzut oka, tak jak wtedy gdy Nina była nieprzytomna przez kilka miesięcy, jednak wciąż istniało. A Hanji za nic nie potrafiłaby znieść tego po raz drugi. Nie dałaby rady udawać szczęśliwej, gdy tak naprawdę czuła ogromną pustkę, nie mogłaby się uśmiechać wewnątrz będąc przygnębioną. Jechała na tą misję właśnie by sprowadzić Kastner z powrotem do domu, żeby znowu było jak kiedyś. 

O ironio, pomyśleć, że dopiero w tym momencie okularnica w pełni mogła poczuć za czym tak naprawdę goniła jej najlepsza przyjaciółka. Choć tak naprawdę wszyscy wiedzieli, że po powrocie, nic już nie będzie takie samo.

— Też cię to martwi? — uniosła wzrok ku górze, uśmiechając się lekko. 

W duchu miała nadzieję, że jej przyjaciel przejmuje się wszystkim tak dosadnie jak ona. Co prawda, zwykle chodził niewyspany zwalając wszystko na męczącą go bezsenność i było to dość prawdopodobne ze względu na to, iż rzadko zdarzało się mu kłamać.

Coś jednak mówiło jej, że nie jest to wywoływane tak jak zwykle przez koszmary, o których dowiedziała się przez przypadek pewnej nocy, przynosząc do jego gabinetu zaległą partię dokumentów, a przez coś zupełnie innego. Przez bezpieczeństwo osoby, na której naprawdę mu zależy. Nie mógł w końcu już tego ukrywać. Nie umiał tego robić tak łatwo jak wcześniej. Zmieniło się coś czego, Zoe nie była w stanie zdefiniować. Czym to było?

— Kolejna... — westchnął głośniej, odwracając się w stronę szczelnie zamkniętej trumny. 

Nie liczył już nawet w ilu podobnych typu uroczystościach brał udział. Palenie zwłok po każdej wyprawie było swego rodzaju rytuałem w zwiadowcach, podczas którego oddawało się cześć i szacunek poległym w sprawie. Nie było to oczywiście coś za czym przepadał — on wręcz nienawidził na to patrzeć. Nie cierpiał tracić ludzi, nie względu na to że ich znał, choć to też było istotne, ale chociażby dlatego, iż byli ludźmi. On pewnego dnia mógł przecież skończyć tak samo.

Wygrawerowana na trumnie tabliczka z napisem Layla Kastner, raziła jego oczy. Mimo tych kilku dni w ciągu których mógł sobie wszystko przemyśleć, wciąż nie rozwiązał zagadki, jak mógłby zareagować na zachowanie brunetki. Musiał przyznać jednak, że wbrew swojej naturze rozważał różne scenariusze jej odbioru. Nina mogła być wystraszona, smutna, obojętna, zła na to wszystko. Najbardziej obawiał się jednak tego, iż wbrew temu wszystkiemu co sobie pewnie wytykała, będzie chciała się zemścić. A on znał to uczucie bardziej niż inni. 

Wiele razy pytał siebie dlaczego los postanowił go tak bardzo skrzywdzić sprowadzając ostatecznie na tą drogę pełną trupów. Utrata matki, wuja, przyjaciół, towarzyszy...to bolało. Nie mógł zaprzeczać, że cholernie rozrywało go od środka, gdy tylko myślał o niesprawiedliwości tego świata. I choć starał się ze wszystkich sił coś zmienić, powstrzymując się od pochopnych decyzji oraz ścieżki zemsty, to wciąż nie udało mu się osiągnąć tego do czego zmierzał. Czas koił rany, jednak on jako wyjątek, cierpiał bardziej i przez to rozumiał więcej. 

— Boję się, że zrobi coś przez co nie będziemy w stanie jej pomóc. Coś co ją zmieni. — wyznała Zoe, mocniej zaciskając ręce na wodzach. 

— Ta. — potwierdził Levi, nie siląc się na więcej.

Dobrze wiedział, że Hanji myśli zapewne o czymś podobnym do niego. Nikt kto tutaj był w niewielkim stopniu z całą pewnością nie przestawał zaprzątać tym sobie głowy. 

— Mógłbyś być czasem bardziej emocjonalny. — westchnęła z wyczuwalnym w głosie oburzeniem. 

Nie raz posądzała towarzysza o zbytnie wyizolowanie się. Jej słowa nigdy jednak nic nie zmieniły w jego zachowaniu, o ile jeszcze bardziej od niej nie stronił.

Nie zmieniało to też faktu, że jeżeli nie wykaże choć cienia inicjatywy to popękane również i z jego winy serce Niny, nigdy nie będzie miało już dla niego miejsca. Przyjaźń pomiędzy kobietami jest pomocna, jednak całkowicie różni się od innego typu relacji, którą tylko kochankowie mogą między sobą nawiązać. Nie jest to do zastąpienia w żaden sposób. 

— Mam wrażenie, że w ogóle ci na niej nie zależy, a wszystko co robisz, jest robione z obowiązku. — przyznała, próbując pochwycić jego kobaltowe tęczówki. 

Jej słowa były prawdą tak bardzo adekwatną do tego co robił, że nawet w tej chwili, czarnowłosy nie omieszkał zaprzeczać. Dobrze zdawał sobie sprawę z tego co robił i jaki wydźwięk to miało, a to że nie potrafił zwyczajnie zachować się inaczej, było zupełnie inną sprawą.

Ludzie nie zmieniają się przecież z dnia na dzień, a komuś tak zagorzałemu jak on, ciężko było w ogóle coś w tym kierunku zrobić. Zazwyczaj liczył na korzystny rozwój sytuacji, jednak w tym przypadku wiedział, że nie będzie miał już takich szans. Czas beztroskich ognisk i niezobowiązujących rozmów dawno minął. Teraz mogło być jedynie gorzej. 

Z każdym dniem od kiedy Kastner była Kapitanem, jej bagaż bólu, odpowiedzialności oraz trupów zaczynał się powiększać, bez względu na to jak się starała. A czarnowłosy nie mógł temu zaradzić. W dodatku coraz ciężej było mu rozmawiać z osobą, która z dnia na dzień tak samo jak on się wypalała. Jeżeli nie pozwoli otworzyć się sobie teraz, to nie zrobi tego nigdy, a samotność znowu wkroczy w jego progi. 

— A ona naprawdę robiła to wszystko dla ciebie. — ucięła, skanując otoczenie spod swoich szkieł.  Pomyśleć, że droga dopiero się zaczynała, a jej już tak bardzo potrafiło się nudzić. 

— Wiem. — odparł ostrzegawczo, zaczynając dość mieć już rozmowy na ten temat.

— Jak to wiesz? — zdziwiła się okularnica, mało co nie podskakując w miejscu.

Z tego co było jej wiadomo kobieta nie powiedziała niczego znaczącego Ackermanowi bezpośrednio. Rozmawiając z nią miało się wręcz wrażenie, że od tego stroni, nie zamierzając mężczyzny zmuszać do niczego bardziej wymagającego, co w pewnym sensie by go do niej przywiązało. Wydawała się wiedzieć ile stracił i że potrzebował do tego czasu, którego ona na razie nie mogła mu dać. Potrzebowała niezależnej relacji, która pozwoliłaby zarówno jej jak i jemu na rozwój. Hanji w pełni popierała ten pomysł, choć jej niezadowolenie wzmagało się gdy tylko dostrzegała jak znaki które posyła mężczyźnie jej przyjaciółka, są namacalnie ignorowane. Jak można było być tak ślepym, przez tak długi czas? Nawet ona bez okularów byłaby w stanie to dostrzec. A trzeba tutaj wspomnieć, że nie potrafiła bez nich odróżnić Miche od Erwina. 

— Domyśliłem się? — odpowiedział jej z ironią, wywracając przy tym oczami. 

Zoe szybciej zamrugała, obrzucając Kapitana zaskoczonym spojrzeniem, po czym zaśmiała się serdecznie, czując jak w jej sercu pojawia się mały skrawek nadziei na to, że jeszcze może być dobrze. W końcu skoro nawet Levi doszedł do czegoś takiego, w dodatku czytając sporo romansideł, co zauważyła pojawiając się pewnego razu w bibliotece, to musiało być już naprawdę dobrze. Można powiedzieć, że słowa czarnowłosego, choć w wydźwięku niezbyt miłe, napawały ją radością. 

Ackerman jako, że miał już dość męczącej go konwersacji z Pułkownik, przeniósł się bliżej końca wozu, zderzając się z zaskoczeniem Witt'a, który dotychczas nie dość, że sobie odpuścił, to jeszcze kończył jeść spóźnione śniadanie. 

— A ty skąd się urwałeś, gówniarzu? — syknął Levi, ze zniesmaczeniem patrząc, jak niehigieniczne jest spożywanie posiłku w galopie, gdy w każdej chwili jakiś owad mógł wpaść do ust, a ptak wypaskudzić coś co powinno być czyste. 

Florian milczał jednak, tylko niewinnie się w kierunku mężczyzny uśmiechając. Liczył bowiem, że tym razem nie będzie on wszczynał niepotrzebnych dyskusji, ani dawał mu kar skoro nie należy on nawet do Oddziału Specjalnego, którym owy zwiadowca zarządza. Na całe szczęście nie przeliczył się, a głośne westchnięcie czarnowłosego wydawało się to tylko potwierdzać. 

Ackerman obrzucił go jeszcze ostatni raz zdegustowanym spojrzeniem, po czym oparł się wygodniej o odpowiednio zamontowane deski wspierające, do których przymocowany był baldachim. Wszystko tworzyło stabilną i dość wygodną konstrukcję, co tylko dodatkowo sprzyjało sprawnemu transportowi bez większych narzekań. 

Mrucząc coś niewyraźnego pod nosem, przymknął oczy, wczuwając się w przyjemne drgania powozu, który odbijał się od przypadkowych kamieni na nierównym terenie. Stan jednak w jakim był i ilość niewystarczającego czasu jaki poświęcił w ciągu ostatnich dni na sen, sprawił jednak, że w tak trudnej do odpoczęcia atmosferze, potrafił zasnąć jak dziecko. 

****

Wróciłam tam. Z własnej woli sama zapuściłam się w miejsce, z jakiego wcześniej wraz z Gregorem uciekałam. Wróciłam na dach, z którego obserwowałam, na dach, gdzie pozostawiłam tobołek z prowiantem, który teraz całkowicie przemoczony, leżał wciąż w tym samym miejscu. 

Za pomocą sprzętu znalazłam się tam w kilka minut, podczas gdy samo dojście zajęłoby mi dobre pół godziny. Byłam w szoku jak daleko wyprowadził mnie Mortain i w jakiej dzielnicy mnie ulokował. Nie mogłam wyjść jednak w stosunku do niego z podziwu. Naprawdę dobrze się spisał. A gdyby nie poszedł spać, to możliwe, że w pełni wykonałby swoje zadanie. Wybacz mi...

Kiedy jednak posługując się trójwymiarowym manewrem, znalazłam się pod tym samym stłuczonym oknem i próbowałam dostrzec coś więcej, upewnić się, że jest jeszcze szansa na to, by go dorwać, cała moja nadzieja została zniweczona. 

W środku już była Żandarmeria. Kilku żołnierzy, badających teren i przeczesujących martwe ciała w celu ich identyfikacji. Wśród nich dostrzegłam również i tamtą dwójkę pijaków, na których natknęliśmy się wraz z Mortain'em w uliczce, jednak tak jak się wtedy domyśliłam, nie byli oni zbyt przydatni.

Widok sam w sobie też był dramatyczny. Gdyby nie krew, to pomyślałabym, że tego wieczoru miejsce miała naprawdę dobra impreza, podczas której ci wszyscy ludzie tylko pozasypiali, upijając się do nieprzytomności. Oni jednak nigdy mieli już nigdy nie wstać. Tyle osób, tyle straconych żyć do opłakiwania, tyle niewinnych ludzi...

Przycisnęłam dłoń do ust, czując podchodzące mi do gardła wymiociny. Brzuch ściskał się w ten sam sposób jak tamtego dnia, a do głowy napływały dramatyczne obrazy z czasów, gdy pracowałam jeszcze w podziemiu. Moje pierwsze morderstwo. Zaszklone oczy, które gasły z każdą sekundą, powiększająca się plama krwi na podłodze i ostatnie słowa, które były jak nóż tnący serce — skończysz w piekle. Ale czy ja przypadkiem już w nim nie byłam?

Mrugając szybciej, westchnęłam głośniej, próbując się uspokoić. Moja słaba natura, zdecydowanie nie potrafiła wybrać sobie dobrych momentów na ujawnianie się, gdyż głośniejsza reakcja zdążyła pobudzić do życia czujność jednego z wojskowych, który zaciekawiony, w zawrotnym tempie zbliżył się do okna. 

Miałam jednak jeszcze na tyle pobudzone zmysły oraz instynkt samozachowawczy, że jedno naciśnięcie odpowiedniego przycisku na rękojeści, odsunęło mnie od niego na parę metrów, a zastosowanie niewielkiego dodatku gazu, dało odrzut na tyle duży, bym wylądowała na dachu gospody. Szybko, sprawnie, a przede wszystkim, niemal bezszelestnie, co uchroniło mnie od spotkania z obcym. Cholera, blisko było.

Liczyłam, że wracając tutaj w jak najszybszym tępie, będę w stanie złapać Chris'a, że nareszcie uda mi się zaskoczyć jego osobę i pokonać w ciszy, bez dodatkowych świadków. Miałam nadzieję, iż będzie na tyle życzliwy, by przyznać się do masowego mordu cywilów, że wyczuwając moją obecność zaczeka, bym zaatakowała. 

Nie było go jednak, a przed oczami majaczył mi tylko marny obraz zielonych jednorożców na mundurze. Mówiąc szczerze, to nie tego się też po nim spodziewałam. Tego typu akcje nie były w jego stylu. Nie pasowało to do jego psychodelicznego charakteru i sadyzmu. Zbyt mało widowiskowe, ciche, bez rozgłosu. Całkiem tak, jakby nie chciał, by ktokolwiek poza wojskiem wiedział. Czyżby się czegoś obawiał? A może kogoś?

Zagryzłam wargę, próbując przypomnieć sobie schemat według którego postępował. Jednego z mężczyzn posłał po Żandarmów, drugiego natomiast do nieznanego mi miejsca, z którego miał wezwać posiłki. Co do informacji jednak gdzie samo miejsce było, nie miałam żadnych wskazówek. Ale czy możliwe było, że ten oprych, który wezwał do interwencji korpus, mógł być jeszcze w pobliżu? Czy miałam na tyle szczęścia, by znaleźć jego osobę w uliczkach? Wątpliwe, aczkolwiek nie całkiem niemożliwe.

Rozejrzałam się wokół, by upewnić się, że lot na sprzęcie do manewrów, nie zostanie przez kogoś zauważony, po czym, gdy tylko nie dostrzegłam nikogo potencjalnie niebezpiecznego, jak najsprawniej tylko umiałam, przeskoczyłam na pobliskie dachy, wspierając się linkami, a następnie, sprintem ruszyłam wzdłuż jednej z uliczek. Wyostrzyłam wzrok, zaczynając moje poszukiwania. 

W duchu błagałam jeszcze o choć trochę szczęścia, a w rzeczywistości nic poza działaniem nie mogłam wyciągnąć. Co jeśli nie cud, sprawi, że spotkam tego mężczyznę? Mężczyznę, którego nawet do końca widziałam, gdyż z daleka wydawał się być naprawdę rozmazany. Deszcz wtedy również wcale nie poprawiał mojej widoczności. Po raz ostatni proszę o trochę szczęścia...

Na uliczkach nie było jednak nikogo. O tej porze nie było to też czymś dziwnym, gdyż wszyscy powinni też już leżeć w swoich łóżkach, uciekając do swoich sennych koszmarów. Z każdym kolejnym metrem jaki pokonywałam, moja nadzieja gasła, a żal pojawiał się w miejsce beznadziei. 

I kiedy zaczynałam już tracić ducha, kiedy miałam poddać się i ruszyć w miejsce, gdzie około południa, pojawić mieli się zwiadowcy, coś mignęło mi przed oczami. Ledwo dostrzegalny cień, tak szybki, że z roztargnienia łatwo byłoby go przeoczyć. Ja jednak widziałam go doskonale. Każdy zarys, ułożenie rąk i nóg, a co najważniejsze — jego czynność. Ktoś zdecydowanie biegł, nie chcąc pozostać zauważonym. Czy możliwe, że to on?

Zaciskając mocniej dłonie na rękojeści, zawróciłam, zwalniając przy ostatniej prostej, w taki sposób, by wylądować jak najciszej, za to w jak najbliżej odległości. Zagryzając policzek od środka zaciągnęłam kaptur na głowę i podeszłam bliżej krawędzi, dostrzegając na dole sylwetki dwóch osób. Jedna ewidentnie była kobietą, drugą natomiast należała do mężczyzny. Było to potajemne spotkanie, czy może coś związanego z Bowman'em? 

Zmarszczyłam brwi w duchu przeklinając odległość jaka mnie od nich dzieliła. Blondynka zamaszyście gestykulowała, a jej towarzysz tylko jej potakiwał, jednak sam temat rozmowy, jak i dokładny przekaz je słów pozostawał dla mnie niezrozumiały. Wciąż byłam zbyt daleko, by cokolwiek zrozumieć. W dalszym ciągu powstrzymywana byłam granicą od rozmowy, która toczyła się pod moimi stopami. Muszę coś wymyślić, inaczej...

Nagły powiew wiatru sprawił jednak, że coś nieznanego mi pochodzenia niespodziewanie zaczepiło o moją głowę, zasłaniając mi całkowicie pole widzenia, a rumiany zapach dostał się do nosa, drażniąc błony śluzowe. Zdezorientowanie w jakie wpadłam było nie do opisania, a towarzyszące mi uczucie strachu również nie ustępowało. Co, do cholery?!

Odruchowo sięgnęłam do twarzy próbując to coś ściągnąć, a gdy tylko to zrobiłam, okazało się, że tym "czymś" okazała się być tylko ciemna spódnica, nieznanego mi pochodzenia. Szarpnęłam ją, całkowicie pozbywając się materiału z okolicy głowy, po czym złożyłam, wkładając ją sobie za pazuchę. W tym czasie, starałam się wciąż nie spuszczać wzroku z podejrzanej dwójki, która na szczęście nadal wydawała się mnie nie widzieć. Jeszcze tego by mi brakowało.

Zwróciłam jednak kątem oka uwagę, na rozwieszone na sznurach pranie, które dość niestabilnie przymocowane było do nich za pomocą spinaczy. Pewnie stamtąd pochodziła też ta spódnica, którą zwiało. Znajdywały się tuż nad rozmawiającą parą, sprawiając miejsce idealnej kryjówki, przed niepożądanymi słuchaczami. Im dłużej jednak siedziałam tak, tylko im się przyglądając, tym więcej rzeczy byłam sobie w stanie uzmysłowić. A co jeśli...

Wpadłam na pewien pomysł, który choć ryzykowny, mógł mi się w tym momencie bardzo opłacić. Wzięłam głębszy wdech, decydując się go podjąć, po czym najciszej jak mogłam, zawróciłam z powrotem na czubek dachu. Musiałam zejść na dół i zakraść się do nich od tyłu, w taki sposób, by wtopić się w wiszące za nimi pranie. Ubrań było dość sporo, więc powinny dobrze mnie przykryć, a jedynie zdradliwe światło księżyca, mogło sprawić, że stanę się widoczna jako postać. Nie poznają jednak w ten sposób mojej tożsamości, a używając sprzętu, będę mogła sprawnie uciec, znikając w ciemności. Bez ryzyka, nie będę mieć informacji, a bez informacji zginę.

Dłużej nie zwlekając, podjęłam się tego i omijając niebezpieczne pod względem wydawania dźwięku kałuże, zakradałam się coraz to bliżej głosów. Krok za krokiem, oddech za oddechem, powoli, lecz ostrożnie, cały czas spodziewając się ataku ze wszystkich stron. W każdej komórce ciała odczuwając palące uczucie adrenaliny i rozrywającego gorąca. Zrobisz to.

Miałam jednak dość dużo szczęścia, gdyż ze względu na ich dość wysoki ton głosu oraz charakterystyczne zakończenia, widocznie kobiety pochodzącej ze szlachty, mogłam z dość sporej odległości wyłapać to o czym rozmawiali. 

— Elizabeth, nie mieszaj się w to lepiej. — warknął znajomy głos, dzięki czemu mogłam rozpoznać osobnika.

 Nie miałam wątpliwości co do tego, kim on jest. To jemu Bowman przydzielił zadanie sprowadzenia Żandarmerii. Dalej jednak nie rozpoznawałam piskliwego tonu kobiety. Była mi całkowicie obca, jednak z jakiegoś powodu, wyjątkowo irytująca. Nie zmieniało to jednak faktu, że miałam ogromne szczęście.

— Muszę się z nim spotkać. — nalegała, tupiąc stopą, co wywoływało charakterystyczny dźwięk obijania się trzewików o kostkę brukową. 

— Lepiej nie dzisiaj. Mamy akcję do przeprowadzenia. — ostrzegał ją mężczyzna. 

Zmarszczyłam brwi w geście zastanowienia. Po jaką cholerę ta kobieta chciała się zobaczyć z Chris'em? Czego od niego pragnął ktoś, kto nie powinien go w ogóle znać? Na jej miejscu z takim urodzeniem, dalej żyłabym sobie w swoim zamkniętym półświatku bogactwa. Po co ona mieszała się w jakiekolwiek kontakty z tym człowiekiem?

— Akcję? — spytała dziwnie kokieteryjnym i przesłodzonym głosem, który sprawiał, że czuło się dreszcze przechodzące na plecach. 

Dobrze to znałam. To zachowanie, głos, zaczepki. Nie mogło być mowy o pomyłce. Robiłam to zbyt dużą ilość razy, by pomylić z czymkolwiek innym. Ona manipulowała. Próbowała obrócić sytuację na swoją korzyść, nie uświadamiając przy tym osoby z którą prowadziła rozmowę. 

— Powiedz mi skarbie, co to za akcja. — dalej nie wychodziła z roli, co wprowadzało mnie w coraz to większy stopień zdegustowania. Wiedziałam, że arystokratki uczą się od dziecka jak powinno się rozmawiać z innymi i pozyskiwać kontakty, ale to już była kategoryczna przesada. 

— Szef, zabronił mi... — nie dokończył jednak zdania, gdyż kobieta wtrąciła się wpół słowa. 

— Jeżeli nie powiesz, to dłużej już tutaj nie zabawisz. Wiesz jak mój skarb, nie lubi kiedy jestem niezadowolona. To może mieć straszne konsekwencje. — zagroziła, wciąż manipulując swoim tonem. 

Coś skręciło mnie w środku, powodując lekkie zawroty głowy. W tym momencie byłam niemal pewna, że zbladłam. Nie miałam pojęcia, czy blefowała, czy mówiła prawdę, jednak sam fakt, że wyraziła się w ten sposób o Chrisie, wyraźnie akcentując swoją sympatię do niego, nie mógł mi przejść przez myśl. Nie mogłam zrozumieć dlaczego zawsze lgnęło do niego tyle kobiet, a on je machinalnie odpychał. Nie dochodziło do mnie to, że choć ja pragnęłam z całej siły wyrwać się spod jego władzy, tak ta kobieta sama pchała mu się w ręce. Dlaczego?

— Dobrze. — mężczyzna przeciągle westchnął, jakby zachowanie blondynki było czymś z czym miał do czynienia na co dzień. Był widocznie zrezygnowany i mimo, że zapewne wiedział iż kobieta nagminnie nim manipuluje, poddał się jej naporowi. Słabeusz.

— Mamy złapać tą dziewczynę. Dzisiaj będzie obława. Zagonimy ją w ślepy zaułek. —wyjaśnił, wyraźnie znudzony tym, że dalej musi z nią rozmawiać. 

Ja jednak z jakiegoś powodu wstrzymałam oddech i spięłam mięśnie, gdy wspomniał o mnie. Miałam złe przeczucie i nie wiedzieć dlaczego, kazało mi ono uciekać od Elizabeth jak najdalej się tylko da. Czułam się zagrożona w jej obecności choć nie powinnam, a to że jej rozmówca zdradził właśnie o mnie informacje, w żadnym stopniu mi nie odpowiadało. Spokojnie Nina, już niedługo to wszystko się skończy. 

— A co z moim misiem? — przesłodzone pytanie, ponownie wywołało we mnie obrzydzenie. Ile ona będzie jeszcze to ciągnąć?

— Będzie pod kościołem. Ma czekać aż przyprowadzimy do niego cel.  — wraz z jego odpowiedzią moje zaciekawienie wzrosło. 

Pod kościołem? Tylko którym? Z tego co było mi wiadomo w okolicy cmentarza znajdowało się kilka kościołów. Jeden dla szlachty, jeden mieszany i jeden dla biedniejszych. Wszystkie trzy stały w jednakowej odległości od siebie i wszystkie trzy nadawały się na kryjówkę. Kurwa!  O który um chodziło?!

— Rozumiem. — zaszczebiotała, cicho chichocząc. Byłam przekonana, że w tej chwili na jej twarzy widnieje chytry uśmiech. 

— A teraz zejdź mi z drogi. — warknął, przepychając ją na bok. 

Charakterystyczne szuranie butów i stukot, ledwo utrzymującej się na nogach blondynki, pobudził mnie do działania. Nie mogłam zwlekać i przysłuchiwać się temu dalej. Jeżeli dłużej tutaj pozostanę, to zostanę przyłapana. Wzięłam głębszy wdech, szybko poszukując wyjścia z obecnej sytuacji. 

Mocniej ścisnęłam za rączki i tak szybko jak się dało, wsunęłam się do bocznej uliczki, przyśpieszając się gazem, by następnie, wzbić się wyżej na dach. Miałam już wszystko czego potrzebowałam, a teraz jedynie wystarczyło odpowiednie przeczucie, by pojawić się w dobrym miejscu o dobrym czasie. 

Dwie opcje, które posiadałam. Dwa scenariusze odbiegające od siebie, wciąż jednak z tym samym celem na końcu. Skupiłam się bardziej, kierując się w stronę cmentarza, przeskakując z budynku na budynek, powiewami powietrza, strącając sobie z głowy materiał płaszcza. Było tak samo chłodno jak wcześniej, deszcz za to już nie rosił, a mnie rozgrzewała adrenalina napędzana ruchami ciała oraz zawzięciem. 

Jeżeli dobrze pójdzie, to będzie ostatnia noc podczas której ze strachu nie będę zmuszona do zachowania czujności. Ostatnia bezsenna noc, do jakiej będę zmuszana. 

Kobieta, z którą rozmawiał mężczyzna była ze szlachty i to dość wysoko postawionej. Oznaczało to, że nie chadza ona w byle jakie miejsca, a to dawało mi zatem do zrozumienia, że jedyne miejsce, w którym ukrywać będzie się Bowman to świątynia przeznaczona arystokratycznym rodzinom z wyższych sfer. Uśmiechnęłam się pod nosem, dostrzegając dobrze znany mi zarys budynków. 

Cel: zabić Chrisa. 

****

— Tak naprawdę, skazano cię na ten los. — dudniące w uszach głosy.

— Nigdy cię nie kochałam. — duszące uczucie w piersi.

— Gdybyś wtedy z nami był, to nigdy by się nie wydarzyło. — rozrywający ból serca. 

— Powinieneś był wtedy umrzeć razem z nimi. — suchość w gardle nie do zaspokojenia. 

— Żal wciąż pozostanie i gonić cię  będzie po kres dni. — chłód powodujący ciarki na plecach.

— Nie zapomnisz o tym, Levi. — ciemność większa niż można by to sobie wyobrazić. Mrok duszy. 

Wszędzie krew, wszędzie zmasakrowane ciała towarzyszy oraz nieopisana pustka, która powodowała, że to wszystko bolało. Bolało niesłychanie mocno. A z każdą chwilą było coraz gorzej. Pojawiające się postacie, które domagały się odkupienia, prosiły o spokój ducha przez wypełnienie misji. Oczy wszystkich bliskich, którzy stali nad jego skulonym ciałem szydząc z niego i przytłaczając zawiedzonymi spojrzeniami. A wśród tego wszystkiego, jego drobne ciało. 

Choć niesłychanie silny, rozrywany cierpieniem od środka. Choć z pozoru groźny to naprawdę wrażliwy i choć bojący się jutra, to nie pokazujący tego pod żadnym względem. Maszyna do zabijania, która wciąż nie zdążyła osiągnąć celu, do którego została stworzona. 

Po co to wszystko? 

— Po co walczysz, Levi? — cichy głos. Ledwo słyszalny, ale wyróżniający się na tle jęków cierpienia oraz błagań. Całkowicie inny. Można powiedzieć, że wręcz anielski. 

Kobaltowe oczy uniosły się ku górze, by dostrzec małe światełko lewitujące nad tym strasznym miejscem. Z każdą jednak chwilą powiększało się i swoim ciepłem, sprawiało, że panujący wokół chłód był mniej odczuwalny. Jasność sprawiająca, że to co osadzone było w mroku, nie było już aż tak straszne. Nadzieja. Tak, to właśnie ona ponownie pojawiała się w sercu. 

— Dlaczego się nie poddajesz? — ponowienie pytania koiło uszy, a serce zabiło szybciej, gdy rozpoznało w jasnym punkcie osobę, ubraną w jasną suknię o niesamowicie pokrzepiającej aurze. 

Brązowe włosy zakręcone w serpentynki powiewały przy drobnym wietrze, a błękitne tęczówki wydawały się spoglądać nie na niego samego, a na głębie jego duszy. Uśmiech jakim go obdarzyła sprawił, że stał się odporny na spojrzenia zawiedzonych ludzi. Liczyła się tylko uwaga tej istoty, tak bardzo wspierającej go w tym momencie. 

Opierając się niesamowitemu uczuciu grawitacji, powstał, próbując się do niej zbliżyć. Chciał uchwycić światło choćby na chwilę, choć na moment, by wyrwać się z tego przygnębiającego świata, w którym sam siebie więził, nie potrafiąc uciec. Wystawił w jej kierunku dłoń, unosząc nieco kącik ust i złapał ciepłą dłoń w swoją, wyjątkowo lodowatą, czując jak wielką energię mu ona daje. 

— Wracajmy do domu. — wyszeptała, przyciągając go do swojej piersi i więżąc w uścisku. 

Zapach kwiatów wiśni ogarnął jego całego, a chłód wydawał się całkowicie ustąpić miejsca czułości. Było mu tak dobrze w jej ramionach. Tak ciepło, tak bezpiecznie, a przede wszystkim nie czuł już żalu. Nie żałował, że tu był, że wyciągał w jej kierunku dłoń. 

— Kim jesteś? — odparł w końcu, przymykając oczy, gdy kobieta zaczęła głaskać go po głowie. 

— Dlaczego mi pomagasz? — pytał, wciąż poddając się temu wspaniałemu uczuciu obecności. 

— Nie poznajesz mnie, Levi? — uniosła jego głowę, za pomocą palca przykładanego do jego podbródka. Był tak delikatny jak pergamin i wydawało się, jakby zaledwie musnął jego skórę, całkiem tak jakby zaraz miał się rozlecieć na malutkie kawałeczki.

Czarnowłosy uniósł wzrok, spoglądając na przepiękną twarz. Blade policzki pokryte piegami, drobny nosek i usta układające się w lekki uśmiech o zaostrzonych rysach. To wszystko sprawiało, że zawsze chciał już na nią patrzeć. Jakżeby mógł nie pamiętać jej imienia?

— Nina. — wymamrotał, spoglądając na jej potakującą mu głowę. 

Całe to jego szczęście nie wydawało się jednak trwać długo, gdyż tylko, gdy postanowił bardziej się  do niej zbliżyć. Wykonać jakiś ruch, złapać za dłoń, oddać uścisk, musnąć palcami jedwabistych włosów, jej postać, całkiem tak jak drobinki kurzu zaczynała się rozsypywać, a on zaczął panicznie próbować uchwycić niewidoczne już kawałeczki. 

Nie udało mu się jednak tego zrobić, a po kobiecie została jedynie pustka oraz obraz jaki drwił z niego samego we własnych myślach. Znów wróciła ciemność, chłód oraz to straszne uczucie obserwacji. Znów powróciły głosy przepełnione żalem.

— Gdybyś wtedy z nami był, to nigdy by się nie wydarzyło. — zaczynał ogarniać go strach oraz smutek. 

— Po co walczysz, Levi?  — ten cichy głosik wciąż jednak gdzieś krążył, a on wciąż czuł się zobowiązany do odpowiedzi. 

— By zaznać trochę szczęścia w tym pierdolonym piekle. 

Nagłe szarpnięcie i wiwat tłumu, wyrwały mnie z koszmaru, wprawiając w lekką dezorientację. Zmrużyłem oczy, próbując przyzwyczaić się do oświetlenia, a przyśpieszony oddech starałem się unormować. Co to, do kurwy było?

Przetarłem oczy, by wyostrzyć swoje pole widzenia i rozejrzałam się, badając sytuację w jakiej aktualnie się znajdowaliśmy. Jedynie co jednak napotkałem, próbując bardziej skupić się na tym co dzieje się na zewnątrz, to widok tłumu zgromadzonego niemal w identyczny sposób jak podczas naszych wypraw za mur. Niektórzy krzyczeli, inni podskakiwali, a jeszcze inni tylko z obawą spoglądali na nas, na Erwina jadącego na przodzie. Jak długo spałem? Czy jesteśmy już w stolicy?

— Tch. prychnąłem, decydując się podejść do pełniącej rolę woźnicy Zoe, która tak samo jak ja wydawała się być tym wszystkim zaskoczona. 

Poprawiając temblak na ręce oraz przygniatany bezpośrednio przez niego materiał, czarnego garnituru, wstałem, czując jak sztywna pozycja w jakiej zasnąłem negatywnie wpłynęła na moje ciało. Szyja uciążliwie kuła, a łopatka przez dociśnięcie do desek nieco zdrętwiała, przez co po plecach przechodziło mi nieprzyjemne mrowienie.

Mimo tego jednak powoli, przeciskając się obok trumny, przeszedłem do znajdującej się przy koniach Hanji i spocząłem obok niej, siłą przesuwając ją nieco dalej. Ta tylko się nerwowo zaśmiała i poprawiła jedną z dłoni, zsuwające się jej z nosa okulary. 

— Niezły tłum, co? — zagadnęła, powracając wzrokiem do gapiów. 

Mocniej ścisnęła wodze, prowadząc wierzchowce bliżej, tuż za wciąż milczącym Erwinem. Ja natomiast rozejrzałem się dookoła, rozpoznając znajome kamieniczki oraz brukową kostkę, przygotowaną pod przejazd króla. Parę Żandarmów kręciło się wokół wozu, wyraźnie aczkolwiek niezbyt dyskretnie, zawartość wozu, poprzez zwykłe zerknięcie do środka, natomiast część Stacjonarnych, pobudzona tak licznym zgromadzeniem, korzystała z okazji, kiedy mogła pokazać swoją przydatność, rozganiając agresorów, którzy mogli sprowokować niebezpieczne bójki. 

— Ta. — mruknąłem niechętnie, niezbyt siląc się do ciągnięcia tego tematu. 

Wciąż czułem się lekko zamroczony wskutek krótkiej drzemki i nie do końca kontaktowałem. Nie zauważałem także istotnych elementów otoczenia, które powinny zwykle przykuć moją uwagę. Dopiero, gdy Zoe z entuzjazmem wskazywała na kolejną herbaciarnię przy głównej ulicy, dotarło do mnie w jakim stanie jestem. Zdecydowanie musiałem oprzytomnieć. Z każdą bowiem chwilą, cel oraz niebezpieczeństwo stawały się naszej grupie coraz bliższe. 

Natrętne myśli wciąż jednak nie pozwalały zapomnieć o złym przeczuciu, które towarzyszyło mi podczas drogi. Miałem wrażenie jakby właśnie w tym mieście, gdzie pod ziemią znajdowało się najokrutniejsze miejsce pośród murów, miało wydarzyć się coś złego, co zmieni wszystko co dotychczas znam. Co zmieni nie tylko samego mnie, ale również moich towarzyszy. W końcu wszystko miało się wyjaśnić właśnie tutaj. W dodatku, cały ten sen...

— Nie dziwi cię to? — spytałem w końcu, dochodząc do wniosku, że z całą pewnością nie powinno się tu znajdować tyle osób. 

To wyglądało jakby co najmniej ktoś podał informację o naszym przyjeździe do wiadomości społecznej, akcentując powagę naszego przybycia. A ja nie miałem pojęcia czy tak właśnie miało być, czy może to wszystko wpływało na plany nie tylko Erwina, ale i kogoś innego. Czyżby wróg celowo wykonał taki właśnie zabieg? A może chciał ukryć się w tłumie?

Cholerny Smith. Mógłby czasami powiedzieć co mu do głowy przyszło, a nie trzymać wszystko dla siebie.

— Co? — brunetka spojrzała na mnie, szybciej mrugając. 

Zmarszczyłem brwi, lekko się irytując. Nie tak dawno sama chciała ze mną poruszyć ten temat, a teraz udawała jakby nic podobnego nie miało miejsca. Nie dość, że źle spałem, to jeszcze ona sobie zabawę znalazła...

— Ci ludzie. — przekręciłem oczami. 

Hanji, spojrzała jeszcze raz po tłumie wokół nas i nieco spoważniała, skupiając wzrok na czymś przed sobą. Mi za to pozostało jedynie cierpliwie czekać na jej odpowiedź, ostentacyjnie wzdychając. Spojrzałem na gniade wierzchowce ciągnące wóz i z rezygnacją stwierdziłem, że ktoś będzie musiał o nie zadbać, gdyż błoto oraz rosa, które poprzyklejały się do ich sierści oraz boków, były odpychające. 

— Masz rację. To naprawdę dziwne. — zdecydowała się ostatecznie odezwać, nawet na mnie nie patrząc. 

Zacisnąłem szczękę, czując znajome uczucie ucisku w klatce piersiowej, które przy dłuższym czasie wywoływało u mnie duszność. Skłaniało mnie to do refleksji. Było pewnego rodzaju intuicją, która pomagała mi wybierać, a to że nawet okularnica czuła w tym wszystkim dziwnego rodzaju spisek, potrafił mnie niepokoić. 

Z tego co wynikało z dokumentacji, Kastner wraz z Mortain'em mieli czekać na nas na miejscu, a w nadziei Erwina, winny, bądź jego współpracownicy mieli się ujawnić w trakcie ceremonii. Nikt poza Smith'em nie znał jednak szczegółów całego przedsięwzięcia, a to gdzie oraz kiedy nastąpi cała akcja, również pozostawała dla nas tajemnicą. Musieliśmy więc być w gotowości przez cały czas. 

Wszystko jednak wydawało się być przeciwko nam. Infrastruktura stolicy, gdzie niezliczona ilość uliczek, była idealnym miejscem do zaszycia się sporej liczby osób, mała grupa, tłum w który z łatwością można było się wtopić. Za dawnych czasów, przy identycznych warunkach samotnie dałbym radę zlikwidować cel. 

To co jednak najbardziej wydawało się mnie ruszać, to to, iż tym celem miał być nie kto inny jak Nina. Nie mogłem dopuścić by coś się jej stało, musiałem dopilnować, by wizja Erwina się spełniła, a ona wróciła z nami do siedziby w całości. Żebym znowu mógł czuć się spokojny, a w koszmarach jej postać nigdy się już nie rozpadła. 

— Levi. — ponownie zaczepiła mnie Zoe, patrząc na mnie tak jakby myślała dokładnie o czymś podobnym do mnie. Z ociągnięciem obrzuciłem jej zmartwioną twarz, wzrokiem. 

— Czego? — mruknąłem, pośpieszając ją. 

Głowa wciąż pulsowała, a tłum sprawiał, że ból tylko się nasilał. Nie zmieniało to jednak faktu, że już wstępnie zdążyłem przyzwyczaić się do nowej sytuacji i nie było tak samo źle jak na samym początku. Za jakiś czas, szum powinien ustać, a czujność powróci szybciej niż będzie mi się zdawać. Zawsze tak było...

— Mam złe przeczucia. — odparła. 

Szybciej zamrugałem, dostrzegając jej zaszklone oczy oraz drgającą wargę w ostatniej chwili, nim zdążyła się całkowicie ode mnie odwrócić. Sztucznie się zaśmiała, przykładając dłonie do twarzy, przez co automatycznie pociągnęła za wodze, a konie zwolniły tempa.

— Głupia. — podniosłem głos, wyrywając jej brązowy sznur z dłoni i skontrolowałem sytuację. 

To był pierwszy raz kiedy na Hanji tak bardzo wpłynęły negatywne emocje. Tym razem również starała się to ukryć śmiechem, jednak na niewiele się to w tej chwili zdawało. Czułem się niezręcznie. Nie miałem pojęcia jak powinienem się zachować, gdy zwykle radosna brunetka, teraz siedziała obok mnie całkowicie przygnębiona. Cholera jasna!  

Zacisnąłem szczękę, przeklinając w duchu to, że  zwykłem mieć pecha znajdować się w tego typu sytuacjach. Oczywiście, rozumiałem iż każdy ma swoje dobre oraz złe chwile. Ja również miewałem dobre i złe dni, jednak nigdy nie miałem pojęcia jak powinienem na poszczególne zachowania w skrajnościach zareagować. Dla mnie zawsze wydawały się one nazbyt emocjonalne i jawnie je krytykowałem, jednak, gdy tylko doświadczałem osobiście ich wylewności, nie potrafiłem stać obojętnie i coś podpowiadało mi, że powinienem zareagować. Za jakie grzechy... 

— Ej. — zaczepiłem ją, instynktownie szturchając ją w ramię.

Zoe jednak wciąż pozostawała jak posąg. Nie miałem na to wpływu, jednak zirytowało mnie trochę jej zachowanie. Nie znosiłem kiedy ktoś mnie ignorował lub sprawiał takie wrażenie. Postanowiłem, więc zmusić ją do spojrzenia mi prosto w oczy, by mieć pewność, że to co chce powiedzieć do niej dotrze. 

Ponowiłem więc szturchnięcie, z tą różnicą, że włożyłem w to więcej siły i skupiłem spojrzenie na tyle jej głowy. Zaczynałem mieć powoli dość jej durnego zachowania. Nigdy nie była tak rozchwiana, jednak jeżeli jej stan się nie poprawi to może to doprowadzić do niepowodzenia planu Erwina. Nie mogę do tego dopuścić.

— Hanji. — zawołałem ją po imieniu, nareszcie doczekując się jej szklanego spojrzenia. Oczy miała zaczerwienione, włosy tak jak zwykle potargane, a na ustach ledwo utrzymywał się. Ledwo powstrzymałem się od grymasu. 

— Sprowadzimy ją z powrotem. — zapewniłem, nie będąc do końca pewien własnych słów. 

Osobiście liczyłem na ich prawdziwość, nie będąc w stanie powiedzieć, ani stwierdzić czy tak naprawdę ma być. W tej chwili oboje mogliśmy tylko wierzyć w to, że wszystko jakoś się poukłada, a nasze życia powierzone wzajemnie w zaufaniu towarzyszy, nie okryją się zdradą. 

Musimy czekać. 

****

Było około południa, gdy tłumy ludzi zaczęły się gromadzić na głównej ulicy by godnie powitać wjeżdżających przez główną bramę zwiadowców, a zdezorientowany Gregor w dezorientacji starał się wymyślić cokolwiek co pomogłoby mu zlokalizować nieumiejącą usiedzieć w miejscu Kastner.

Kiedy ocknął się z samego rana kobiety już nie było, dokładnie tak samo jak jego sprzętu. Jej ogier oraz jego wierzchowiec wraz z bagażami i całą resztą ekwipunku wydawały się zostać nietknięte. Oznaczać to mogło, że tak jak wczoraj już zdążył zauważyć, Nina zapewne udała się na poszukiwania kogoś na kogo wczoraj czyhała. A to zdaniem Mortain'a nie oznaczało nic dobrego.

Szukanie jej, gdy tylko przybył do stolicy, zajęło mu krócej tylko ze względu na to iż nie oddaliła się zbytnio od miejsca, w którym rzeczywiście miała być. Tym razem jednak nie tylko nie było jej w pobliżu, ale mogła się znajdować gdziekolwiek. Nie było szans na skuteczne zlokalizowanie jej w tak krótkim czasie. Co miał zrobić?

Gdy umówiona godzina, którą podał mu Smith zbliżała się ogromnymi krokami, po prostu wbrew swojej naturze, postanowił że skorzy się przed Generałem na miejscu spotkania. Nie miał nic na swoje usprawiedliwienie, a to że zignorował Kapitan i uznał za odpowiedzialną okazało się ogromnym błędem. 

Na początku naprawdę go irytowała czego nawet nie starał się ukrywać. Potem dodatkowo wyprowadziła go z równowagi, ciągłymi pytaniami, niemożnością poradzenia sobie ze skaleczeniami i pewną niedostępnością, ale kiedy nareszcie zaczęła się zachowywać w miarę normalnie, dostrzegł w niej kogoś znajomego. Kogoś kogo nie będzie już w stanie nigdy zobaczyć, kogoś kogo nie ma już na tym świecie...

— Kurwa! — przeklął, siłując się z uprzężą swojego wierzchowca. 

Wszystkie czynności jakiś się podejmował okazywały się niezmiernie trudne przez targające nim emocje. Wciąż miał ją przed oczami i denerwował się swoim mocnym snem. Ponieważ, gdyby tej nocy nie uległ zmęczeniu po podróży, nie musiałby się teraz bać odpowiedzialności jaką będzie musiał ponieść, przez nieodpowiedzialne zachowanie swojego zwierzchnika.

Zachowywała się tak samo jak ona. Ciągłe kłótnie i na pierwszy rzut oka oderwanie od świata — i ta bijąca od niej nieznana siła wymieszana z nieznanego rodzaju ciepłem. Mimo wszystko tak bardzo jak chciał z nią przebywać w jednym pomieszczeniu, tak samo bardzo ją nienawidził. 

Bolało się gdy na nią patrzył i kiedy do niego mówiła. W dodatku cała ta jej otoczka wiecznie skrzywdzonego dziecka, któremu chciało się pomóc, a jednocześnie te dziecko z całym swoim przekonaniem odpychało tą pomoc. Nowa pani Kapitan zachowywała się i wyglądała jak jego Lily...

Mała istotka na której szczęściu zależało mu bardziej niż na swoim życiu. Osóbka, która sprawiała, że chciało mu się śmiać i jednocześnie płakać. Dziewczynka, która sprawiała, że jego niegdyś szary dzień wydawał się być bardziej kolorowy. Jego jedyna rodzina. Jego siostrzyczka. 

To co zostało odebrane mu tamtego dnia gdy runęły Mury. Kiedy Shiganshima została przejęta przez tytanów, a on uciekając, nie zdążył odepchnąć jej i uchronić przed jednym z wykopanych przez tytana kolosalnego głazów.

Do dzisiaj nawiedzała go, jej wystraszona i zapłakana twarz, która błagała o pomoc. Moment, gdy jej ciepła krew opryskała jego ciało, jego twarz i sprawiła, że cała nienawiść do tego świata, przekierowana została na istoty, które odebrały mu wszystko co dotąd kochał. Jego celem stała się walka z tytanami oraz dołączenie do korpusu zwiadowczego, gdzie za sprawą samego Smith'a miał okazję trafić dużo szybciej. W końcu to wszystko dzięki jego przysłudze... 

— Jak ta idiotka coś sobie zrobi to ją zajebie. — mamrotał pod nosem, usadawiając się na koniu i pociągając za wodze. 

Ruszył w kierunku cmentarza, sprawdzając przelotnie pozycję słońca. Miał nadzieję, że chociaż tym razem nie straci kogoś, dzięki komu znalazł się na pozycji, która zapewni mu maksymalne wykorzystanie możliwości fizycznych oraz dotarcie do usunięcia tego na czym najbardziej mu zależało — do tytanów. 

Nawet on zdawał sobie sprawę z tego, że to jak bardzo by jej nienawidził nie zmieniałoby faktu, że ktoś taki jak Kastner, była zwiadowcom bardzo potrzebna i nie mogła stracić życia w tak bezsensowym sporze związanym z ciągnącą się za nią przeszłością. 

Nic co było nie powinno decydować o tym co będzie, a to co o przyszłości można było powiedzieć to to, że z pewnością zbyt często, łatwo pokładano w niej nadzieję lepszego jutra. Którego przecież nigdy nie było...

Nie było go w świecie murów, tak jak i poza nimi...

****

Godzina za godziną, cienie przebiegające pod wpływem poruszającego się na niebie słońca. Minuta dłużąca się w nieskończoność, która tylko męczyła mnie swoją ilością sekund. Kolejna bezsenna noc, kolejna próba zakopania przeszłości bez niczyjej pomocy i oczekiwanie na nieuniknione. 

Byłam zmęczona i czułam się tak jakbym co najmniej przywaliła głową w beton kilkanaście razy z premedytacją, czując teraz tego realne skutki. Miałam wrażenie, że coś wali mi w czaszkę od środka, dmuchając jednocześnie w uszy, co wywoływało znajomy szum i omamy. Tak blisko, a jednak wciąż daleko.

Wybrałam sobie wygodny punkt na wysokości i spoglądałam zamykającymi się oczami na budowlę przeznaczoną wyłącznie dla wyższego rodzaju szlachty, która się tutaj panoszyła. Sińce były nieuniknione, tak samo jak powtarzające się w czasie ziewnięcia. Nie traktowałam tego jednak jako coś złego. To dzięki temu, że wciąż się nie poddawałam, mogłam tutaj siedzieć i zbierać energię, która może mi się jeszcze przydać. 

W prawej dłoni trzymałam kawałek, wilgotnego jeszcze chleba, który osamotniony na dachu przed wcześniejszym lokalem, wraz z trunkami w tobołku, pozostał schowany za kominem. Był jak papka w ustach, bez żadnych dodatków i aromatów. Sam, zamokły chleb, który nieprzyjemnie rozpuszczał się w ustach, skutecznie zapychając jednakże pusty żołądek.

Nic poza nim jednak nie miałam, a zapijanie go w takim momencie winem, szczególnie gdy używałam sprzętu do manewrów, okazałoby się z mojej strony tylko czystą głupotą. Nie było już miejsca na pomyłki, które mogłam popełnić. Każdy błąd kosztowałby mnie wszystko. 

Kiedy jednak znajome dzwony zaczęły wybijać południe, coś we mnie pękło. To te uczucie kiedy stresowałeś się przed czymś naprawdę ważnym przez dłuższy okres czasu, aż do momentu, kiedy się do tego uczucia przyzwyczaiłeś i przez pewien nagły czynnik, powróciła do ciebie świadomość oraz strach że wszystko może się posypać — dwa razy bardziej.

Dzisiejszy dzień jednak sporo różnił się od tego wczorajszego. Kałuże zdobiące wcześniej ulice zniknęły pod wpływem temperatury lub po prostu wchłaniając się w zeschłą ziemię. Palące promienie słońca, pobudzały do życia, jednocześnie rażąc po oczach, a lekki wietrzyk sprawiał, że czuło się coś magicznego w powietrzu. Zapach miasta, które w przeciwieństwie do Podziemi nie pachniało stęchlizną, a świeżo pieczonymi w gospodzie wypiekami. 

Idealna pogoda. Idealny dzień. Idealny moment by zdusić mrok czający się w sercu i duszy. Idealny czas na zabicie swojej przeszłości, goniącej cię przez większość życia, które już nigdy nie miało być takie samo jak kiedyś. Nowy rozdział mający zakończyć ścieżkę żalu. Wolność. 

Przepiękne witraże świętych, kościoła murów mieniły się w świetle, będąc tak dużymi jak średniej wielkości monstra, dzięki którym w ogóle miały prawo powstać, a starannie dobrany marmur na ścianach, był dostrzegalny nawet z zewnątrz. Czysty luksus zarówno dla duchownych jak i ludzi. Miejsce, w którym za życia miało się wrażenie, że jest się już zbawionym.

Ludzie zaczynali niebezpiecznie się zbierać, a niemały tłum, który kierował się w stronę dziedzińca, tylko upewniał mnie w tym, iż wszystko czego oczekiwał Chris musiało zostać spełnione. Kobiety wraz z dziećmi oraz małżonkami. Ogromna ilość podekscytowanych mężczyzn i mniej lub bardziej znane osobistości, wybierały się na przechadzkę. Cała ich droga i kierunek ściśle zaplanowany w większym lub mniejszym stopniu. 

Szukając idealnego budynku, natknęłam się na porozwieszane w wielu miejscach klepsydry. Informacje o miejscu, czasie i sposobie pochówku mojej matki. O przemowie Erwina i przyjeździe zwiadowców do stolicy w celu uhonorowania kogoś majestatycznego o nieznanym wcześniej nazwisku. Czysta manipulacja, zachęcająca ludzi nudzących się w swoich domach, do wyjścia na ulicę. Do zapewnienia odpowiedniego tłumu, który pozwoliłby obcej grupie na działania nawet w zwartej grupie kilkunastu osób. Jednym słowem — niebezpieczeństwo. 

Nie miałam pojęcia kto był tego przyczyną. Kto porozwieszał ich nakład po całej stolicy, kto zlecił drukarni ich produkcję, jednak miałam co do tego konkretne podejrzenia. Istniały bowiem jedynie trzy osoby mniej lub bardziej osoby zamieszane w incydent, które można było o to posądzić i które znały szczegółowe informacje o samym przyjeździe oraz celu przyjazdu zwiadowców. 

Chris jako główny podejrzany stał oczywiście na czele, wszystkich złych rzeczy jakie mnie spotkały i to on najbardziej by mi tutaj pasował. Pozostawała jednak też postać samego Erwina, którego posunięciem mogłoby być to dobrym przetargiem w kierowaniu całością gry. Na szarym końcu pozostawał za to sam Gregor, którego zdecydowałam się opuścić. Nie wiadomo co robił tyle czasu samotnie, dopóki mnie nie spotkał. Miał wystarczającą ilość czasu by to zrobić. Szczególnie po mojej ucieczce. 

— I po co o tym rozmyślam, jak i tak w późniejszym czasie, nie będzie mieć to większego znaczenia. — wyszeptałam, oglądając się za siebie. 

Założyłam kosmyk, niesfornych włosów za ucho i przeciągle westchnęłam, próbując uspokoić drzemiące we mnie emocje. Jeszcze tylko godzina dzieliła mnie od zachowania całkowitej czujności. Jedyne sześćdziesiąt minut, które poświęcić będę musiała na obserwację i wysnucie wniosków. Tak mało w tak niewielkim zakresie czasowym, którym dysponowałam. Pomyśleć, że to wciąż było za mało by naprawdę dobrze poznać przeciwnika. 

Nie łapała mnie tyle co nuda, a zniecierpliwienie. To wszystko co przytrafiło mi się w życiu trwało zdecydowanie zbyt długo. Całe to nieszczęście, poniżanie, walka o lepsze jutro. To jak cierpiałam i rozrywało mnie to od środka. Wszystkie istnienia, które sprawiły, że byłam tyk kim byłam. Miałam po prostu dość. 

Gdybym tylko chciała — mogłabym się poddać. Porzucić walkę i do końca moich dni pozostać w Podziemiu, nigdy na nowo nie doświadczając blasku słońca. Tego, że w tym momencie mogę oddychać świeżym powietrzem, podziwiać obłoki przemykające po niebie i przyjmować ciepło promieni. Jednak nie zrobiłam, a mało tego, zyskałam szansę, która dla wielu ludzi jest po prostu niedostrzegalna. Nie znają jej wartości oraz szczęścia doświadczenia czegoś takiego — nie mogą wyjść za mur.

Choć wszystko wiązało się z okropnymi konsekwencjami, żołnierze walczyli, ludzie wciąż umierali, nie poddając się w swoim parciu na przód. Dawali z siebie wszystko, by przeszłość nigdy ich nie dopadała, a spragniona szczęścia dusza, nareszcie dostała to czego oczekiwała — spokoju. 

Ja też pragnęłam taka być. Goniąc wraz z nimi, patrząc na plecy tych, którzy wydawali mi się mieć siłę by iść, by łamać mur postawiony przed nimi, powierzałam w nich moje jutro. Miałam nadzieję, że depcząc za nimi krok w krok, będę mogła dojść do tego samego. Osiągnąć to co oni, doświadczyć takiego samego spełnienia jak oni. W momencie jednak gdy stałam i widziałam widok, który i oni widzieli, czułam pustkę. 

Traciłam znaczenie tego o co tak walczyli, gubiłam ich plecy pozostawiając przed sobą znak zapytania. Ponieważ w pewnym momencie tak naprawdę nie miałam już za kim iść. Nie wiedziałam gdzie podążać, co robić, gdzie skręcić, a może dalej iść na przód. To wywoływało we mnie strach oraz pewnego rodzaju ekscytację. Mało jednak było takich momentów. 

Zbyt często przeszłość, powstrzymywała mnie od tego by znaleźć się w tym miejscu. Chwytała mnie za nogi, blokując przed parciem za oddalającymi się plecami. Ciągnęła mnie wstecz, nie pozwalając pochwycić jutra w pełni. A najgorsze w tym wszystkim było to, że zbyt często jej na to pozwalałam, poddając się jej sile. Czy kiedyś uda mi się w końcu z tego wyrwać?

 Ciągłe rozmyślanie o tym co mogłoby być, gdyby pewne rzeczy nigdy się nie wydarzyły, również stawały się przeszkodą. Co by było gdybym...

...tamtego dnia nie znikła rodzicom z oczu...

...tamtego dnia nie spróbowała ucieczki...

...tamtego dnia nie poszła do domu po nadzieję...

...tamtego dnia porozmawiała z matką...

...tamtego dnia zdecydowała się powiedzieć Hanji o moich podejrzeniach...

...tamtego dnia nie przyszła na świat...

 A co jeżeli znów bałam się, że moje nowe wybory, nasuną mi do wypominania nowe "Co by było gdyby..."? Co jeżeli nie chciałam już dopuścić do tego, by żal znów zasłaniał mi pole widzenia? 

Pewne rzeczy po prostu się rozumiało. Wiedziało się jakie efekty przyniosą, miało przeczucie że robiąc coś, możemy mieć przez to potem problemy. Mieliśmy świadomość, że nie wyjdziemy z czegoś cało, że wybierając właśnie tą możliwość, nie skończy się to dla nas dobrze. Dlaczego jednak wciąż się na to decydowaliśmy? 

Gdyż pokładaliśmy wiarę w tym, że zło które znaliśmy dotychczas, w końcu pozwoli nam się wyszarpać ze swoich szponów. 

Ponieważ posiadaliśmy nadzieję na bycie wolnymi. 

****

Widząc cały ten zgromadzony tłum oraz chętnych do pomocy w niesieniu sosnowej trumny do miejsca ceremonii, miało się wrażenie, że Layla była jedną z bardzo znanych szlachcianek, o których dużo mówiło się w stolicy. Z pozoru biedna, zraniona i wyczerpana życiem kobieta, której historia skończyła się w ułamku sekundy, w momencie gdy nie zgodziła nawet pogodzić się z odnalezioną po latach córką. 

Niespotykany zbieg wydarzeń sprawił, że na pożegnaniu zapracowanej matki, pojawili się być może nigdy nie znani przez nią ludzie, a przemowę o jej życiu, wygłosić miała jedna z głównych głów, dobrze znanych za wszystkimi murami — sam Erwin Smith. 

I choć miało to ukryte drugie dno. Nie było tylko zwykłym upamiętnieniem jej usłanego w ból życia, to i tak sprawiało, że nieboszczka powinna zaznać po śmierci trochę spokoju. Bądź co bądź, te wszystkie sylwetki, przyszły tu nie tylko ze względu na zwiadowców, ale również i dla niej. 

Layla Kastner po śmierci stała się najsłynniejszym tematem plotek i chodź nie do tego miało to początkowo zmierzać, Generał nie wydawał być się tym wszystkim zmartwiony. Znowu wyglądało to tak jakby szczegółowo zaplanował ich przybycie, chodź my, a nawet sam Levi, byliśmy tym mocno zaniepokojeni. 

Wraz z Samanth'ą, Aurelią oraz Florianem, zdecydowałam się nieść trumnę w odpowiednie miejsce, oddając pani Kastner, chodź w taki sposób przysługę, którą dla mnie poczyniła. Tamtego dnia, gdy rozmawiałam z nią w celi, gdy patrzyłam w jej oczy, tak bardzo podobne do tych jej córki i czułam jak serce bije mi w piersi, kiedy opowiadała o tym co ją spotkało — było mi po prostu jej żal. 

To co się wydarzyło tylko pokazywało jak człowiek potrafił niszczyć kogoś innego całkowicie nieświadomie, jednocześnie oddając mu się w pełni. Tylko rodzic z miłości do dziecka, potrafił poświęcić innych. Tylko on był w stanie emocjonalnie poczuć jego ból i pragnąć jego dobra ponad swoje własne. Miłość rodzicielska potrafiła łamać wszelkie przeciwności, choć dziecko nie rozumiejąc jej w żaden sposób, nie mogło odpowiednio się do niej ukierunkować. Raniło swoim zachowaniem, nawet nie próbując zrozumieć i nawet pomimo tego, jego postępowanie i tak zostawało wybaczone. 

Część pracy wykonanej przez Żandarmów została odpowiednio wypełniona, przez co teraz w części zwiadowczej znajdował się wykopany dół, a zaraz obok stało skromne podwyższenie, z którego Smith miał recytować. Krzesła nie były potrzebne, a sam ich transport utrudniałby wiele rzeczy, dlatego też zostały one zignorowane. Wszyscy, którzy zdecydowali się tutaj pojawić, musieli korzystać z siły swoich nóg oraz słuchu. Choć tak naprawdę, nie powinni mieć problemu z odbiorem tego co powie Erwin. Miał dość donośny głos, a wielu z nich i tak mało interesowało co powie. 

Najważniejszym co jednak dało się zobaczyć, była znajoma klacz oraz osoba stojąca zaraz przy niej, która pojawiła się na horyzoncie, ciągnąc konia za uprząż. Poprawiłam swoje okulary, przyglądając się wolno kroczącej postaci, która wzbudziła we mnie pewnego rodzaju obawy. 

To był Gregor we własnej osobie — co do tego nie można było mieć wątpliwości., jednak co było w tym wszystkim najdziwniejsze, szedł on sam. Serce zabiło szybciej w piersi, a w klatce piersiowej pojawiło się znajome uczucie strachu. Nie przybyła z nim osoba, na której najbardziej wszystkim zależało. Dlaczego nie przyszła? Nie znalazł jej? Co mogło się stać?

Posłałam ukradkowe spojrzenie Levi'owi, chcąc sprawdzić jak on odbiera tą całą sytuację, jednak wydawał się w ogóle nie przejmować. Jego twarz pozostawała w takim samym wyrazie jak zwykle, a oczy śledziły tylko zbliżającą się do nas sylwetkę, która wyróżniała się z tłumu. Byłam jednak pewna, że on zupełnie tak jak ja w tym momencie, zaczął się niepokoić. W końcu jedno odstępstwo od planu, mogło pociągać za sobą kolejne. Jak mieliśmy ją chronić, nie miejąc pojęcia gdzie w tej chwili jest?

— Co się dzieje? — podeszłam do mężczyzny, gdy tylko zbliżył się na wystarczającą odległość. 

Wokół nas wciąż było dużo ludzi, co stwarzało pewnego rodzaju dogodne środowisko do cichszej rozmowy, zagłuszanej przez dyskusje innych. Czułam jak pocą mi się ręce, a oczy bruneta uciekając gdzieś w bok, próbując umknąć od odpowiedzi. I w tamtej chwili już wiedziałam. Wiedziałam, że jego poszukiwania poszły na marne, że nie ma szans, by sprowadzić ją tutaj, jeżeli sama się nie pokaże. 

— Dołącz do nas. — rozkazałam w zrezygnowaniu, obserwując jak Mortain mnie mija. 

Zaraz potem jednak, podążyłam za nim ustawiając po prawej stronie Erwina. Levi stał natomiast po jego lewej, a inni wraz z nowo przybyłym Gregorem, przygotowywali się do opuszczenia trumny. 

Ci obcy ludzie, których żadne z nas nie kojarzyło, mogli znać Laylę o wiele bardziej od nas lub nie kojarzyć jej też wcale. Te wszystkie oczy w nas wpatrzone mogły należeć do zdrajców, jak i do przyjaciół, a powody, dla których się tutaj zgromadzili mogły być naprawdę różne. Wszyscy mieliśmy inne pobudki stania w tym miejscu. 

Nie to się jednak liczyło. Najsmutniejsze w tym wszystkim było to, że pierwsza miała odesłana zostać osoba, która najmniej tego potrzebowała. Kto chciałby być pochowany, gdy przy jego boku nie ma nikogo, kogo mógłby nazwać rodziną? Kto chciałby odejść w samotności, bez ukochanego oraz swojego dziecka, które opłakiwałoby jego stratę? To był inny pogrzeb, jednak z całą pewnością należało przyznać, że swoją brutalnością dorównywał tym, które organizowaliśmy w korpusie zwiadowczym dla zaprawionych weteranów. Gdyż ani oni, ani Layla, nigdy nie miała zaznać już spokoju.

— Chciałbym powiedzieć parę słów. — głośny ton Erwina wprawił wszystkich w początkowy stan dezorientacji, choć parę osób, dzięki jego okrzykowi przestało rozmawiać. 

Siła jego głosu zaskakiwała mnie nie raz, gdyż dzięki niej mogliśmy sprawnie przekazywać ludności to co mamy do powiedzenia, bez zbędnego targania ze sobą sprzętu do nagłaśniania. Minusem jednak było to, że słysząc go dość często z bliskiej odległości, można było bardzo szybko ogłuchnąć. 

Tłum ucichł, skupiając swoją uwagę na blondynie, dumnie spoglądającym w przestrzeń. Nie skupiał swojego wzroku na nikim konkretnym, stając się pewnego rodzaju autorytetem. Szybciej zamrugałam, czując swego rodzaju nostalgię. Zawsze taki był. Za każdym razem patrzył na coś czego my nie mogliśmy pochwycić. Nie oglądał się za siebie, nie zważał na trupy towarzyszy, po prostu goniąc za czymś czego nikt poza nim nie mógł dostrzec. Miał swoje marzenie. Wizję lepszego świata, którego mogliśmy doświadczyć, a która była wręcz niemożliwa do spełnienia. 

— Zgromadziliśmy się tutaj, by upamiętnić śmierć, świętej pamięci, Layli Kastner. — zaczął, bardziej się prostując, na co lekko zmarszczyłam brwi. 

Błękitne tęczówki w dalszym ciągu miał wpatrzone w punkt przed sobą, całkiem tak jakby uciekał gdzieś dalej swoimi myślami. Całkiem tak jakby czegoś szukał.

— Dobrej matki, oddanej poszukiwaniom swojego dziecka, aż do ostatnich chwil życia. — kontynuował, spinając mięśnie. Zmarszczyłam brwi, kątem oka nie dostrzegając innych dziwnych zachowań ze strony ani Levi'a, ani innych zwiadowców. 

Niby wszystko szło tak jak miało, choć niepokój targał moją duszę nieobecnością Niny. Nie wiadomo było gdzie była i co robiła, jednak było w tym wszystkim coś jeszcze. Uczucie, którego nie mogłam nazwać smutkiem, ekscytacją, a nawet żalem. Zmartwienie w tej sytuacji wydawało się zbyt oczywiste, ale to co czułam było zdecydowanie czymś zupełnie innym. Miałam przeczucie. 

Zbyt wiele razy widziałam jak Erwin rozplanowuje akcję, tak by nikt poza nim nie wiedział co dokładnie się stanie. Owszem, pewnych rzeczy nawet on nie mógł przewidzieć, jednak zdarzało się to dziać w przeważającej mniejszości. W dodatku całe to jego zachowanie i nienaturalne spojrzenie, nie dawało mi spokoju. Musiało się za tym kryć coś więcej. 

— Odeszła nie poddając się... — pojedyncze znaczenie jego słów dochodziło do mnie fragmentarycznie. 

Jeszcze raz spojrzałam w kierunku Levi'a, jednak jego postawa jak i reakcje pozostawały wciąż takie same — stał w tym samym miejscu jak posąg, oczekujący końca epoki. Nie kleiło mi się jednak to wszystko. Nie pasował mi schemat postępowania, czy chociażby brak zaskoczenie w momencie, gdy coś poszło nie po naszej myśli. Czyżby Smith, właśnie tego oczekiwał? A może...

Szybko poprawiłam swoje szkła, odganiając przy tym wchodzące mi w pole widzenia włosy i skierowałam wzrok w przybliżone miejsce, w jakie spoglądał również blondyn. Jeżeli mam rację, to bezsensowna cisza z jego strony będzie opłacalny, a błękitne tęczówki, znowu osiągną swój pierwotny cel. 

Pobieżnie przemknęłam spojrzeniem po twarzach wyjątkowo poważnych osób, które się tutaj spotkały i mocniej skupiłam się w miejscu koncentracji również i bardziej charakterystycznego. Wylot uliczki, gdzie ilość osób, choć niewielka wciąż dawała dobre możliwości prześlizgnięcia się. Idealne miejsce dla informatora. I wszystko jasne...

Serce szybciej zabiło mi w piersi, a umysł został częściowo przytłoczony, nagłym tokiem rozumowania, którego się podjęłam. Wyglądało, że choć ilość ludzi nie była ściśle przez Erwina planowana, to doskonale spełniła swoje zadanie. Dawała nam miejsce do wykrycia potencjalnych zagrożeń, jednocześnie zapewniając naszej niewielkiej grupie bezpieczeństwo. 

Możliwe, że było to też drugim dnem, a my stanowiliśmy tylko przynętę do działań Żandarmerii lub kogoś innego. Co do takich działań też jednak nie można było być pewnym. Znowu wszystko wyjaśni się po czasie w zależności od układających się okoliczności, ostatecznie i tak wychodząc na nasze. Bo gdyby coś poszło nie tak nie stracimy ani pozycji, ani innych ludzi, a tylko Nina zostanie... No właśnie co się stanie z Niną?

Nim jednak zdążyłam bardziej wgłębić się w temat, coś niespodziewanie rzuciło mi się w oczy, a wręcz przed nimi przemknęło. Czarna czupryna oraz znajoma sylwetka, zbyt podobna by mogła należeć do innej osoby. Wyglądało na to, że ten ktoś się spieszył, przeciskał się przez tłum kierując właśnie w stronę wylotu uliczki. Zamrugałam szybciej, czując jak zaczynają mi się pocić ręce. Jakim cudem to było możliwe? Przecież on nie powinien...

— Oddajmy jej cześć salutem! — nagły kszyk Smith'a, spowodował jednak że niemal nie podskoczyłam w miejscu, szybko przykładając dłoń do piersi oraz prostując się w odpowiedni sposób. 

W gardle mi zaschło, a klatka piersiowa bolała od zbyt mocnego uderzenia. Nie mogłam w to uwierzyć. Z nadzieję skierowałam spojrzenie na kamienną twarz Erwina, który mimo salutu wydawał się nie przejmować całą sytuacją. Możliwe też było, że tego nie zauważył albo mógł zignorować. Jednak ja nie mogłam...

Przełknęłam głośniej ślinę, powoli wycofując się do tyłu, w taki sposób, by moje odejście wydało się mniej widoczne. Krok za krokiem posuwałam się do tyłu, dostrzegając przy tym ukradkowe spojrzenie Levi'a, któremu posłałam tylko krótki uśmiech. Nie zostawię tak tego.

W momencie kiedy trumna na znak Smith'a spuszczana zaczynała być do dołu, a skupienie ludzi przeszło bardziej na nią niż na kogoś stojącego po prawej Generała, zaczęłam przepychać się w kierunku miejsca, gdzie po raz ostatni dostrzegłam znajomą osobę. Oczy mnie piekły, a niepokój targał od środka, tak jak przed ważnymi wyprawami oddziału. Nie mogłam się pomylić.

— Przepraszam bardzo. — mamrotałam pod nosem, trącając kolejną osobę na swojej drodze, która znajdowała się zbyt blisko, bym dała radę ją ominąć. Szybki krok utrudniał mi omijanie obiektów, jednak bez niego, on mógł mi uciec. On nie mógł mi uciec. 

W jednej chwili to czym się przejmowałam, zniknęło jak mydlana bańka, uwalniając moje pokłady adrenaliny. Pobudziło mnie do tego stopnia, że przestałam myśleć o czymkolwiek innym, a stres jaki w tym momencie czułam stawał się uczuciem tak potężnym, że ledwo dałabym go radę opisać ze znajomością słownictwa medycznego. 

I choć było to wyjątkowo kłopotliwe, to do celu dotarłam dość szybko, a w dodatku okazałam się mieć większe szczęście niż myślałam. On wcale nie uciekł, a w zamian postanowił zostać i przyglądać się całemu zgromadzeniu, pod przykrywką zwykłego cywila, którym przecież nie był. Nie miał na sobie sprzętu, a czarne kosmyki wydawały się być dłuższe od momentu, kiedy po raz ostatni je widziałam. Zmienił się.

Wydawał się mnie jednak nie zauważyć, a tylko wciąż stał przyglądając się całej ceremonii. Niewiele też myśląc, zaczęłam do niego podchodzić. Niepokój targał moim ciałem, a zdziwienie nie dawało zapomnieć widoku dokumentów ze zgonami, które podpisywałam. Jakim cudem on żył?

Nie trzeba było czekać jednak długo, jak jego czarne tęczówki spotkały się z moimi, a dziwnego rodzaju zawarty w nich ogień przeszył moje ciało. Impuls, dzięki któremu zrozumiałam co chce zrobić. Impuls, dzięki któremu w ogóle udało mi się go złapać. 

Drgnął zaczynając uciekać, zagłębiając się w pobliską uliczkę. Wystraszył się rozpoznając osobę, której wciąż powinien być podporządkowany. Osobę, do której jednostki nie należał, tylko dlatego iż w aktach zapisany był jako martwy. 

Ruszyłam za nim pędem, pomagając sobie założonym na biodrach sprzętem, który okazał się być dzisiaj przydatny w czymś innym niż walce z tytanami. Udało mi się go dogonić jeszcze przed tym nim wyszedł z zaułka na główną ulicę przy jednym z trzech kościołów w okolicy.  

Zacisnęłam nerwowo dłonie na jego ramionach, przyciskając go do ściany, na tyle mocno, by stracił równowagę i się po niej zsunął. Wyrywał się, próbując zakryć swoją twarz, krzyczał tak jakby mój dotyk co najmniej go zabijał. Zachowywał się nie jak człowiek, a zwierzę które właśnie zostało złapane w pułapkę. 

— Mamy ze sobą do pogadania, Leviathan. — wykrztusiłam na urywanym wdechu, spowodowanym zbyt małą ilością tlenu, jaką nabrałam podczas odrzutu do płuc. 

Chłopak drgnął, jeszcze raz próbując ucieczki, jednak po tym jak mocniej kopnęłam jego piszczel, po prostu skulił się na ziemi, przeklinając wyraźnie pod nosem. Miał mi zdecydowanie za złe, że go dopadłam. Kto w takiej sytuacji by nie miał?

Z trzymanej przez niego torby wyślizgnęło się parę papierów, które z lekkim szelestem opadły na ziemię, lecąc gdzieś dalej porywane przez obecny w uliczce przeciąg. W lekkim zdziwieniu zacisnęłam wargi i wciąż nie spuszczając Collins'a z oczu schyliłam się po jedną z nich. 

— Co to jest? — spytałam, rozpoznając w ulotce, znajomą klepsydrę, które jako pewien rodzaj ogłoszeń, zazwyczaj rozwieszane były na rynku, by poinformować o śmierci jakiejś znanej osobistości. 

Spojrzałam przenikliwie w ciemne tęczówki chłopaka, dostrzegając w nich jedynie czyste przerażenie. Z całą pewnością nie spodziewał się, by ktoś zauważył go wśród tłumu. Wydawał się pewny stojąc chwilę wcześniej przy wylocie z zaułka, a nawet dostrzec można było lekką ulgę na jego twarzy. Głośniej westchnęłam wyrzucając dłonie w górę. 

— Słuchaj mnie, albo zaczniesz mówić, albo będę zmuszona iść po Levi'a. — zacmokałam, przywołując w pamięci scenę z moich urodzin, gdy atmosfera agresji była wyczuwalna bardziej niż na jakiejkolwiek z wypraw za mur. Levi poczuł się wtedy zagrożony, a gdy łowca staje się zagrożony, zaczyna polować na to czego się boi.

Na moje słowa Leviathan momentalnie pobladł, głośno przełykając ślinę. Wokół nas wciąż jednak pozostawał nieustanny gwar, a do zaułku mogli zapuścić się ludzie. Jeżeli ktoś zobaczyłby mnie w tej sytuacji, z kimś kogo dawno nie powinno być na tym świecie, mógłby z czystej złośliwości do samego korpusu zwiadowczego, w którego barwy byłam odziana, pójść na skargę do Żandarmów. Cywile nigdy nie byli zbyt rozumni.

— To co zdecydowałeś się już? — uśmiechnęłam się pocieszająco, w głębi odczuwając nieznanego rodzaju satysfakcję z tego typu dominacji nad kimś. I już wiadomo dlaczego Levi tak dręczy ludzi...

— Ja...ja... — próbował coś powiedzieć. Zmarszczyłam brwi w zniecierpliwieniu. To trwa zbyt długo.

— Ty? Ty? — spytałam, podchodząc do niego. 

Chwyciłam w obie dłonie, jego skromnie wyglądający płaszcz i podciągnęłam do góry, używając zaskakująco mało siły. Nie wiedziałam już czy to ja po tych wszystkich eksperymentach z różnego rodzaju przyrządami i młotami wypracowałam sobie kondycję, czy to on tak zaskakująco schudł. Włosy zbyt długie, twarz już nie tak pewna siebie jak niegdyś, a oczy puste, choć wciąż pełne walki o życie. To już nie był ten sam Leviathan, którego z radością wybierałam do mojego oddziału. 

— Szeregowy, co się stało? — zmiękłam nieco, przypominając sobie jego obraz z przeszłości. 

Moje wewnętrzne "ja" w dalszym ciągu postrzegało go w pewnym stopniu jak towarzysza broni, a głowa nie chciała zaakceptować tego, że popełnił najgorszą zbrodnię w żołnierskim prawie — zdezerterował. Uciekł, wyrzekając się swojego korpusu, swoich kolegów, swojego dawnego życia, w którym poprzysięgał ofiarować serce dla sprawy. Zdradził nas i porzucił, a moje serce wciąż nie potrafiło tego pojąć. I jeszcze te ulotki. Po co to wszystko?

— Odpowiedz. — nie ustępowałam, czując jak mój głos drży. 

Ta cała sytuacja w jakiej teraz byliśmy, niepewność każdej ulotnej chwili, a przede wszystkim cholerna niewiedza, sprawiała że nie miałam na nic siły. Pragnęłam jedynie stabilności oraz możliwości posiadania w zasięgu wzroku jedynej osoby, która zaakceptowała mnie taką jaką byłam ze wszystkimi wadami. Chciałam, by Collins, który ją zdradził, który chciał jej przecież wyrządzić krzywdę do czego oficjalnie się nawet przyznał, wytłumaczył mi dlaczego. Dlaczego to wszystko się działo? Jaki miał w tym udział?

— Pani, Hanji. — wychrypiał spuszczając wzrok na moje buty. 

Kulił się w sobie, ledwo utrzymując się na nogach, poddając całkowicie sile z jaką go trzymałam. Tak że gdybym tylko zdecydowała się go puścić, z głuchym odgłosem, upadłby na kolana przede mną. Zmrużyłam oczy, cierpliwie czekając co zamierza mi wyznać. 

Widać było jak ze sobą walczył. Jak zastanawiał się, czy nie powinien zachować tego co się wydarzyło, tylko i wyłącznie dla siebie. Smutny uśmiech plątał się na jego ustach, a włosy przyklejały w niektórych miejscach do twarzy. Wzrok jednak wciąż wbity pozostawał w ziemię. Był niczym marionetka. 

— Proszę ratować moją siostrę. — wykrztusił cicho, co wprawiło mnie w lekką dezorientację. 

Byłam zszokowana jego wyznaniem, gdyż z tego co pamiętałam, to Collins od zawsze widniał w rejestrach jako jedyna osoba, z tej właśnie rodziny. Samotnik. Jedyny który przetrwał, bez żadnych danych o rodzicach, krewnych. Czysta karta. 

Jakby się tak zastanowić to zawsze wydawało mi się to być podejrzane. Nigdy przecież nie zdawałam się zwracać na to większej uwagi. Skoro był i wykonywał jak najlepiej moje rozkazy, to mi to wystarczało. Muszę na przyszłość lepiej sprawdzać swoich ludzi.

— Siostrę? — dopytywałam w dalszym ciągu nie rozumiejąc co ma na myśli. 

W tym też momencie uniósł na mnie spojrzenie i skonfrontował swoje ciemne tęczówki z moimi, wywołując pewnego rodzaju dziwną troskę. W jego spojrzeniu było wszystko co przeszedł. Oczy połyskiwały, jakby zaraz po jego policzkach miały popłynąć łzy, a zmarszczki pod oczami powiększyły się. 

— On mi kazał. Kazał mi to wszystko robić, grożąc że jeżeli tego nie wykonam, to ją skrzywdzi... — jego głos nieprzyjemnie drżał, a ciało napinało się. 

— Przegrałem ją w karty. On poszedł ze mną na układ i ja przysięgam... — trudno było mu przekazać co ma na myśli. Widać było jak sprzeczne emocje nim teraz targały. Odkaszlnęłam. 

— Kim jest ten "on"? — uszczegółowiłam, sprawiając, że niekontrolowanie zaczął się telepać. 

Cały swój ciężar oparł na mnie, a wszelkie oznaki jego zdrowego zachowania już dawno zniknęły. Był zrozpaczony i z tej rozpaczy nie mógł wytrzymać w samym sobie. Rozdzierało go to na małe kawałeczki. 

— Chris. — wysyczał to imię z tak wielką nienawiścią, jakiej jeszcze u nikogo nie słyszałam. Coś we mnie drgnęło. To to samo imię.

— Ten skurwysyn kazał mi podburzyć psychikę tej dziwki. — wykaszlał, zaczynając dusić się od chwilowego braku powietrza. 

Jego klatka piersiowa unosiła się nienaturalnie szybko w górę i w dół, a lewa dłoń, która wcześniej wspomagała torbę na jego ramieniu, została przyłożona prze niego do ust. Nie brzmiało to jednak za miło. I choć byłam zła na to jak wyraził się prawdopodobnie o mojej Ninie, to wciąż jednak trwałam jak słup soli nad nim, przysłuchując się uważnie jego słowom.  Mimo pozorów to mogły być naprawdę istotne fakty.

— Byłem doręczycielem wiadomości, raz prawie zabiłem ją zrzucając z premedytacją z tego klifu za murem, a teraz jeszcze te ulotki. — wyliczał na palcach, kolejne incydenty w których brał udział, całkowicie nie przejmując się już późniejszymi konsekwencjami. 

— Ale Elizabeth, sama do niego ciągnęła. — splunął, reprezentując sobą jedynie bezradność oraz pewnego rodzaju obrzydzenie. Przestąpiłam z nogi na nogę, podążając za jego nieobecnym spojrzeniem, które skupił na przeciwległej ścianie. 

— A on złamał umowę i zamiast zostawić ją w spokoju to się z nią zaręczył! — podniósł głos, łamiąc się w pół tonu. 

Serce biło mi coraz szybciej, a informacje, które zalewały mnie w tamtej chwili były nie do pomyślenia. Wszystko wskazywało na to, że to właśnie były członek mojego oddziału, stał się ofiarą mężczyzny, który z jakiegoś powodu chciał pozbyć się Kastner. Za większością incydentów stał Leviathan, jednak po wyprawie gdy zniknął, one wciąż nie ustawały, a wręcz się nasilały. To tylko potwierdzało teorię Erwina, że wróg może mieć więcej uszu, które słuchają niż mogliśmy przypuszczać, a wzmożona ostrożność będzie w tym przypadku na wagę złota. 

— Czy był ktoś jeszcze? — wymamrotałam, nieruchomo mierząc go spojrzeniem. 

Adrenalina przelewała się przez moje żyły, a uczucie ciekawości wypalało umysł. Czułam się zupełnie jak w czasie eksperymentów, gdy na usta sam wychodził umysł, a ręce aż świerzbiło by sprawdzić nowe granice wytrzymałości obiektów badań. Ślina znów zbierała się w większej ilości, a oczy zaczynały mi łzawić, co z kogoś perspektywy wyglądało pewnie tak jak gdyby mi się szkliły. 

— Co? — wydusił, nie oderwawszy ode mnie wzroku. Tym razem wydawało się jednak jakby bardziej pobladł, a usta bardziej zadrżały. 

— Pytałam, z kim współpracujesz mój drogi? — podekscytowanie sprawiło, że mój ton zaczynał brzmieć mocno nienaturalnie, a wyższe tętno sprawiało, że ręce zaczynały się trząść, chcąc załapać za cokolwiek. 

— Ale ja nie wiem... — zaczął chcąc zaprzeczyć jakimkolwiek podejrzeniom, jednak nie pozwoliłam mu na to. 

Kierowana jakiegoś dziwnego rodzaju impulsem, zerwałam się do przodu, schylając zaraz obok niego. Twarz ustawiłam na równym poziomie, by ten mógł w razie wątpliwości czytać z moich ust. Bez kontroli spowolniłam mój odruch mrugania, przez co wydawało się jakobym tego nie robiła, a pare kosmyków włosów, zaplątało się za okularami, zachodząc mi na oczy. To jednak nie mogło mnie powstrzymać.

— Mów! — rozkazałam, podnosząc głos.  

Nawet kiedy było mi go szkoda, musiałam uzyskać stosowne informacje. On był tylko marionetką, której uczucia zdążyłam już zrozumieć. Jedyną odpowiedzią na te wydarzenia, które zaczynały narastać bez mojej kontroli oraz uwagi. Ani jednak on, ani jego przeżycia, nie były w stanie wpłynąć na coś o wiele ważniejszego — bezpieczeństwo Niny. 

Collins o ile to było bardziej możliwe, jeszcze bliżej przysunął się do ściany, starając się ode mnie uciec, jakoś zwiększyć odległość pomiędzy mną, a nim. Pragnął komfortowej przestrzeni, nie myśląc o tym jak czują się z jego czynami inni. Dbał egoistycznie o swoje dobro, jednocześnie odbierając możliwość, zaznania szczęścia komuś innemu. Nie zastanawiał się nad konsekwencjami widząc jedynie swój pierwotny cel, który będzie mógł osiągnąć po przejściu swojej ciężkiej drogi. Pod tym względem był cholernie podobny do Erwina. 

— Do jasnej cholery no powiedz coś! — krzyknęłam, czując że coraz bardziej we mnie wrzało. 

Nie mogłam pogodzić się z tą niewiedzą oraz nieznajomością sytuacji. Przez cholerną niepewność nie dawałam sobie rady psychicznie, a jedyne czego pragnęłam to powrotu mojej Niny oraz upewnienia się, że wszystko jest z nią w porządku. Może i byłam szalona oraz podejmowałam nieracjonalne decyzje, jednak nie można było o mnie powiedzieć tego, że nie byłam lojalna. Ceniłam życie innych ponad swoje i choć z natury ciekawość w wielu momentach kazała mi się posuwać naprawdę daleko, tak strach ściągał mnie na ziemię. 

Już zawsze będę winić siebie za to ile wycierpieć musiała. Gdy codziennie przesiadywałam godzinami przy jej łóżku, obserwując jej bladą twarz, kiedy prosiłam niebiosa o to by otworzyła swoje oczy i mi przebaczyła, żeby poczuć ulgę związaną z tym, że przez moją lekkomyślność doprowadziłam ją do takiego stanu jedynie wegetacji. Poświęciła się by mnie wtedy uratować, więc teraz ja chciałam pomóc jej się uporać z tym co rozrywa jej duszę, nie pozwalając nocami zmrużyć oka. 

— Mów albo... — warknęłam, próbując złapać go za rękaw. 

Nim jednak w ogóle cokolwiek zdążyłam zrobić, w przestrzeni i to w dodatku z dość bliskiej odległości dobiegł strzał. Broń z pewnością wojskowa, dodatkowo o dość dalekim odrzucie, sądząc po jej głośności. Poruszenie wśród tłumu tylko utwierdziło mnie w tym, że to co usłyszałam, nie mogło być po prostu zwykłą halucynacją. 

Kilka osób zaczęło krzyczeć, inni w szybkim tempie się rozchodzili, zaczynając kierować się w stronę głównej ulicy, tak by nie odstawać zbytnio od tłumu. W tle wciąż jednak asystował temu wszystkiemu spokojny głos Erwina, który ani na moment nie zaprzestał wygłaszać swoich kondolencji. Był jak głaz. 

Wzięłam głębszy oddech, rozglądając się jeszcze przez chwilę, by dostrzec coś więcej, jednak poza tymi faktami, nie zmieniło się nic istotnego — a przynajmniej tak z początku pomyślałam.  Dopiero, gdy ponownie spojrzałam na Collins'a coś w moich kiszkach się poruszyło, a w klatce piersiowej pojawiło się znajome napięcie. 

Człowiek, w którym jeszcze parę chwil temu widziałam towarzysza, który częściowo wyjaśnił swoje zachowanie, który zdezerterował w jakiś sposób, ponieważ musiał. Zrozumiałam go, bo robił to wszystko dla bezpieczeństwa swojej siostry. W tej chwili jedynie chytrze się uśmiechał, będąc nie tyle co pewnym bieżącego rozwoju wydarzeń, ale wręcz przerażająco zadowolonym. Nie wyglądał na kogoś zaskoczonego i wystraszonego, że komuś coś mogłoby się stać, że jego rodzinie mogłoby się oberwać. Rozpromienił się. 

— Zaczęło się... — weselszy ton wydostał się z jego ust, a oczy dziwnie zabłyszczały, a mnie szczerze podburzyło to wszystko jeszcze bardziej. 

— Zaczęło się co? — warknęłam w sposób dosyć podobny do Levi'a. 

Jego zachowanie było naprawdę dziwne, a to że wiedział dużo więcej niż ja nie dawało mi wytchnienia. Nie wiadomo co miał na myśli, o czym mówił, o czym myślał. Jedna cholerna, wielka niewiadoma. 

— Polowanie. — odpowiedział, zadzierając głowę do góry, przez co miałam teraz dokładny wzgląd na jego posiniałą szyję. Charakterystyczny krwiak ciągnący się ciemną linią, podchodzący aż do gnyki, tuż pod jego jabłkiem Adama. Przez chwilę przestałam go słuchać, a umysł utknął w chwilowym szoku. Czy on próbował się zabić?

— Polowanie na tą sukę. — donośniejsze słowa, choć wymamrotane szybko, były jednak jak sole trzeźwiące. On chyba nie miał na myśli...

— A niech cię...! — krzyknęłam, porzucając myśl o dalszym wyciąganiu z niego informacji. 

Zderzyłam się jeszcze raz z jego ciemnym i wyjątkowo aroganckim spojrzeniem, po czym zacisnęłam szczękę, odwracając się w stronę tłumu. Choć w środku wręcz ściskało mnie od tego, że muszę go teraz tam zostawić i jak najprędzej poinformować o wszystkim resztę, tak jednocześnie dobrze zdawałam sobie sprawę, że mogę Leviathan'a już nie zobaczyć. W tym momencie, patrząc ostatni raz w jego tęczówki, niemo się z nim żegnałam, życząc tego co przygotował dla niego pieczołowicie los. Może i nie był złym człowiekiem, a przynajmniej nie wydawał się taki być na pierwszy rzut oka, jednak za każdym razem to co robił, wykonywał z wielkim przekonaniem. 

Parsknęłam pod nosem, odwracając się od niego, po czym poprawiając na szybko sprzęt do trójwymiarowego manewru, zawróciłam na cmentarz, zderzając się z dużo mniejszą ilością osób na placu. W porównaniu do stanu sprzed chwili, naprawdę sporo ludzi ubyło — to jednak nie to okazało się najistotniejszym faktem. Skupiając się za bardzo na tym co mówił ten dezerter, nie zauważyłam nawet kiedy cała przemowa Smith'a się zakończyła, a ciało Layli złożone zostało do wykopanego wcześniej dołu. 

Czujność wciąż mnie jednak nie opuszczała. W momencie, gdy przy wyjściu z zaułka rozglądnęłam się w celu ochronnym, nie dostrzegłam już za sobą osoby Collins'a, a wszystko działo się tak szybko płynęło tak szybkim biegiem, że kolejne wydarzenia zaczęły dziać się już na przełomie kilka minut. 

W momencie, gdy weszłam w tłum ludzi, niemal identyczny huk rozbrzmiał na placu, a przede mną padła obca kobieta, która jeszcze tylko przez moment rzucała się, dławiąc własną krwią. Adrenalina rozpowszechniła się po ciele, a w ustach tylko dodatkowo mi zaschło. Ludzie, zauważając trupa, panicznie zaczęli biec, w różne strony nawet nie do końca zdając sobie sprawę z tego co robią. Przeciętnym cywilom włączył się instynkt przetrwania godny poszanowania. 

Układanka powoli sama składała się w głowie, a umysł zaczynał coraz bardziej pojmować to co się dzieje. Chris Bowman nie był jakąś tam sobie przypadkową szychą w przestępczym świecie. Wyglądało na to, że miał o wiele większe wpływy niż początkowo zakładaliśmy. Naprawdę był kimś niebezpiecznym, kimś z kim nikt — nawet sam Król — nie powinien się mierzyć. 

Szum w uszach, krzyk tłumu, potykanie się o mnie, czy wzajemne przepychanie w celu jak najszybszej ewakuacji.  Wszyscy walczyli o przetrwanie, o życie które było dla nich cenniejsze niż wszystko inne. A ja natomiast stałam tylko obok tej kobiety i oceniałam miejsce oddania prawdopodobnego strzału. Nie byłam już świeżakiem, który zacząłby panikować w tej sytuacji. Podejmowałam decyzje nie tyle co w oparciu o doświadczenie, ale także polegając na instynkcie. Gdy jednak połączyło się jedno i drugie to wszystko wydawało się wskazywać tylko na jedno.

Ten ktoś, kto strzelił do tej nieświadomej szlachcianki spudłował. On nie pragnął śmierci przypadkowej ofiary.

Ta kula miała trafić mnie.

****

— Erwin! Musimy się schować! — podwyższony głos Ackermana próbował przemówić do rozumu blondynowi, który wciąż nieruchomo stał na podwyższeniu. 

Wszyscy cywile rzucający się w stronę wyjścia, sprawiali wrażanie na tyle przerażonych, jakby właśnie w jednym z otaczających ich murów, pojawiła się wyrwa duża na tyle, by jakiś tytan mógł dostać się do środka. Większość z nich co prawda była jednie arystokracją, broniącą swoich posadek oraz bandą nienarażających się na żadne zagrożenia czubków. Rzadko kiedy pojawiała się ona na podobnych uroczystościach bez ukrytego motywu. 

Levi natomiast nie miał pojęcia co się dzieje. Owszem wychwycił parę strzałów, jak i miejsce gdzie prawdopodobnie celował snajper, jednak za nic w świecie nie spodziewał się tego, że przy pierwszej ofierze, zastanie akurat postać Zoe. Co ona do jasnej cholery tam robiła?

Mimo to, nie zamierzał również bezczynnie siedzieć i nic nie robić. Zawsze zależało mu na byciu samodzielnym. Był do tego zmuszany wiele razy i nienawidził, gdy przez jakiekolwiek urazy czy skaleczenia siedział mogąc tylko przyglądać się poczynaniom innym. 

Dlatego też teraz, gdy szybko przeanalizował sytuację, kierując się swoimi doświadczeniami z przeszłości, mógł stwierdzić, że to co się stało było jedynie zapowiedzią. Dodatkowo uparty Smith mimo jego ostrzeżeń wcale nie zamierzał chronić się za kimkolwiek, tylko głupio narażając się na atak ze strony wroga. A może on robił to specjalnie?

— Kurwa! — przeklął, dostrzegając taką samą reakcję ze strony innych zwiadowców. 

Miał wrażenie, że w tej chwili jedynie on był w stanie jakkolwiek zareagować, a wszyscy utknęli w miejscu, zostając złapani w cholerną pułapkę czasu. Chciał uciekać tak jak tłum, po raz pierwszy myślał realnie by do nich dołączyć i zniknąć choć na chwilę z pola widzenia przeciwnika. 

— Ej, gównarzeria! Wam już do końca odbiło?! — próbował wyładować na nich swoje emocje, rażąc kobaltowym spojrzeniem, jednak nawet i to na nich nie podziałało. 

Clarke, Mortain oraz Samantha wydawali się nie odrywać od czegoś wzroku. Levi warknął niezadowolony, nigdzie jednak nie dostrzegając ostatniego członka grupy, który również przybył tutaj z nimi. Po Florianie nie było śladu. 

— Gdzie jest Witt? — wymamrotał, ponownie kątem oka zerkając na Generała. 

Ten jednak również jak młodsi oraz niżsi od niego stopniem wydawał się na coś patrzeć, co śmiało można powiedzieć, że tylko dodatkowo zdenerwowało Kapitana. Co oni wszyscy tam widzą?

Szczęk mieczy oraz charakterystyczny dźwięk metalowych linek od trójwymiarowego manewru, jednak dość szybko zwrócił jego uwagę na nowo przybyłe postacie. Tuż nad ziemią, wprost na dachach przeciwlegle ustawionych do nich kamienic za bramą cmentarza, można było dostrzec dwie sylwetki. 

Jedna z pewnością była damska. Odziana w ciemny płaszcz, jasne spodnie i białą koszulę, natomiast druga była kimś zdecydowanie zbyt znajomym. Blond czupryna powiewająca na wietrze pod wpływem ruchu i poruszająca się peleryna zwiadowcza, w której tu przybył. Ackerman zmrużył oczy, próbując dostrzec coś więcej, jednak na zaobserwowanie czegoś dokładniejszego nie było szans przy tej odległości. 

— Ej. — zaczepił, przyglądającemu się całej walce Smith'a, który od zakończenia przemowy, nie odezwał się w ich kierunku ani słowem. 

— Kto to jest? — spytał, domyślając się, że jeżeli ktoś ma wiedzieć co się tutaj dzieje, to będzie to właśnie Erwin. 

Generał zmarszczył brwi, biorąc głębszy wdech i wyciągając dłoń w kierunku pojedynkujących się postaci. 

— Florian. — odpowiedział spokojnie, podążając wzrokiem za postaciami, które postanowiły przenieść się na dachy po lewej, nie przejmując się obecnością zwiadowców.

Levi zmarszczył brwi, jeszcze raz uważanie badając starannie poruszającą się postać, która widocznie ledwo dawała sobie radę z napastnikiem, przy tej szybkiej wymianie ciosów. To było naprawdę dziwne. 

Walka mieczami, które służyły do zabijania tytanów, które były na tyle lekkie, by można było łatwo unieść je w powietrzu, ale także na tyle ciężkie, by dobrze trzymały się w ręce i pełniły swoje pierwotne zadanie. Nikt poza zwiadowcami nie umiał ich tak dobrze używać, nikt nie potrafił  tak sprawnie nimi manewrować. Kto więc dałby sobie radę z wytrenowanym do zabijania tytanów, żołnierzem, który przez naprawdę długi czas uczył się jak nimi władać?

— Z kim walczy? — głośniejsze warknięcie, tylko świadczyło o niezadowoleniu mężczyzny. 

To, że był to jeden z nich było łatwo się domyślić. Pozostawała jednak zagadka tego, kto krył się pod kapturem drugiego wojownika. 

Blondyn jednak nie odpowiedział, a tylko jeszcze raz wskazał na pojedynkujących się przeciwników, całkiem tak jakby kazał czarnowłosemu, zwrócić dokładniejszą uwagę na każde ich nienaturalne odchylenie w zachowaniu. I okazało się, że wcale się nie mylił. 

Mocne wybicie z nóg i naprawdę wysoki skok, były zdolnościami tak charakterystycznymi dla jednej osoby, że nie można było przyrównać ich do nikogo innego. Niemal w identycznym czasie z głowy kobiety zsunął się kaptur, odsłaniając wszystkim dobrze znane, ciemne kosmyki włosów, zakręcające się w urocze loczki, które tylko podskakiwały pod wpływem jej zwinnych ruchów. Miała nad Witt'em, znaczną przewagę, co nie wyjaśniało jednak tego, dlaczego w ogóle podjęła z nim walkę. 

— Dlaczego... — zaczął Ackerman, jednak nim zdążył wyrazić to co dokładnie może mu chodzić po głowie, przerwał mu donośny krzyk Zoe. 

Pułkownik choć stała naprawdę daleko od nich — wręcz na drugim końcu cmentarza — była w stanie wydać z siebie nienaturalnie głośny dźwięk, który dobiegł ich uszu w taki sposób, iż pomyśleć można by że Hanji stoi zaraz obok. 

 — Nina! Nic ci nie jest?! — jej zdzierający się głos powodował ciarki na skórze, jednak dźwięk imienia Kastner, pobudził dotąd zastałe serce czarnowłosego do szybszej pracy. 

Zaciskając szczękę spojrzał jeszcze raz w kierunku dachu, na którym właśnie rozstrzygała się walka i warknął. Przez chwilową nieuwagę, brunetka nie zauważyła wymierzanego w nią ataku, przez co kawałek ostrza, przeciął obszar na wysokości jej biodra, powodując bolesny krzyk. Czarnowłosy wykrzywił twarz w grymasie i przeklął w duchu. W dalszym ciągu nie potrafił wyrażać swoich emocji tak jakby chciał, jednak jego obojętne oblicze nie potrafiło pozostać bez wyrazu. Choć Levi chciał wierzyć, że ich zachowanie jest jedynie przyjacielskim sparingiem, o którym wszyscy zapomną po tym jak wymierzy Florianowi odpowiednią do jego zachowania karę, tak nie wyglądało to za kolorowo. 

— Uważaj, skarbie! — piskliwe krzyki, kibicującej kobiecie przyjaciółki, również wcale nie pomagały w uspokojeniu się sytuacji. Tylko dodatkowo ją rozpraszała.

Nie tylko jednak pogorszenie się uwagi, walczącej na dachu Niny zaniepokoiło Ackermana, który nie mogąc znieść całego tego napięcia, tylko zacisnął pięść, spoglądając na swoją zagipsowaną rękę, która wciąż jeszcze była zbyt uszkodzona, by opatrunek gipsowy, mógł zostać ściągnięty. 

— To on jest zdrajcą. — oznajmił Erwin.

Nareszcie zdecydował się na uchylenie rąbka swoich sekretów odnośnie podejrzanego o zabójstwo wiekowej wdowy, chłopaka. Powiedział to jednak z takim spokojem, jakby nigdy nie wątpił w swoje przypuszczenia.

Kobaltowe tęczówki rozszerzyły się w zdziwieniu, a głowa jeszcze raz musiała przetrawić usłyszane słowa. Ciężko było uwierzyć, że osoba, która poświęciła tyle lat na ukończenie szkolenia oraz na stałe zasiedlenie się w zwiadowcach, byłaby zdolna do kolaboracji z wrogiem. Kapitan nawet nie znajdował powodów by na niego narzekać. Mało problematyczny, zawsze wykonujący jego rozkazy Florian, nie pasował mu do kogoś, kto nadawałby się do takiego rodzaju rzeczy. Zapominał jednocześnie o czymś istotnym, o czym żaden człowiek nie mógł nigdy zapominać — nie oceniało się książek po okładce, gdyż ich treść mogła cię znacząco zawieść. Należało najpierw chociażby przeczytać opis, by uchronić się od błędnych decyzji. 

Skąd jednak Erwin wiedział? Dlaczego w ogóle pomyślał, że to mógłby być właśnie on? Jakim cudem doszedł do tego w tak krótkim czasie bez praktycznie żadnych dowodów, obciążających zwiadowcę?  A przede wszystkim, dlaczego zdradził mu podstawy naszego planu, dobrze wiedząc, że w pewnym momencie Witt, może po prostu nas zaatakować?

— Co robimy? — spytał swoim obojętnym tonem Levi.  

Był zdekoncentrowany i zmartwiony, że brunetce przez jej i tak już kiepski stan psychiczny, coś może się stać. Chciał zatroszczyć się o jej dobro, nie ujawniając również  i swoich prywatnych pobudek. Był tchórzem emocjonalnym, który jednak nie potrafił nie zadziałać, gdy komuś na kim mu zależało, mogła stać się krzywda. I choć rzadko to ujawniał, to w takich momentach jak ten warto było być szczęściarzami, którzy mogli zobaczyć iskrę strachu w jego zwykle matowych tęczówkach. 

— Czekamy. — spokojny ton, Smith'a momentami naprawdę potrafił czarnowłosego tylko bardziej zirytować. 

Bijące szybciej serce, ucisk w klatce piersiowej i niespotykany nigdy wcześniej, dramatyczny ból głowy, sprawiały jednak, że postanowił zrobić to, co robił za każdym razem, powstrzymując swoje zapędy sceptyka. Zaufał mu, spodziewając się zakończenia pojedynku z wygraną po stronie brunetki. 

Jak można było jednak podejrzewać, widowiskowa walka na dachu w większej części mieszkalnej stolicy, w dodatku niemal w drugim tak samo popularnym jak rynek miejscu, szybko przyciągnęła w to miejsce kogoś, kto na pewno nie był pozytywnie do Kastner nastawiony. 

Kilka grup mężczyzn, wyłoniło się z sąsiadujących z cmentarzem zaułków, po czym przymierzając się do ataku, również skupili się na postaciach na dachu, które choć coraz bardziej wyczerpane, wciąż siebie znosiły, próbując wzajemnie zranić.

— Erwin. — wymamrotał Kapitan, chcąc powiadomić o niebezpieczeństwie blondyna. Ten jednak uprzedził go. 

— Wiem. — zaakcentował ostrożnie każdą głoskę, dając tym samym mężczyźnie do zrozumienia, że nic nie działo się przez przypadek w tym miejscu. 

I jak Zoe wyraźnie pobladła, czym prędzej wycofując się od zagrożenia, a tym samym, kierując prosto w ich stronę, tak Ackerman nienaturalnie drgnął, czując pojawiającą się na skórze gęsią skórkę.  Nagły zastrzyk adrenaliny, na tyle szybki i nieprzewidywalny, ale również na pierwszy rzut oka niewidoczny. 

— Kurwa, ja nie mam pojęcia co się tutaj dzieje. — ledwie można było zrozumieć ją poprzez słowa, jednak za to jej gesty potrafiły pomóc wiele zdziałać. Z całą pewnością była rozbita emocjonalnie bardziej niż zazwyczaj.

— Na pewno nic dobrego. — wymamrotał czarnowłosy, studząc nieco jej zapał. 

Było wręcz tragicznie. Z cywilów niemal nikt się nie ostał, jednak ich marna ilość w postaci Aurelii, Samanthy, Hanji, Erwina oraz kontuzjowanego Levi'a wypadała co najmniej żałośnie w porównaniu do ilości zaprzęgniętych przez Bowmana ludzi, którzy z poważnymi minami kroczyli w ich kierunku. Większość z nich w dłoniach trzymała różnego rodzaju sztylety, inni postarali się o broń, natomiast jeszcze przy dobrej spostrzegawczości dla wprawnego oka, wliczyć do tego przygotowania można było również trójwymiarowy manewr. 

Ackerman mógł przysiąc, że nigdy, nawet w samych Podziemiach, nie spotkał się z tak wielką zgrają szumowin. Po raz pierwszy raz nie widział jednak ucieczki z tej sytuacji. Żadnego rozwiązania, które mogłoby obejść się bez ofiar. Przy tej ilości przeciwników nie mieli szans wyjść z tego cało.

Nagły wystrzał broni sprawił jednak, że jego zastygnięte w bezruchu ciało niemal podskoczyło, a zapatrzona w posuwiste ruchy Kastner, Hanji tylko w zdziwieniu poprawiła swoje okulary, odwracając się. Erwin stał dumnie, z wyciągniętą ku górze dłonią, zielona raca barwiła swoją smugą niebo, a chwilowy, ogłuszający pisk w uszach, zmusił zwiadowców do odruchowego przyłożenia do nich rąk. 

— Wow! Erwin, co ty... — zaczęła Zoe, jednak nie minęła nawet minuta a na placu, za pomocą sprzętu do manewrów pojawiła się spora ilość Żandarmów. 

Stanęli w linii frontowej, zaraz przed zwiadowcami, odgradzając ich od powiększającej się liczby wrogów. Przed oczami mieliśmy ich charakterystyczne peleryny z wyszytą na nich zieloną głową jednorożca, a zwykle zrelaksowane mięśnie napinały się, czego w tym korpusie nie można było zobaczyć zbyt często. 

Sytuacja z sekundy na sekundę się komplikowała, a blondyn wydawał się na każdą nową okoliczność być idealnie przygotowany. Całkiem tak jakby wszyscy stojący w miejscu, gdzie żegna się swoich bliskich stali na planszy, będąc jego pionkami. Brali udział w grze, której celem był nieznany nikomu, nadrzędny cel.

Walka była nieodłącznym elementem życia zwiadowcy, jednak przyzwyczajeni byli oni do bezmyślnych istot, które za wszelką cenę próbują ich sobie włożyć do ust. Kiedy jednak dochodziło do potyczki z człowiekiem, cała moralność wchodziła na wyższy, nieznany wcześniej żołnierzowi poziom. Ludzie bowiem byli tylko ludźmi i ciężko było im zabijać podobną im istotę, jeżeli zachowywali wciąż swoją moralność. Trzeba było być silnym psychicznie, by poradzić sobie z tym ciężarem. 

Nagły krzyk jednak ponownie przeniósł uwagę zgromadzonych w kierunku budynku, na którym Nina prowadziła swoją walkę. Tęczówki większości zwróciły się jednak zbyt późno w tamtą stronę i dostrzec mogli oni jedynie zderzającą się z brukiem postać. Dźwięk łamanych kości, początkowy krzyk, a następnie szumiąca w uszach cisza doskonale dawały znać o tym, że ktoś kto spadł z takiej wysokości nie ma już znaczących szans na przeżycie, a jego dni są co najmniej policzone. 

Zszokowane i wystraszone oczy zwiadowców próbowały jednak dostrzec kim był przegrany, spoczywający teraz tak spektakularnie na ziemi, w której już prawdopodobnie zostanie zakopany. W ich sercu tlił się niepokój, strach oraz przede wszystkim nadzieja, że to nie była ich towarzyszka. 

Owszem, Witt również należał do ich szeregów, jednak nie był on z nimi w takiej relacji jak Kastner. Może i to było okropne, jednak większość z nich pragnęła dostrzec martwe ciało chłopaka, niż te drobne, choć wytrenowane ciało brunetki. Mimo, iż Florian również brał czynny udział w wyprawach, wydawał się ponadto naprawdę społeczny oraz oddany, to oni stawiali na kobietę, która jak burza wtargnęła do ich życia. 

Levi znów poczuł jak coś zaciska mu się w gardle, a oczy nieprzyjemnie zaczynają szczypać. Czuł się całkiem jak tamtego dnia, gdy Farlan i Isabel uśmiechali się do niego po raz ostatni, a on jedynie co zastał, wracając po nich, porzucając jednocześnie swoją misję, to ich zmasakrowane przez tytanów ciała. 

Wciąż powracający koszmar do jego głowy przyćmiewał całą ocenę sytuacji, a bijące od niepokoju serce ledwo dawało mu oddychać. To cierpienie było dla niego gorsze. Po tych latach kiedy już myślał, że zdążył się pozbierać, że już nigdy nie wpuści nikogo do swojego życia, na tyle ważnego, by się tak mocno przywiązać. Nawet nie zdążył jej powiedzieć.

Nie chciał nawet patrzeć na to wszystko. Bał się, że zobaczy tam ją — leżącą bez życia, z twarzą skierowaną w jego stronę i błękitnymi tęczówkami wypełnionymi jedynie żalem. Żalem, że nie pozwolił jej się do siebie zbliżyć, że był na tyle głupi, iż da radę zagłuszyć to jak bardzo mu na niej zależało. Jak bardzo by się bowiem starał, nie potrafił spojrzeć na nią jak na przeciętnego żołnierza. Nie potrafił wydawać jej niezobowiązujących rozkazów bez strachu, że mogłaby sobie przez nieostrożność zrobić. Nie chciał jej narażać. Tyle błędów popełnił.

— Gdzie ona jest?! — zdezorientowany krzyk Zoe, jednak wzbudził w nim nadzieję i choć obawy miał duże, zacisnął zęby, decydując się unieść spojrzenie. 

Okularnica stała przy trupie, marnie próbując nim trząść. Blond kosmyki poplamione krwią, sklejały się z sobą jeszcze bardziej pod wpływem jej ruchów, a wykrzywione w nienaturalne strony ręce, które widocznie próbowały zamortyzować jego upadek, powykręcały się w przeciwne strony. Widząc roztrzaskane ciało Floriana, mimo straty żołnierza, poczuł niewyobrażaną ulgę. Ona żyła. 

Kobaltowe tęczówki przeniosły się na dachówki, a głowa ostro zadarła do góry, poszukując jej triumfującej postaci. Nie było jednak po niej żadnego śladu. Promienie słońca raziły jego oczy, pozostawiając po sobie tylko nieprzyjemną jasność, pobudzającą jedynie ból głowy. Czarnowłosy zagryzł policzek od środka. Gdzie ona do cholery polazła?

Nie wierzył w to, że po tym jak z zimną krwią zabiła jednego ze swoich, który co prawda podejrzewany był przez Smith'a jako zdrajca — po prostu uciekła. Wizerunek morderczyni tak bardzo mu do niej nie pasował i choć doskonale zdawał sobie sprawę, że musiała wykonywać różne zadania na zlecenie, żeby przetrwać, to jednak nie potrafił wyobrazić jej sobie w tej roli. Bardziej pasowała mu do typowej kobiety, która dobrze sprawdziłaby się w roli zarówno żony jak i matki. Prawdopodobnie jeżeli nie doszłoby w dzieciństwie do jej porwania, właśnie w taki sposób by skończyła. Zarówno jednak gdyby też nie tamto wydarzenie, nie miałby szansy jej spotkać. 

— Gadaj! — histeryczne krzyki Zoe wcale nie pomagały mu zebrać myśli i uporać się z samym sobą, a co dopiero by zacząć zbierać do kupy samą okularnicę, która była w stanie podzielać jego odczucia. 

— Uspokój się. — odparł spokojnie, podchodząc do zapłakanej brunetki, która nie mogąc dostrzec nowej Kapitan, wpadła w emocjonalny szał. 

Miotała się na wszystkie strony, klepiąc nieboszczyka po twarzy, chwytając za jego stłuczone ramiona i waląc desperacjo w pierś, jakby na nieobecność kobiety, pomóc mogło jedynie wyładowanie swoich negatywnych emocji. Nie o to jednak w tym wszystkim chodziło. Nie chodziło o to, by winić kogoś za to co się działo, a jedynie o to, by spróbować jakoś przeciwdziałać przyszłym nieszczęściom. 

— Przestań. — Ackerman nie ustępował, chwytając żelaźnie za ramię swojej towarzyszki, by spróbować przywrócić ją do normalności.

W sytuacji w jakiej się znajdowali nic nie powinno ich rozpraszać. Żandarmi byli tu tylko na chwilę i za chwilę mogli też zniknąć. Bardziej tchórzliwego i wykorzystującego zapewniane przez mury bezpieczeństwo korpusu, nigdy na oczy się nie widziało. Kto wie, czy tym razem również nie postanowiliby podkulić swoich ogonów i ponownie ukryć się za opinią króla?

— Kurwa, Hanji! Ona żyje! — podniósł głos, próbują przemówić Pułkownik do rozumu. 

Miał rację. Nie mylił się wierząc, że kobieta nie popełni niczego głupiego. W końcu wszystko co robiła wydawało się mówić iż pragnie jedynie wyzbyć się przeszłości. On też wiele razy próbował, nie doprowadzając jedynie wszystkiego całkowicie do końca. 

Nina różniła się od Kapitana właśnie tym, że nie zamierzała sobie odpuszczać. Wszystko co postawiła przed sobą jako cel, mimo środków zawsze jej się to udawało, co czyniło ją w oczach innych, jeszcze silniejszą. Może to też stało się jednym z czynników, dlaczego tak bardzo zaimponowała czarnowłosemu swoją osobą. 

Wszyscy w końcu zawsze mieli swój cel, swoje odgórnie postawione marzenie, które dało się dostrzec i zobaczyć. Wyrażało one daną osobę, nadawało jej sens i prawdziwość, jednocześnie przyćmiewając negatywne cechy osobowości. 

Brunetkę jednak poznawało się od innej perspektywy. Najpierw z tej zranionej i pokrzywdzonej, by potem dopiero zobaczyć jak wielką siłę to cierpienie jej dało. Dlaczego jednak mężczyzna w tej chwili o tym rozmyślał? Sam siebie nie rozumiał, ale czuł, że tylko dzięki temu jeszcze nie zwariował. Co innego było jednak w przypadku Hanji.

— Żyje! Rozumiesz?! — przyklęknął na jedno kolano i skierował ręką jej twarz, tak by patrzyła wprost w jego oczy. 

Załzawione tęczówki zza okularów spoglądały w kojący duszę kobalt, który był pewien swojego. Ani na moment się nie wahał, ani na chwilę nie wątpił, że mogłoby być inaczej, gdy tylko dostrzegł ciało jednego z lepszych zwiadowców w ich korpusie. W końcu skoro poradziła sobie z nim i została doceniona przez Erwina to nic już nie mogło się wydarzyć. Nic z czym nie byłby dać sobie rady. 

— Poradzi sobie. — zapewnił ją, z tą samą obojętną miną, która pozwalała mu rozkazywać. 

— Poradzi sobie. — Zoe powtórzyła zaraz po nim przyciszonym i lekko chropowatym głosem, wycierając dłonią, spływające po jej policzkach łzy. 

Ackerman wstał, podając jej pomocną dłoń i chwilę potem również i Pułkownik stała wyprostowana z większą niż chwilę wcześniej dawką nadziei, którą czarnowłosy łaskawie raczył jej ofiarować. Jednak w tym czasie, który zmarnowali na tak drobne rzeczy, nie zwracali kompletnie uwagi na zatrudnionych przez Bowman'a ludzi, którzy zdążyli się podczas ich rozkojarzenia przegrupować i podzielić, tak że teraz było ich co prawda dwa razy mniej. Niewiadomą pozostawała jednak lokalizacja drugiej części przeciwników, która rozeszła się, znikając w pobliskich uliczkach, całkiem tak, jakby wszyscy razem pojawili się tylko na pokaz, w celu psychicznego zastraszenia.

 — Levi, Hanji. — wołanie ze strony Erwina, utemperowało emocjonalne działania z ich strony i nakazało zbliżyć się do jego osoby w celu akceptacji warunków. Musiał w końcu nadejść moment, kiedy Smith powie im co mają zrobić. 

— Tak? — ponagliła go Zoe, która zdążyła już chyba wyczerpać swoje rezerwy energii, gdyż brzmiała w tamtym momencie tak smutno, jak jeszcze nigdy. 

— Zabierz stąd Levi'a i poszukajcie Kastner. Mam przeczucie, że będzie jej potrzebna pomoc. — rozkazał, krótko obdarzając ich pojedynczym spojrzeniem. 

Następnie wzrok zmów skupił na swoich przeciwnikach, starając się nie rozpraszać. Zachowywał się w przeciwieństwie do nich odpowiedzialnie, tak jakby cała ta sytuacja w ogóle go nie ruszała. Można było powiedzieć, że był do niej wręcz przyzwyczajony, co już w brzmieniu wydawało się być irracjonalne.

— Ale... — Hanji próbowała coś powiedzieć, jednak Ackerman szybko jej przerwał. 

— Co z tobą? — spytał, świdrując twarz blondyna swoimi kobaltowymi tęczówkami. 

— Poradzę sobie. — stwierdził z takim przekonaniem, że nawet ślepy mógłby mu uwierzyć bez względu na to co powie.

— Generale! — jeden z Żandarmów krzyknął, przywołując uwagę Smith'a. Trzymał strzelbę w dłoni, jednocześnie sprzęt mając przypięty do bioder z rączkami schowanymi w uprzężach. 

Jego interwencja oraz przerwanie krótkiej wymiany zdań było spowodowane nie tyle co jednak jedynie głupotą, ale także zbliżającym się niebezpieczeństwem. Ich wróg zaczął zbliżać się niesamowicie szybko, rozchodząc się na skrzydła, tak by trudniej zdecydować było do kogo powinni strzelać, a zwycięski okrzyk zawisł w powietrzu. 

— Ruszyli! — poruszenie nastąpiło wśród ich szeregów.

Nie było już od tego odwrotu, a gdy tylko doszło do charakterystycznego szczęku sztyletów  i starcia obu tych broni ze sobą, Ackermana oraz Zoe nie było już na polu bitwy. I choć Hanji nie miała problemu w stabilnym utrzymaniu lekkiego mężczyzny w manewrze, tak dla niego zachowanie znaczącej uwagi podczas bolesnego wygięcia temblaka w złym kierunku podczas lotu, było naprawdę nieprzyjemną opcją. 

Powstrzymując się jednak od agresywnych wyzwisk w jej kierunku, po prostu zacisnął zęby na języku, redukując skutecznie swój ból. Nie liczyło się bowiem tylko jego fizyczne cierpienie, a sam fakt tego, że Erwin pozwolił jemu — nie do końca sprawnemu żołnierzowi — wziąć udział w czymś takim. 

Nie mógł zawieść. Obiecał sobie w duszy, że zrobi wszystko, by sprowadzić ją całą do siedziby i szczerze z nią porozmawiać. Obiecał sobie, że już nigdy nie pozwoli jej sobie odepchnąć i odebrać. Jako zwiadowca miał zdecydowanie zbyt mało czasu, na rozmyślanie czy coś jest właściwe, czy niewłaściwe, a dzisiejsza dramatyczna wizja śmierci Kastner wzbudziła w nim coś czego nie był w stanie wytrzymać i czego nie miał czuć już nigdy w stosunku czy to do siebie, czy do innych. 

Affectum.


Cdn.

*Affectum — ( łac. Żal).

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro