#12

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

"Dla niektórych zbrodni nie istniało wybaczenie, a zemsta była jedynym lekarstwem." — Nalini Singh  "W niewoli zmysłów"

Dla dorosłych mur zawsze wydawał się być czymś, co ich niejako wiąże we właśnie tym miejscu, w którym się urodzili. Mało kto decydował się na opuszczanie swojego rodzinnego dystryktu bez wyraźnego powodu. Niewielu podróżowało, czy zmieniało lokację na dłuższy okres. Pozostawało się w znajomych miejscach, gdzie było po prostu wygodnie, przez co nie tracono równowagi ludności w określonych obrębach. 

Nie zmieniało to jednak tego, że nie wszyscy mieli w ogóle możliwość na zapuszczenie się dalej. Trafiały się przypadki osób, które zostawały skazane przez los na życie na jednym obszarze już przez całe życie. Choć mijane były przez różnych ludzi, którzy w pewnym sensie prezentowali swoją wolność i mieli więcej praw niż biedni ograniczeni od swobód, to jednak wciąż nie przestawały marzyć. 

To co je ukształtowało działo się dawno, jeszcze przed tym, nim do wszystkiego doszło. Nim brązowe oczy zobaczyły podziemne miasto stolicy, nim serce przestało radować się widokiem nieba i nim wszystko obróciło się w jeden wielki, nieskończony koszmar. 

Choć dzielnice Mitras w samym centrum świeciły szykiem, bogactwem oraz wszelkimi drogocennymi klejnotami, materiałami oraz stoiskami, tak istniały też te mniej znane okolice, gdzie dom swój mieli ludzie biedni. Do ust nie mieli okazji włożyć jedzenia przez wiele dni, a ich kiszki domagały się napełnienia, ciała odziane zostały jedynie w marnej jakości materiał, a same sylwetki przerażały momentami swoim wychudzeniem.

Jedynym szczęściem jakie posiadali okazywały się być ich obywatelstwa, bo to właśnie dzięki nim nie zostali skazani na smutny los w Podziemiach. Właśnie tam w pobliżu samego muru, gdzie ścisk kwater był niesłychany, a po pozbawionych bruku ulicach spływało w czasie deszczu błoto, spotkały się trzy dziewczynki. 

Jedna z nich — blondynka — ewidentnie pokrzywdzona, jednakże też najbardziej pozytywna z nich wszystkich. Brązowe oczy napełnione blaskiem logicznego pomyślunku, na ustach drobny uśmiech, a w sercu nadzieja, że promyki słońca będą choć trochę jaśniejsze niż wczorajszego dnia. Żyła z dnia na dzień, wychowywana w bidulu, utrzymywana ze swoich kradzieży oraz drobnych robótek ręcznych. Rodziców nigdy nie poznała, tak samo jak również swojego prawdziwego nazwiska. 

Druga zaś, szła wraz z nią, krocząc niepewnym, ale za to posuwistym krokiem.  Płomienne, dość charakterystyczne loki, pobrudzone błotem, wątła sylwetka dużo mniej zadbana od tej należącej do jej towarzyszki oraz o przygaszone spojrzenie. Nie posiadała w sobie tego czegoś co miała blondynka. Nie widziała niczego dobrego w tym co ich otacza, a liczyła się dla niej tylko obecność przyjaciółki. Pragnęła jedynie przetrwać.

Ostatnia z nich, która znalazła się w tym miejscu zupełnie przypadkiem, nie należała jednak do znanego im wzorca, otaczającego świata. Odznaczająca się na ich tle uroda, ciemniejsza karnacja, kasztanowe kosmyki spokojnie opadające na ramiona oraz zadbana spódnica z równie dopasowaną bluzką. W ręce trzymała koszyk z jedzeniem z targu, a w oczach miała jedynie smutek. 

— Kim jesteś? — spytała najstarsza i najodważniejsza z nich, promieniejąc swoim szczerbatym uśmiechem.

— Nie wyglądasz jakbyś była stąd. — dodała, podchodząc do niej, by wziąć do ubrudzonej dłoni, pukiel jej pachnących włosów. 

Szatynka szybciej zamrugała, odskakując na kilka kroków od blondynki. Należała do przeciętnego domu, była z krwi zwykłych rolników. Jej ojciec zawsze wysyłał ją z rana na rynek po świeże produkty na śniadanie i choć miała zaledwie siedem lat, to doskonale radziła sobie z powierzanym zadaniem. 

To był pierwszy raz kiedy popełniła taki błąd. Zbytnio zamyślając zboczyła z drogi i nim się zorientowała, znajdowała się w tym obskurnym miejscu, gdzie budynki nawet nie były murowane, a zamiast tego, zrobione ze słabej jakości drewna stanowiły jedyne, gnijące zabezpieczenie przed deszczem. 

— Nie jestem stąd. — wymamrotała, ściskając w drobnych dłoniach wiklinowy koszyk, który własnoręcznie przyszykowała dla niej matka. 

Swoimi zielonymi tęczówkami spoglądała ukradkiem na spokojne twarze napotkanych dziewczynek, które nie wydawały się być wcale w stosunku do niej negatywnie nastawione, lecz gdy tylko dostrzegała, że jest obserwowana, uciekała spojrzeniem zaraz gdzieś indziej. Obce nie wyglądały jakby chciały ją okraść, pobić, czy zrobić coś cokolwiek innego. Miała poczucie tego, że mimo okoliczności oraz podejrzanego miejsca spotkania może im ufać. 

I właśnie to uczucie stało się pierwszym ich krokiem do nawiązania dłuższej oraz z pewnością najpiękniejszej dla dziecka znajomości — przyjaźni. Przyjaźni, o która stała się motorem napędowym jednej z nich. 

— Nie ma się czego bać. — wtrąciła swoje trzy grosze rudowłosa, starając się brzmieć miło. 

Choć była od nich obu nieco starsza i powinna czuć się przez to zdecydowanie pewniej, to wrodzona nieśmiałość oraz pozycja w społeczeństwie, nie potrafiły pozwolić jej się szybciej otworzyć. Była strachliwa, wstydliwa i robiła coś tylko i wyłącznie wtedy, gdy coś już musiało naprawdę zostać zrobione. 

Nie było jednak drugiej tak samo lojalnej i oddanej osoby przy boku jak ona. Tak samo jak blondynka, trafiła do sierocińca, ze względu na swoje własne powody. Możliwe, że matka wyrzekła się jej ze względu na odpychający kolor włosów, czy niebanalny typ urody, jednak nie rozpaczała — w końcu nie pamiętała nawet jej twarzy. Zostawiła po sobie jedynie swoje nazwisko na dokumencie zrzeczenia się praw rodzicielskich. Było to i tak o tyle więcej, czego mogła od niej oczekiwać. Przynajmniej wiedziała kim jest. 

— Jesteśmy tutaj, żeby ci pomóc. — oznajmiła rozpromieniona blondynka, której uśmiech wciąż nie schodził z twarzy. 

Naprawdę cieszyła się, że mogła spotkać kogoś w podobnym wieku i choć trochę poczuć się tak jakby jej niska pozycja społeczna nie znaczyła nic w tym świecie. Dzieci z sierocińca były inne od tych z lepszych rodzin. Nie tak otwarte, nie tak emocjonalne, a za to bardziej zamknięte. Ciężko było im złapać z kimś kontakt, a co dopiero przywiązać się do tego stopnia, by nazwać kogoś przyjacielem. Jednak dzieci miały również coś co znacząco odróżniało je od społeczeństwa. 

Dzieci nie patrzyły na siebie tak jak robili to dorośli. Nie widziały w sobie niebezpieczeństwa, nie odczuwały klas społecznych i pogardzania innymi. Traktowały kogoś tak jakby same chciały być właśnie w ten sposób traktowane — z zamierzoną dobrocią wydostającą się prosto z serca. Pozostawała w ich naiwność kontaktu, która zanikała stopniowo po tym czego doświadczały. Niestety w tym miejscu zbyt wielu młodym przed oczami stawało coś, co sprawiało że ich oczy były identyczne jak te dorosłych, a w sercu znajdowało się już tylko rozczarowanie i smutek. 

— Pomożemy ci znaleźć drogę. — wyjaśniła, wyciągając w jej kierunku ubrudzoną ziemią dłoń, patrząc bez wahania w zielone tęczówki.

— Mam na imię Olivia. — odparła, posyłając w jej kierunku oczko. 

Szatynka ostrożnie przeniosła swój koszyk z jednej ręki do drugiej i  powoli wyciągnęła do blondynki dłoń. Dotknęła chłodnej skóry rówieśniczki, po czym mocniej ją ścisnęła odpowiednio potrząsając. Niby z  pozoru nic nie znaczący gest, który pozwalał jednak na zawiązanie bliższej relacji i był niejako swoistą zgodą na dalsze utrzymanie kontaktu. Dla nich znaczył jednak o wiele więcej.  

— Ta z tyłu to Samantha. — przedstawiła towarzyszkę. 

Kciukiem lewej dłoni, wskazała na rudowłosą dziewczynę stojącą zaraz za jej plecami, która w geście przywitania jedynie uniosła rękę. 

Na jej drobnych ustach pojawił się mały uśmiech, a oczy wydawały się być jakoś mniej smutne niż przed momentem. Mimo wszystko, ją również ucieszyła odmiana od szarej oraz dość przykrej codzienności, w której żyły. Zagubiona dziewczynka okazała się być dla nich promykiem w ich ciemnym żywocie.

— A ty, jak masz na imię? — szybciej zamrugała dziewczynka, oczekując z niecierpliwością odpowiedzi szatynki, która dotąd jedynie milczała. 

W jej brązowych tęczówkach tliły się ogniki podekscytowania, a cudowny zapach świeżych owoców, dochodzący z koszyka wcale nie pomagał jej się dodatkowo skupić.  Tak dawno nie jadły nic porządnego, że teraz wszystko inne od kleiku z kaszy, wydawało się być im największą delicją. 

— Aurelia. — wymamrotała cicho, spuszczając wzrok na swoje trzewiki. 

Właśnie od tego małego incydentu zaczęły się ich wspólne wyjścia oraz tajne spotkania, podczas których to właśnie towarzyszki z sierocińca, odwiedzały progi domu małej Clarke, której rodzice okazali się być naprawdę wyrozumiali w stosunku do gości, co było swojego rodzaju pierwotnym podziękowaniem za odprowadzenie ich córki bezpiecznie do domu. Zawsze częstowali je posiłkiem, użyczali wody w celach higienicznych i zabawiali różnymi historiami, o tym co się wydarzyło u nich na roli. 

Był to jeden ze złotych okresów w ich życiu, gdzie każdy mógł zapomnieć o otaczającej go rzeczywistości. Samantha i Olivia przez chwilę stawały się jedynie zwykłymi dziećmi, które miały miłych ludzi wokół siebie, wyjątkowo zamkniętą w sobie i interesującą przyjaciółkę oraz schronienie przed prawdziwością życia za murami.  Odrywały się od tymczasowych kradzieży oraz  atmosfery panującej w sierocińcu i cieszyły tym wszystkim wspólnie ze sobą. Wystarczyła im wzajemna obecność w sprzyjającym otoczeniu, by choć na chwilę poczuły się normalnie. Mogły chociaż przez moment dowiedzieć się jak to jest być chcianym oraz kochanym przez innych.

Nie raz plotły sobie wzajemnie warkocze, komentując trudności w robieniu czegokolwiek na pokręconych, rudych kosmykach młodej Mulle, testowały makijaż matki Clarke na specjalne okazje i przebierały się w różne stroje z szafy nawet wtedy gdy były ona zbyt duże. Zawierzały sobie sekrety, a ich rozmowom naprawdę nigdy mogłoby nie być końca. Nawet Samantha pozwoliła sobie na większą otwartość oraz pewnego rodzaju zadziorność. To w tamtych momentach, gdy otwarcie rywalizowała w różnych grach z Aurelią, przejawiać zaczęła się jej awangardowa natura, której nikt by się u niej nie spodziewał — nawet sama ona. 

Nic nie trwało jednak wiecznie i to co wydawało się dla dorosłych jedynie kilkoma miesiącami przelotnej znajomości, dla dziewczynek miało znaczenie jakoby to były lata. Zbyt szybko życie zapragnęło im przypomnieć, że różnica tego kim są, skąd pochodzą i jako kto się urodziły, jest naprawdę spora. 

Olivia wraz z rudowłosą należały w końcu do innego świata, będąc pod nadzorem kogoś innego niż gospodyni Clarke. Nie mogły przebywać w ich domu wiecznie, a powroty do sierocińca, za każdym razem stawały się dla nich nie dość, że przytłaczające, to jeszcze wyjątkowo smutne. W ich sercach odczuwalna była pustka, z którą nie sposób było sobie poradzić. Wszystko się zmieniało. Choć w domu Aurelii czuły się wspaniale, tak powracając do swojej rzeczywistości, prawdopodobnie najlepiej ze wszystkich widziały kontrast tych obu światów. 

Dla dzieci to się jednak nie liczyło. Wiedziały bowiem, że następnego dnia powrócą w progi domu szatynki i znowu będą mogły spędzić czas na rozmowie oraz zabawie. Tak jakby wszystko inne traciło znaczenie. Tak jakby wzajemna obecność całkowicie wystarczyła im do szczęścia, a czas w sierocińcu był dla nich tylko mijającym koszmarem. 

Największym zdziwieniem dla nich było jednak to, gdy pewnego dnia znajome im drzwi nie uchyliły się, witając radosnym uśmiechem ich przyjaciółki. Mimo walenia i stukania wciąż nie ustępowały, pozostając dla nich zamkniętymi już na zawsze. Twarzy oraz nieśmiałego spojrzenia Aurelii również już nie ujrzały. Wszystko zniknęło w ciągu sekund. Ich miejsce szczęścia, przyjaźń oraz pewnego rodzaju przynależność.

Tego jednego dnia przemknęła przez nie fala różnych odczuć. Czy były złe? Owszem. Czy smutne? Z całą pewnością. Straciły cząstkę siebie i ponownie zmuszone zostały przez los do ograbiania nieostrożnych klientów straganów z ich oszczędności. Od nowa zepchnięte zostały na krawędź życia, walcząc by przetrwać. W ich sercach poza jednak zwyczajnym uczuciem niesprawiedliwości wlało się jednak coś jeszcze poza goryczą. Był to żal. Żal, że nie zdążyły po raz ostatni przytulić drobnego ciała ich nowej towarzyszki. Nie miały już miejsca do którego z radością by wracały, a chwilowy koszmar znowu stał się niekończącym się snem na jawie.

Tamtego dnia Aurelia Clarke, należąca do ludzi których stać na opuszczenie stolicy, wraz z rodzicami przeniosła się za środkowy mur, który dysponował dużo większą ilością pól rolnych, na których mogli oni prowadzić swoje gospodarstwo. Z czasem szatynka pochłonęła się całkowicie w nowym życiu jakie zapewniła jej rodzina, a twarze Olivii oraz Samanthy zniknęły z jej umysłu, balansując gdzieś w prześwitach dziecięcych wspomnień. Jednak ich ulotność sprawiła, że wydawały się tylko krótkim snem lub małym wrażeniem braku kogoś przy swoim boku. Szybko jednak odchodziły...

Jakiś czas później upadł mur Maria i wszystko uległo znaczącym zmianom. Tłum ludzi jaki przedostał się do dalszych murów, uciekających przed tytanami, sprawił że wszędzie panowało zbyt wielkie zamieszanie, by ktoś zauważył porwania dzieci z sierocińca. Kolejno z nocy na noc znikały i zostawały zapomniane, jakoby nigdy tak naprawdę nie istniały. Wykorzystywane jako armia małych żołnierzy, jako towar lub materiał do towarzystwa, nigdy tak naprawdę nie szanowane. Nigdy nie spodziewały się, że w krótkim czasie ich życia trafią w miejsce, które może być jeszcze gorsze od sierocińca — a jednak. Podziemne miasto pod stolicą było jeszcze obrzydliwsze od slumsów na powierzchni.

W czasie jednej z takich nocy druga z przyjaciółek straciła swoją towarzyszkę. To właśnie wtedy ostatni dzień w sierocińcu spędziła Olivia, której zniknięcie zmusiło Mulle do samotnego życia w mieście za murami, gdzie każdy dzień był jedynie walką o dotrwanie jutra.

Choć po tym poszukiwała jej przez bardzo długi czas, zapuszczając się nawet do jednych ze schodów, nigdy nie miała na tyle odwagi by spróbować tam zejść. Nie miała bowiem gwarancji, że kiedykolwiek wyjdzie, a to przerażało ją jeszcze mocniej. Postanowiła więc wegetować i zaciągnąć się do wojska w celu wygodniejszego życia.

Trzy serca z podobnymi ideałami, trzy różne światy, które jednak w pewnym momencie mogły się razem spotkać oraz trzy różne historie, prowadzące ostatecznie do jednego punktu, gdzie dwie niegdyś zagubione dusze, mogły z powrotem napotkać siebie na swojej drodze. 

Clarke wstąpiła do wojska ze względu na niesprawiedliwość świata oraz dziwną wolę walki, która czaiła się w jej sercu, Mulle natomiast po to by mieć gdzie spać oraz co włożyć do ust. Doprowadziło je to jednak do punktu, w którym dzieliły one jedną drużynę, chroniły swoje plecy i walczyły wspólnie ramię w ramię, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, że kiedyś były dla siebie jak siostry. 

****

Zbyt często raczyłam doświadczać bólu fizycznego w wyniku nieuwagi. Całe ciało niesłychanie drżało, a rozcięte biodro, choć samo zranienie było dość płytkie i tak nazbyt mocno piekło. Możliwe, że cięcie uszkodziło mi jakiś nerw. Nie to się jednak liczyło. Póki mogłam się ruszać wszystko było dobrze.

W głowie wciąż szumiała mi adrenalina, a kobaltowe spojrzenie oraz wzrok wszystkich innych, który czułam podczas walki, nawet gdy zniknęłam z ich pola widzenia, wciąż mnie uderzał. Nigdy nie byłam społeczną osobą, a walka na widoku zawsze mnie stresowała. Nie mogłam nic na to poradzić. Zostałam zaatakowana, Hanji została zaatakowana. Jeżeli nie zadziałałabym odpowiednio szybko, mógłby ucierpieć ktoś ważny dla mojego serca. Nie mogłam dopuścić, by ktoś z moich przyjaciół znowu oddał życie za moje sprawy. 

Wszystko się zaczęło. Zaczęło się w momencie, gdy dostrzegłam znajomą sylwetkę zwiadowcy, który jak strzała przemknął po dachach kilkanaście metrów za mną, a może nawet i wcześniej. Wtedy coś mnie tchnęło, by za nim podążyć i sprawdzić co zamierza. Nie pomyliłam się. 

Żołnierzem okazał się być członek mojego oddziału — Florian — który jak się potem okazało, miał rozpocząć całą akcję. Zastałam go na jednym z dachów, na budynku, który graniczył bezpośrednio z cmentarzem, na którym znajdowała się pokaźna liczba osób. W uszach dudnił mi głos Generała, który składał mi publiczne kondolencje. Nie to jednak było najdziwniejsze w tym wszystkim. Najbardziej zaskoczyło mnie to, że ktoś kto podobno miał wspierać całą akcję, zwiadowca, który powinien być po naszej stronie — zdradził. 

Celował do kogoś, kogo na pierwszy rzut oka nie do końca wychwyciłam, jednak kiedy tylko w oddali rozpoznałam znajomy błysk szkieł — musiałam działać. 

Nie wiem nawet kiedy to wszystko potoczyło się w taki sposób, że żeby ratować siebie, desperacko kopnęłam go na tyle mocno, iż stracił równowagę i spadł z dachu. Nie miałam pojęcia dlaczego nie użył wtedy sprzętu. Możliwe też, że coś mu się zacięło lub zepsuło. Wiedziałam jednak jedno — doprowadziłam do jego śmierci. 

W kącikach oczu czułam zbierające się łzy, a w brzuchu znajomy ucisk, który towarzyszył mi za każdym razem gdy niesprawiedliwie musiałam posuwać się do ostateczności. Przeszłość zawsze do mnie wracała, w szczególności w takich sytuacjach, przypominając mi się w tych najgorszych momentach, że już mnie osaczyła, zdominowała. Każdy czyn miał w końcu swoje konsekwencje, a ja nie potrafiłam się od nich uwolnić. Przynajmniej nie w normalny sposób.

W ostatnich chwilach życia Florian się nie odezwał. Milczał tak jakby jego misja została już spełniona, tak jakby był na śmierć gotowy już od samego początku. Nie powiedział swojego ostatniego słowa, a przecież każdy powinien mieć do tego prawo. Jego oczy wydawały się natomiast zdradzać wszystko.

Były pełne życia, świadczące o tym, że mimo rychłego końca oraz świadomości tego co zaraz się stanie — wciąż wierzyły, że ma szansę. A ja tak jak tamtego dnia również patrzyłam prosto w nie. Prosto w oczy swojej ofiary, w oczy kogoś kto za chwilę przeze mnie miał stracić dosłownie wszystko. Zabierałam komuś bliskiego, towarzysza, przyjaciela. Jak będę dalej żyć z tą myślą? Czy kolejna śmierć, którą wywołam będzie tak samo bolesna? A może po prostu uwolni mnie od całego piętna, które na mnie nałożono? Kiedy to wszystko nareszcie się skończy?

Witt sam sobie był winien. Zaatakował moich przyjaciół, zaatakował mnie, bez żadnych wyjaśnień, bez ostrzeżenia. Zdradził nas i choć zapewniał mi naprawdę dobre wsparcie na wyprawie, to nie był już jednym z nas. Zdezerterował. 

Czym więc się przejmowałam? Przecież zasłużył na to. Zasłużył na śmierć, żywiąc wrogie intencje do najważniejszych dla mnie osób. Czy jednak to wystarczyło? Czy pozwalało mi na wykończenie go w tak drastyczny sposób?

W końcu gdy spadł, przez jakiś czas jeszcze musiał zachowywać przytomność. Czuł ból, cierpiał i nie do końca wiedział co się wokół dzieje. Jednak tak — to nie była lekka śmierć. Posiadał świadomość, że przegrał, że nie ma szans na to by już ustać na swoich własnych nogach, bez niczyjej pomocy. Miał szansę na refleksję, nim całkiem zdążył się poddać swojej bezradności. I to chyba było w tym wszystkim przerażające. Ponieważ wtedy człowiek nie skupiał się w zwyczaju na tym kto jest dla niego naprawdę ważny, a na osobach, które wyrządziły mu jakieś krzywdy. A może to tylko ja bym tak zareagowała. Nie mam pojęcia. 

Nie dowiem się jak to jest umrzeć dopóki sama nie zginę, a do tego mi się nie śpieszy. Nie mogę zginąć dopóki wszystkie sprawy nie zostaną zamknięte, a część osób z korpusu nie zazna chociaż chwilowego spokoju ducha. Nauczyłam się bowiem tego, że choć mogę być całkowicie nieprzydatna w różnych czynnościach, czy rozmowie, to chociaż samą swoją obecnością będę mogła dawać komuś wsparcie. Wiedziałam, że lepiej być z kimś niż samemu bo to dawało ci siłę. Tak samo było z walką. W końcu ja też nie walczyłam tylko dla siebie. 

Chciałam się pozbyć Chrisa dla wszystkich, którzy odeszli z jego ręki, dla tych którzy tak jak ja kiedyś w Podziemiach wciąż tkwili w jego niewoli, przymuszani do pracy niezgodnie ze swoim sumieniem w dodatku praktycznie nic za to nie otrzymując. Chciałam być ich bohaterką i wziąć na siebie to brzemię, które chciała nieść Olivia, a którego nie zdążyła nawet pochwycić. Poświęcenie nikogo, kto sprawił że jestem tutaj gdzie jestem nie mogło pójść na marne. Czułam się odpowiedzialna za udzielenie wytchnienia im wszystkim. Nie mogłam zawieść.

Gdy dotarłam pod jeden z kościołów szybko jednak spostrzegłam, że wbrew temu co mówił informator do tamtej szlachcianki, Chris nie jest na miejscu całkowicie sam. Używając sprzętu, jak najciszej przemieściłam się z jednej strony dachu na drugą, chowając się za kominem. Czując kotłujące się we mnie emocje zacisnęłam mocno wargi i wsunęłam na głowę kaptur płaszcza, który podczas walki z Florianem musiał mi się zsunąć. Było źle.

Choć szybko dostrzegłam Bowman'a przy wejściu do świątyni, tak nie dało się przed nim pominąć, chroniącego go tłumu. Nie mogłam uwierzyć, że część tej grupy, którą miałam już szansę zobaczyć na cmentarzu, rozdzieliła się, przybywając wprost pod nogi swojego pana. Według założeń początkowych cała ta akcja miała być przeprowadzona jako jawny atak na nieświadomą i pozbawioną broni mnie, a to co teraz tutaj widziałam, wyglądało tak jakby ci wszyscy ludzie chronili najważniejszego z nich wszystkich. To w najmniejszym stopniu nie przypominało obławy. Moje szanse podejścia do niego spadły prawie do zera. Z tą ilością ludzi nie dam rady zbliżyć się do niego bez ciężkich ran, o ile w ogóle żywa. Cholera!

Jedynie co mogłam zrobić to czekać nie ujawniając swojej pozycji i oczekiwać na moment, gdzie Chris postanowi się odsłonić, a to w żadnym stopniu mnie nie zadowalało. Na cmentarzu byli moi przyjaciele, którzy walczyli z resztą tych oprychów, tam był ranny Levi oraz Hanji, a poza nimi część mojego oddziału. W tej chwili jedynym czym mogłam się cieszyć, to tym, że cała reszta nie postanowiła się również zjechać. Nie mogłam zagwarantować ochrony nawet im, a co dopiero mówić o całości. W takiej patowej sytuacji jak ta stawałam się bezsilna. 

Jeżeli wróciłabym na miejsce potyczki, prawdopodobnie nigdy nie dorwałabym Bowman'a, a on w dalszym ciągu zatruwałby mi życie poprzez swoje kontakty. Nie wiadomo też czy większa ilość ludzi by wtedy za mnie nie zginęła. Jeżeli chciałam to wszystko zakończyć, musiałam tu zostać i wymyślić coś co pozwoli mi go zlikwidować. Serce biło mi jak oszalałe, a oddech nie mógł się unormować. Nie tak dawno przeżyłam dołek psychiczny, a już za moment jestem zmuszana do układania pośpiesznego planu. Kiedy nadejdzie upragniony przeze mnie spokój?

Sprawdziłam pozostałą mi ilość gazu i stwierdziłam, że wystarczy mi on na niewielki dystans, więc nawet jeżeli po całej akcji próbowałabym szybko uciec z miejsca, oni zdążyliby mnie dopaść. To więc odpadało. 

Następnie swój wzrok przeniosłam na trzymane przeze mnie rękojeści, używane do sterowania i mocowania mieczy, które jednak choć pozbawione ostrzy, wciąż dziwnie ciążyły mi w dłoniach. Czyżbym była już do tego stopnia zmęczona? 

Ostatecznym wyjściem pozostawała jeszcze moja wytrzymałość fizyczna. Zawsze mogłam użyć siły nóg do ucieczki, co jednak też nie gwarantowało mi ochrony. Ponieważ gdybym jakimś cudem znalazła się jednak w bezpiecznej odległości, po wytraceniu tej energii, znowu zostałabym unieruchomiona i całkowicie bezbronna. Zbyt duże ryzyko. 

Miałam tyle możliwości i atutów, a żadnego z nich nie mogłam w tej sytuacji skutecznie użyć przeciwko niemu. Schował się za swoim tabunem ludzi jak tchórz, chroniąc swoje życie, a depcząc godność. Nigdy bowiem nie spotkałam się z tym by wychodził na pole walki, a jedynie pomiatał swoimi pionkami, w łatwych sytuacjach, samemu wykańczając swoją ofiarę. Był chyba najbardziej obrzydliwym typem człowieka stąpającym po ziemi. Nienawidziłam go z całego serca. 

Przelotnie spojrzałam na pierścionek, który wciąż tkwił na moim palcu, po niemożności kilkukrotnej próby ściągnięcia go — na darmo. Topaz sprawiał, że chciało mi się wymiotować, a sama jego obecność na moim palcu stawała się pewnego rodzaju upokorzeniem. Nie daruję mu tego.

Tak jak on czekał na moje ruchy, skrupulatnie planując co ma zrobić, tak samo i ja musiałam się teraz wykazać cierpliwością i tym razem zastanowił co zamierza zrobić on. Bez jego ruchu, ja nie mogłam wykonać swojego, a bez tego mojego on również nie miał pojęcia jak postąpić. 

Nie spodziewał się bowiem tego, że pozbawię go jednego pionka i sama wyjdę z kryjówki, w dodatku zaopatrzona w broń, która może pozwolić mi do niego dotrzeć. Wystraszył się i bardzo widowiskowo to zademonstrował, posyłając na plac całe zastępy swoich ludzi, którzy donieśli mu o mojej obecności. A teraz, gdy już to wszystko wiedział, mógł jedynie uciec do najbezpieczniejszego dla niego miejsca. 

Graliśmy na czas, testując swoją cierpliwość, a ja miałam nadzieję, że to on będzie nareszcie tym, który okaże się być bardziej nerwowy. 

****

— Leviathan, masz się zająć swoją siostrą. — młodemu Collins'owi w głowie wciąż dudnił jak dzwon głos schorowanego ojca. 

Dobrze pamiętał tamten dzień. Dzień w którym całe życie, jakie dotychczas znali, popadło w ruinę. Matka odeszła od nich szybciej, podczas epidemii nieznanej nikomu choroby, natomiast ojciec kilkanaście lat po tym, z niewiadomych lekarzom przyczyn zdrowotnych. I choć ich ród nie był tak znany jak ten Bowman'ów, czy Reiss'ów, to wciąż miał w sobie błękitną krew. Nie byli byle pospólstwem, które chociaż raz zapuściłoby się do podziemi stolicy — przynajmniej tak w tamtym okresie myślał. 

Zawsze miał wrażenie, że nic się po tym nie zmieni, że będzie w dalszym ciągu tak samo. Ich majątek był przecież duży, z całą pewnością wystarczyłby im do końca życia, nawet gdyby żyli rozrzutnie. I choć wraz ze śmiercią głowy rodu, wszelkie kontakty oraz umowy przestały obowiązywać, tak on nie zamierzał wcale zawierać nowych, czy odnawiać poprzednich. To wszystko działo się w momencie gdy był głupim dzieciakiem i nie rozumiał jeszcze jak działa życie w arystokracji, w dodatku w stolicy. Popełnił błąd.

Kiedy tylko ważniejsze osobistości zaczynały dowiadywać się o przejściu majątku na najstarsze dziecko — czyli jego — zaczął dostawać różne zaproszenia na przyjęcia, czy bankiety. A jako, że nie widział w rozrywce nic złego, szybko domyślić się można było, iż pochłonął się w tym całkowicie. 

Piękne kobiety, drogi alkohol i ozdobne sale, na których nie było śladu brudu. Życie którym cieszyła się arystokracja było nieporównywalne do niczego innego. Miało się ludzi od wszystkiego. To oni za ciebie pisali, jedli, sprzątali a nawet jeżeli tylko sobie tego zażyczyłeś mówili. Ty byłeś tylko zleceniodawcą, a to co powiedziałeś stawało się dla nich największą prawdą oraz pragnieniem. Każdego by to otumaniło. 

To co jednak całkowicie przesądziło o jego upadku i doprowadziło do tego całego bagna, w którym obecnie siedział, było zamiłowanie do gry w karty. Nic go tak nie odprężało jak hazard, a w szczególności pasjans. A to że żadna gra wśród szlachty przebiegać nie mogła bez odpowiedniego datku pieniężnego, który w dodatku nie skompromitowałby przeciwnika to inna sprawa. 

Niestety Leviathan'a los talentem do gry już nie obdarzył. Przegrywał. Przegrywał partię za partią, każdego dnia doprowadzając do kurczenia się rodzinnego majątku, aż w końcu był zmuszony zastawić rezydencję, w której wraz z siostrą żył. 

Doszło do tego, że nawet i ją przegrał, a jako młodzian nie był w stanie tego zaakceptować. Złamał obietnicę złożoną ojcu i zmuszony był zrezygnować ze wszystkich profitów płynących z tytułu szlachcica. Sam skazał siebie i swoją jedyną rodzinę jaka mu pozostała, do zniżenia się do poziomu pospólstwa, które zmuszone było do pracy, by mieć co do garnka włożyć.

W momencie, gdy zwalniał obsługę, gosposie oraz kucharki spotkał na swojej drodze jednak kogoś, kogo w tamtej chwili uznał za bohatera i jedyne wyjście z ich beznadziejnej sytuacji. Mężczyznę, którego widywał na przyjęciach różnego rodzaju, jednakże zawsze tylko mu się przyglądając a nigdy bliżej do niego nie podchodząc. Kasztanowe kosmyki, brązowe jak czekolada tęczówki i naprawdę dziwny uśmiech. Za każdym razem wyglądał zupełnie tak jakby na niego czekał, a to że był przy tym wyjątkowo pewny swojego wprawiało to Collins'a w zaniepokojenie. 

Wtedy gdy do niego przyszedł okazał się być jedynym słusznym ratunkiem dla tego co mu pozostało. Rozpieszczona siostra prędzej by go zabiła, niż żyć by miała na ulicy bez swoich koronek i falban, a ojciec wraz z matką przewracać zaczęli się już pewnie w grobie. Co innego miał zrobić dzieciak, który nielegalnie zapuszczał się do lokali, by grać ze szlachtą w karty?

Tak właśnie podpisał swój pierwszy układ z Bowmanem. W zamian za to, że będzie jego uszami i oczami w jednym z korpusów, Chris miał utrzymywać domostwo oraz Elizabeth za swoje pieniądze, nie oczekując niczego w zamian — a przynajmniej do czasu. 

Nakazał dołączyć młodemu Collins'owi do korpusu szkoleniowego i stać się na tyle dobrym, by trafić do bezpieczniejszego oddziału zwiadowcach — tak by go przypadkiem nie zabili. A trzeba powiedzieć, że kto jak kto, ale Leviathan dużą motywację, żeby żyć. 

Jako, że nigdy nie znał się na interesach i zwykle nie wiedział z kim ma do czynienia, to bardzo łatwo wplątywał się w jakieś układy, bójki, czy inne niebezpieczne sytuacje. To na co się jednak wtedy zgodził miało go już prześladować zawsze. Podpisał na siebie wyrok, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. 

Bowman dobrze wykorzystywał jego naiwność oraz pozycję. Oczarował swoim szarmanckim zachowaniem Elizabeth, doprowadzając ostatecznie do zaręczyn z nią, o czym czarnowłosy poinformowany został dopiero przy otrzymaniu pierwszych wytycznych już w samym korpusie. Przez trzy lata nie miał kontaktu z siostrą, a w pierwszym liście od siostry, pierwszą informacją było właśnie to. Najgorsze w tym było jednak to, że nie mógł jej odpisać. Każdy list wychodzący z siedziby był odczytywany przez wyznaczoną do tego osobę, ze względu na niepożądany przepływ informacji. Każda korespondencja jaka do niego docierała z zewnątrz, pozostawała więc bez odpowiedzi. To doprowadziło do tego, że musiał zacząć kombinować.

Podczas czasu w zwiadowcach jednak zmienił się na tyle, by wiedzieć z kim ma do czynienia, a o Chrisie z całą pewnością nie krążyły w przestrzeni publicznej dobre informacje. Głośno było o jego zabójstwach oraz różnego rodzaju działalności przestępczej, której przewodził. To wszystko zaczęło go przytłaczać. Nareszcie mógł poczuć odpowiedzialność za kogoś poza sobą. 

Chciał odzyskać swoją siostrę, która choć wyjątkowo głupia, była jednak jedynym członkiem jego ocalałej rodziny. Nawet jeżeli niezbyt za nią przepadał, czuł że powinien walczyć, by mogła być szczęśliwa oraz bezpieczna. A przy Bowman'ie nie można było nawet wspominać o bezpieczeństwie. Ten człowiek był nieobliczalny.

Chris jednak cały czas posiadając obok siebie Elizabeth, bardzo łatwo mógł go szantażować, przez co nawet gdy nie chciał, zostawał zmuszany do różnych rzeczy. I właśnie to co wtedy robił sprowadziło go na drogę tak zniszczonego poczucia zdrowia psychicznego. W tamtym momencie uzyskał od tego mężczyzny kolejną ofertę, której nie powinien przyjmować — miał zastraszać kobietę, która wybudziła się ze śpiączki. Nie miał jeszcze wtedy pojęcia o co może chodzić, jednak z czasem zauważył, że i na to nie powinien się wtedy zgadzać.

Gdy tylko bardziej poznał swoją ofiarę, zobaczył jak się uśmiecha, jak emocjonalna jest i jak dobrze czuje się w jej towarzystwie — poczuł żal. Nie chciał jej tego wszystkiego robić. Nie chciał krzywdzić osoby, która nie wyglądała by miała więcej brudów od niego w swojej kartotece. Wydawała się mu być najmilszą istotą stąpającą po ziemi w pewnym stopniu rozumiejącą jego położenie, nawet gdy jej o nim nie powiedział i choć bardzo zależało mu by nie cierpiała, sam musiał doprowadzać do tego, by oglądać jej łzy. 

Nie potrafił jednak zerwać się ze smyczy jaką był przywiązany do Bowman'a i mimo swoich przekonań, wykonywał wszystko co ten mu nakazywał. Grał tego złego, w duszy czując się z tym naprawdę źle. Bo przecież to, że tyle zła spotkało jego, nie oznaczało przecież, że on musi robić to samo z życiem innych. 

I tak doszło do tego, że zmuszony został do upozorowania swojej śmierci, po tym jak Chris znalazł kogoś "lepszego" na jego miejsce. Nie miał nawet szansy na to by ostrzec ofiarę Bowman'a przed owym mężczyzną i porzucił myśl bohaterskiego ratunku Kastner. 

Wykorzystał szansę na wyprawie i  wrócił do stolicy w poszukiwaniu pomocy, spotykając się jedynie ze szczęśliwym obrazem swojej siostry, przy boku liczącego dochód Bowman'a. Choć jawnie wtedy nie wytrzymał i starał się zerwać umowę na oczach Elizabeth, która jednak tylko go krytykowała, został przekonany do uległości.

— Teraz to też moje życie! Chris to mój narzeczony i czego byś nie wymyślił, to i tak zostanę przy nim, nawet i do dnia mojej śmierci. — z takimi słowami wyrzucała go za drzwi jego rodzinnej rezydencji, w której nie był od lat.

Zamiast więc zmienić cokolwiek i postawić na swoim, nawet narażając swoje życie, przyjął od Bowman'a kolejne zadanie, latając po mieście na złamanie karku i rozwieszając klepsydry, które za zadanie miały przyciągnąć odpowiednią ilość osób na zbliżający się pogrzeb. To był kolejny element dalszego pogrążania Niny, na którą Chris wydawał się naprawdę mocno uwziąć. 

Teraz natomiast, gdy Pułkownik, którą naprawdę cenił, uświadomiła mu dokładnie jak bezradny był i uległy w stosunku do tego wszystkiego, nie wiedział czy chciał się śmiać czy płakać. Było mu już wszystko jedno co się z nim stanie. Naprawdę chciał chyba tylko przywrócić wszystko do  stanu sprzed śmierci ojca, co było niemożliwe. Zakopywał się tylko dodatkowo w długach i układach, wciągając w to nikogo innego jak Elizabeth. Czuł się jak większa świnia, nawet od samego Bowman'a.

Po rozmowie z Zoe uświadomił sobie jednak  jedną, ważną rzecz, a mianowicie to, że nie takiego życia chce. Nawet jeżeli nie zdążyłby już nic zrobić, zamierzał przynajmniej ukatrupić osobę, która sprowadziła na jego życie te problemy. Może to był on sam? A może Bowman? Nie miał pojęcia, jednakże zdawał sobie sprawę, że szczególnie teraz, gdy obława na Kastner trwa w najlepsze, Chris będzie choć częściowo osłaniany i nieuważny, a Elizabeth znajdować się będzie daleko od miejsca zajścia, czyli niebezpieczeństwa. Idealna i jedyna okazja na ukrócenie tego wszystkiego. 

Wtedy też postanowił powoli udać się pod jeden z kościołów i po raz ostatni, własnymi rękami, z własną nienarzuconą prze nikogo wolą, wyzwać na pojedynek człowieka, który trzymał krainę za murami w garści. Jeżeli Bowman zginie, to zniknie również największa grupa przestępcza oraz ich interesy, które mieli dotychczas z królem, wszelkie układy i kontakty — a sama Elizabeth pozostanie bezpieczna i w końcu zapomni o tym bandycie. Może nawet Nina otrzymałaby dzięki temu spokój, którego przecież po tych wszystkich wydarzeniach z pewnością potrzebowała. Wszystkim wyszłoby to tylko na dobre.

****

Serce łomotało mi w piersi, a narastająca wciąż niepewność ledwo dawała mi się skupić. Podczas całego czasu, gdy chowałam się za cegłami całkiem sporego komina, zdążyłam odpowiednio przygotować się do całej akcji. Miecze przeznaczone do wycinania tytanom karków, były moim jedynym zapleczem bojowym jakie miałam. Mimo iż w starciu z bronią były raczej mało przydatne, tak nie zamierzałam nimi pogardzać. I tak stawały się lepszym wyjściem niż niewielki sztylet w moim bucie. 

Wzrokiem krążyłam po placu, próbując dopatrzeć się jakiejś szansy, czy czegokolwiek, co dałoby mi przewagę, jednak ułożenie budynków oraz samo moje położenie było dość niefortunne. Mogli mnie dostrzec i zestrzelić w każdym momencie, gdybym tak nagle zleciała na nich z góry. Podejście do Bowman'a od dołu też nie miało prawa bytu. Obstawili każde z możliwych przejść i zapewne rzuciliby się na kogokolwiek, kto chociażby spróbował dotrzeć do ich szefa. Potrzask to zbyt mało powiedziane. Nawet, gdybym jakoś ominęła ich strzały, nie udałoby mi się dotrzeć dalej niż do połowy placu, bez wsparcia. Nie ominę tyle osób, bez odwrócenia od siebie uwagi. 

Przejechałam językiem po popękanych ustach i wzięłam głębszy wdech. W życiu zawsze miałam pod górkę i dobrze o tym wiedziałam, ale los chociaż raz mógłby dać mi coś od siebie, pozwalając na działanie bez wyraźnego utrudniania. O ile tak można było nazwać czyste pragnienie śmierci czyjejś osoby. Nic nie wskazywało jednak na to, by ten stan rzezy się zmienił. 

Słońce mocno prażyło sprawiając, że najchętniej zrzuciłabym z siebie materiał płaszcza wraz z koszulą, a po skroni nieprzyjemnie spływały kropelki potu. Kleiłam się obrzydliwie i śmierdziałam rynsztokiem, przez co ciężko było mi znieść samą siebie. Na dłoniach czułam krew, a na duszy wciąż ciążyło mi morderstwo Floriana. Wciąż jednak czułam wyrywające się pragnienie ukatrupienia, stojącego przed moimi oczami dupka. 

Chris widocznie niczym się nie przejmował, posuwając się do relaksującego palenia fajki wśród tłumu swoich ochroniarzy. Nie widziałam stąd dobrze jego twarzy, ale przyrzec bym mogła, że na jego ustach widniał ten charakterystyczny, obcesowy uśmieszek jak zawsze, gdy był nade mną górą. Nie znosiłam gnoja, a gdy tylko pojawiał się w mojej głowie, miałam ochotę zwymiotować. 

Ta bezczynność w której jednak trwałam, stawała się nie do wytrzymania. Ręce świerzbiły mnie do tego, by bezmyślnie się na niego rzucić, a w głowie pojawiały się zachęcające myśli. Rozsądek wciąż ignorując to, przytrzymywał mnie w miejscu, oszczędzając sobie ryzyka. 

Wiedziałam, że wszyscy zwiadowcy, którzy przybyli do stolicy z ciałem mojej matki robili to wszystko dla mnie. Kim byłabym, narażając się na śmierć, po tym co dla mnie zrobili? Pragnęłam tylko żyć szczęśliwie, bez wykorzystywania, zastraszania i żadnych większych problemów. Chociaż przez chwilę chciałam pozbyć się tego ciążącego oddechu przeszłości na moich plecach. Kiedy jednak stałam w miejscu czułam się dokładnie tak, jakby on się na nich osadzał i utwierdzał, tak jakby zapuszczał w nich korzenie, niszcząc mój kark. Błagam niech się coś wydarzy.

Nagły wystrzał z broni sprawił, że lekko podskoczyłam w miejscu, a wzrok bardziej się wyostrzył. Uczucie kłucia w sercu tylko dodatkowo się nasiliło, natomiast oddech nienaturalnie przyśpieszył. Co się dzieje?

— Łapcie skurwysyna! — głośny krzyk jednego z mężczyzn, jeszcze bardziej mnie otrzeźwił. 

Większa część osób otaczająca Bowman'a ruszyła na osobę, która ignorując swój instynkt samozachowawczy odważyła się wbiec w uzbrojony tłum. Czarna czupryna mignęła mi między ludźmi, a umysł rozjaśnił się, pozwalając na bardziej trzeźwe myślenie. Nie mogłam uwierzyć w to, że dzięki poświęceniu jednostki, przy Chrisie zostały jedynie trzy osoby i to w dodatku, te które posiadały na sobie jedynie trójwymiarowy manewr. 

Ręce silniej zacisnęły się na rękojeściach a sprzęt znajomo syknął, podrywając mnie do góry. Los dał mi szansę, której nie mogłam zepsuć za żadną cenę. To mogło się już nie powtórzyć, a ryzyko rosło z każdą chwilą zwłoki. Czułam nie tyle co strach, ale ekscytację. Napięte mięśnie z nagromadzoną energią nareszcie miały szansę się poruszyć, a ja odwróciłam się twarzą do stąpającej za mną przeszłości. 

Obiegłam plac dookoła, by w jak największym stopniu ograniczyć ilość zużywanego przeze mnie gazu, po czym, gdy już zahaczyłam kotwiczkę o wieżę kościoła, wybiłam się z nóg, skacząc w dół. Powiew powietrza ochładzał moją rozpaloną twarz, a towarzyszące mi emocje, tylko bardziej zaostrzały całą sytuację. Przez suche gardło ledwo przełknęłam ślinę, a popękane usta mocno przygryzłam zębami, pomagając tym sobie jeszcze bardziej się skupić. To się dzieje.

Chwyciłam za sprzączkę od płaszcza, pozwalając sobie na szybkie zerwanie go, przez co łomot materiału, spowodowany powiewami powietrza, dopiero zwrócił na mnie ich uwagę. Na jakąkolwiek reakcję było jednak już za późno. Wcześniej stali odwróceni do mnie tyłem, bacznie obserwując nagłe zamieszanie wywołane prze obcego, który wtargnął na plac i na całe szczęście udało mi się to wykorzystać. Chociaż raz coś szło po mojej myśli.

Lądując na ziemi, jednego z nich ogłuszyłam kopnięciem w głowę, co przez odrzut spowodowany wysokością z jakiej spadałam, sprawiło że oprych przez dłuższy czas na pewno będzie pozostawał nieprzytomny. Natomiast na Bowman'a narzuciłam płaszcz, pozbawiając go tym samym tymczasowego pola widzenia. 

Nie zdążyłam w pełni pozbyć się jednak pozostałej dwójki, która choć wyjątkowa większa ode mnie, nie oczekiwała wcale by się na mnie rzucić. Moje ciało mimo ogromnego strachu zostało zmuszone do wysiłku, przestało drżeć i tylko dodatkowo się naładowało. Poświęcając się i podejmując ryzyko, postanowiłam dać się zbliżyć do mnie ich dwójce i pozwolić na uderzenie z ich strony, tylko po to, by dłonie zaopatrzone w ostrza, były w stanie ich dosięgnąć. 

Wszystko działo się na przestrzeni sekund i nie miałam zbyt dużo czasu, by się nad wszystkim zastanawiać. Automatyczne działanie było jedyną rzeczą, która zapewniała mi jakiekolwiek szanse. Unosząc z siłą ramiona do góry, poczułam metaliczny smak krwi w ustach, a gdzieś w przestrzeni rozniosły się strzały. Robiło się coraz bardziej niebezpiecznie. 

Okazało się jednak, że mężczyźni nie byli na tyle rozumni, by dostrzec mój ruch, a zależało im jedynie na skrzywdzeniu mnie. Dzięki temu z łatwością mogłam w nich wycelować i wraz z bólem odczuwanym na moim prawym policzku i trzewiach, przyprawiał ich o krzyk. Poświęcając część siebie, zadałam im śmiertelne ciosy w okolicach splotów słonecznych.

— Kurwa! — przeklął jeden z nich padając na kolana zaraz obok mnie. 

Byłam praworęczna więc ten z mojej lewej, został niefortunnie trafiony w płuco, przez co jedynie kaszlał, ledwo trzymając się na nogach. Drugi natomiast klęcząc, trzymał dłoń na mieczu, mierząc mnie wzrokiem tak przesiąkniętym nienawiścią, że miałam wrażenie iż mnie ona pochłania. Twarz wykrzywioną miał w grymasie, a oczy załzawione. 

— Ty suko! Zdechniesz... — mamrotał, powoli osuwając się na ziemię, a gdy tylko jego ciało zderzyło się z ziemią, przeklęłam w duchu. 

Drugi upadł chwilę po nim, sprawiając, że niemal nie straciłam równowagi, w dłoni wciąż trzymając rękojeść z ostrzem. W uszach mi szumiało, a krew w zatrważającym tempie krążyła w organizmie, tak, że niemal byłam w stanie ją poczuć. Szybciej zamrugałam, podrywając się z miejsca, by czym prędzej, pochwycić w ręce moją jedyną broń. Musiałam jak najszybciej zamocować nowe ostrza, inaczej będzie za mną słabo. 

W momencie jednak, gdy podeszłam do drugiego z martwych mężczyzn i pozbyłam się starego ostrza z rękojeści, coś chłodnego zostało mi przyłożone do karku. Znajome dreszcze pojawiły się na ciele, przez co włoski stanęły mi dęba, a charakterystyczny kształt lufy, nie mógł być pomylony z niczym innym. Zamarłam w bezruchu, powstrzymując się nawet od najmniejszego oddechu. 

— Wstawaj. — bezwzględny ton, tak dobrze znajomy, sprawił, że coś przekręciło mi się w żołądku. 

Serce wydawało mi się zatrzymać w piersi, a życie zaczynało przelatywać mi przed oczami. Przecież to nie możliwe. Przecież było tak blisko...

— Wstawaj! — podniósł głos, chwytając mnie za włosy, przez co pisnęłam cicho.

Cała wcześniejsza pewność siebie wydawała się w tym momencie całkowicie ze mnie wyparować, a strach znowu zagościł w moim ciele, sprawiając, że chciało mi się wymiotować. Jakim cudem on zawsze potrafił sprawić, że mimo swojej tchórzliwości oraz krętactwa, za każdym razem nie byłam w stanie się mu postawić? Czułam się przecież już na to gotowa. Wystarczyło mi kilka dodatkowych sekund, a wszystko byłoby już dobrze. Jeszcze ułamek czasu i byłoby po wszystkim. Dlaczego?

W oczach znowu pojawiły się łzy, a uczucie niesprawiedliwości cisnęło mnie w piersi. Patrzyłam przed siebie, dostrzegając zbliżającą się w naszą stronę grupkę mężczyzn, którzy ciągnęli za sobą wpółprzytomne ciało śmiałka, który w niewielkim stopniu mi pomógł. Był w opłakanym stanie, wnioskując po przetrąconych w przeciwne strony dwóch kończynach. Skrzywiłam się słysząc jak jęczy oraz jak mało delikatni są w stosunku niego oprawcy. To wszystko znowu wyglądało podobnie jak wtedy.

— Szefie, patrz kogo mamy! — krzyknął jeden z nich, podnosząc do góry spuszczoną głowę czarnowłosego. 

I w tamtym momencie wszystkie emocje jakie w sobie posiadałam, ustąpiły miejsca szokowi. Na moment zapomniałam, że mnie złapano, a włosy wciąż boleśnie trzymane były przez niedelikatną dłoń Chris'a. Kiedy tylko zobaczyłam twarz Leviathan'a byłam naprawdę zaskoczona oraz zdezorientowana. Co tu się dzieje?

— Widocznie zdrajcę. — splunął obok mnie Bowman, pociągając mnie do góry, przez co zmuszona byłam się wyprostować. 

Spowodowało to, że zderzyłam z szatynem spojrzenie i dostrzec mogłam nawet najmniejszy element jego obrzydliwej twarzy. Ledwo powstrzymywałam się od powiedzenia czegokolwiek, a chęć uderzenia go z główki wciąż rosła i zapewne zrobiłabym coś, gdyby nie metal pistoletu wbijającego się w moje plecy. Choć ręce miałam wolne, czułam się bardziej skrępowana, niż w przypadku, gdybym miała je związane. 

— Poznajesz swojego przyjaciela, złotko? — warknął, odwracając moją głowię w kierunku ledwo żywego Collins'a. Przełknęłam ślinę, czując jak bardzo zaczynają pocić mi się ręce. Proszę, zostaw mnie. Zostaw nas.

— Co masz mi do powiedzenia? — zwrócił się tym razem do niego, poprawiając chwyt na moich włosach. 

Mój wzrok padł na jego zakrwawioną twarz Collins'a, która została pokiereszowana przez ślepo wierzących w Bowman'a ludzi  oraz na przydługie włosy, przyklejające się do jego zakrwawionego oblicza. Do teraz byłam pewna, że już go nie zobaczę, że zginął za murami oddając swoje życie sprawie, a jego ciała po prostu nie znaleziono. Wszyscy dotychczas tak myśleliśmy. Trudno było mi uwierzyć, że to on biorąc pod wzgląd to jak bardzo się zmienił. 

Ciemne jak węgiel tęczówki straciły swój blask, a z ust ciekła czerwona posoka, sylwetka była niezwykle wychudzona i ubrana w jakieś łachmany. Nie było już w nim tego chłopaka, który choć chciał mnie jedynie wykorzystać do swoich celów, posiadał niesamowitą pewność siebie. Zniknął w momencie, gdy po raz ostatni zobaczyłam go w grocie poza murami. Już nie wrócił. 

Choć łzy spływały mi po policzkach, a stres w piersi wymieszany ze złością na samą siebie, wciąż nie mijał, to było mi żal na niego tak patrzeć. Domyśliłam się, że to on może stać za tymi wszystkimi wiadomościami od Chris'a, a może i nawet za czymś o czym nawet teraz nie miałam pojęcia, jednak bardziej niż ktokolwiek inny mogłam go zrozumieć. Nie wiedziałam co prawda po co naraził się w tym momencie na pobicie, jednak zdawałam sobie sprawę z tego, że mógł nie mieć wyjścia. Ja również przecież nie miałam.

— Zrywam umowę! — wycharczał głosem tak chropowatym, że musiałam się upewnić, iż to on jest jego posiadaczem, a nie przypadkiem ktoś z towarzyszącego nam tłumu. Poczułam jednak tylko mocniejsze szarpnięcie, co niejako świadczyło tylko o tym, że mężczyzna się zdenerwował. 

— Nie możesz jej zerwać. — rzekł poważnie, akcentując dokładnie każdą głoskę. 

Nie miałam nigdy okazji widzieć jak z kimś w ogóle zawiera jakiś układ, więc było to dla mnie odmianą. Nie zbyt miłą niestety, gdyż chwilę po słowach Chris'a poczułam jak odrywa on metal lufy od moich pleców, wciąż jednak trzymając go w bliższej niż dalszej odległości ode mnie. 

Szybciej zamrugałam, próbując odgonić od siebie łzy, które same mimowolnie napływały mi do oczu. Nie potrafiłam ich jednak powstrzymać. Pojawiały się z niewiadomej mi przyczyny, a ja byłam już w tym momencie tak zamotana emocjonalnie, że nie miałam pojęcia co powinnam w tej chwili czuć. Proszę dajcie mi już spokój.

— Mogę. — postawił mu się czarnowłosy, próbując wyrwać się jednemu z mężczyzn. 

Zamiast wolności otrzymał dodatkowo jedynie kopnięcie w trzewia, co wywołało u niego paniczny kaszel. Brzmiał co najmniej tak jakby zaraz miał wypluć z siebie płuca, a kilka kropel krwi wyciekło z jego ust wraz z śliną. Ciężko na to patrzeć. 

— Słuchaj, Collins. — zaczął Bowman, zgrzytając zębami, na co tyko się skrzywiłam. 

— Wykonałeś to co do ciebie należało i więcej już nie będziesz mi potrzebny. — warknął, wyciągając zza moich pleców rękę z bronią palną, którą wymierzył w czarnowłosego. 

Choć dzień nie wskazywał nic złego, a słońce oświetlało nasze twarze na tyle mocno, że można było zostać przez nie oślepionym, ja czułam się naprawdę okropnie. Nieporównywalne rozdarcie emocjonalne i powracająca bezradność zabijały mnie od środka. Jeżeli ocalę Leviathan'a to poświęcę siebie, a ten tłum i tak go zabije, natomiast jeżeli tylko będę na niego patrzeć, znowu zniszczę sobie psychikę. Chociaż i tak nie było już innego wyjścia. Tak czy siak oboje byliśmy spisani na straty. 

Przez moją nieodpowiedzialność oraz nie docenienie przeciwnika, który przez kilka lat wpędzał mnie w stany lękowe i ranił duszę wraz z ciałem, zostałam zagoniona w ślepy róg z którego wydawało się nie być ucieczki. To samo w podobnym momencie zrobił Collins. Oboje byliśmy siebie warci. Idioci z nas. 

Jeżeli nie wydarzy się cud to ja również skończę w ten sam sposób. Zaczynałam panikować. Gdy zrozumiałam, że kula z tego pistoletu ma trafić jego, a potem mnie, coraz ciężej mi się oddychało. Nie chciałam umierać w taki sposób i z jego rąk. Może i nie miałam już przeszłości do stracenia, może i nie mogłam wrócić do rodziców ani nigdy więcej ich już zobaczyć, czy przytulić, to wciąż czekała na mnie przyszłość. 

Zrozumiałam to tutaj w stolicy. Oni mnie nie zostawili i ja też nie chciałam zostawiać ich. Może i moja śmierć będzie boleć ich tylko przez moment oraz nie odbije się tyle co na mnie, a na moich towarzyszach, jednak to minie. Wszystko z czasem blednie i nie jest już tak męczące jak w pierwszej chwili. Miałam jeszcze sporo spraw, które chciałam nie tyle co dokończyć, ale jeszcze rozwinąć. Mój oddział na mnie czekał, Hanji na mnie czekała, moi przyjaciele, Levi...

Ciężar w piersi dodatkowo narósł, a ja na myśl o tym co mogę stracić, napięłam mięśnie. Jeżeli to wszystko wyglądać ma w ten sposób, to nie zamierzam na to bezczynnie patrzeć. Nie będę pozwalać na zabicie choćby jeszcze jednej osoby z jego rąk, nieważne jak zła by była. Bowman nie miał prawa karać innych tylko ze względu na swoje własne zachcianki. 

Nim jednak zdążyłam cokolwiek zrobić, czy się temu sprzeciwić, spust wydał z siebie znajomy dźwięk, a zapach prochu dotarł do moich nozdrzy wraz z ogłuszającym dźwiękiem wybuchu, co poskutkowało chwilowym piszczeniem w uszach. 

Wszystko wydawało się zwolnić bieg, gdy patrzyłam jak wykrzywiona w grymasie twarz Leviathan'a wypowiada niemo ostatnie słowa, ostatecznie tracąc siły. Dramatyczne oblicze reprezentowało sobą jedynie strach, a po chwili dziwnie niewypowiedzianą ulgę. Oczy zamknęły się, a jego głowa opadła powoli, zwisając z martwego korpusu. Nie było już odwrotu. 

Ja w głowie jednak wciąż miałam jego uśmiech, którym obdarzał mnie w tamtym miasteczku, żartując ze mną z pamiątek, które wtedy kupiliśmy, pomagając mi wybrać ubrania oraz bieliznę. Wciąż pamiętałam jego śmiech, kiedy przepraszałam za zjedzenie upieczonych przez niego bochenków chleba. Wciąż miałam wrażenie, że to co widzę jest jedynie koszmarem, z którego zaraz się obudzę. Życie było okrutne.

Warga mi drgała, a ciało dziwnie zwiotczało. Do oczu napłynęła mi jeszcze większa ilość łez, a ja byłam w stanie tylko podciągać nosem, nie mogąc powstrzymać się od szlochu. Dlaczego to musiało się stać akurat na moich oczach?

— A ty znowu jesteś taka sama, Nina. — szatyn zaśmiał się zaraz obok mojego ucha, sprawiając tylko, że miałam jeszcze większą ochotę skulić się przed nim. 

Mogłam się spodziewać, że dla niego wszystko to będzie tak łatwe i relaksujące. W końcu to była jego codzienność. Stał się w zabijaniu tak wprawny, że teraz gardził jedynie wszystkim co posiadało w sobie choć szczyptę człowieczeństwa i nostalgii. On nie był już człowiekiem. On był potworem. 

— Ile razy bym cię nie ranił, zawsze będziesz płakać. — jego dumny z siebie ton, zdradzał to jak bardzo zadowolony jest z obecnego stanu rzeczy, a mi na samą myśl o jego wykrzywionej w uśmiechu twarzy robiło się niedobrze. Uciekałam od niego wzrokiem, pragnąc zatopić się pod ziemię. Gdyby tylko nie trzymał tej cholernej broni...

— Tym razem, jednak w pełni odpowiesz za błąd który popełniłaś. — szarpnął mocniej za moje włosy, odwracając twarz w swoim kierunku. Czekoladowe oczy błyszczały agresją, a zapach piżmu drażnił moje nozdrza, sprawiając, że tylko bardziej chciało mi się płakać. Błagam niech ktoś coś zrobi...

— Prawo musi być przestrzegane. — wyszeptał, przykładając lufę do mojej skroni. 

Coś skręciło mi się w żołądku, a ja psychicznie miałam wrażenie że już umarłam. Czułam się bezsilna. Czegokolwiek bym teraz zrobiła i tak nie miałabym teraz szans. Stałam zbyt blisko, trafiłby mnie nawet bez celowania. Wyrywanie się nic by tutaj nie dało. Zagryzłam policzek od środka, czując metaliczny posmak w ustach.

Czyżbym miała dołączyć do reszty mojej rodziny właśnie teraz? Olivio, czyżbyśmy miały się spotkać wcześniej niż myślałam? Na świętą Sinę! Choć kiedyś marzyłam o tym dniu, teraz wolałabym to przełożyć na później. Chciałabym jeszcze raz zobaczyć moich przyjaciół, przytulić Levi'a i powiedzieć, że wszystko będzie dobrze. Pragnęłam by byli szczęśliwi nawet beze mnie. Żeby nie przejmowali się tym, że nie dałam rady, nawet gdy nie chciałam jeszcze umierać. Prosiłam o jeszcze jedną szansę i szczęście. Spłoń w piekle pierdolony socjopato!

Przymknęłam oczy, dumnie wypychając pierś do przodu w celu salutu. Bez względu na to co się teraz stanie, byłam na to gotowa. Wstępując za sprawą sądu do zwiadowców nigdy nie czułam się tak dumna i kochana jak tam. Nie żałowałam, że zrobiłam to wszystko. Ktoś musiał tego dokonać, a to że byłam to ja, dawało innym tylko do myślenia. Może i tutaj miał być mój koniec, jednak ktoś na pewno również nienawidzi Bowman'a na tyle mocno, by dokończyć moją robotę. Collins mnie w tym tylko utwierdził. Niech będzie co ma być.

— Zawsze wiedziałem, że jesteś niezłą furiatką, ale nawet teraz mnie zaskakujesz. — wymamrotał, poprawiając swój chwyt na spuście. 

Serce zwolniło swój rytm, a w głowie plątało się wciąż wiele myśli. Bałam się tego co ma nadejść. Nie wiedziałam jak bolesne to będzie i co będę czuć. Śmierć zawsze sprawiała, że przestawałam kontaktować, a patrzenie na nią oraz zadawanie jej było strasznie bolesne. Nie mogłam wręcz znieść jej widoku. Nigdy nie wiedziałam jednak jak to jest samemu jej doświadczyć. I choć dalej nie chciałam wiedzieć, to zawsze tak naprawdę do niej zmierzałam. 

Byliśmy wyjątkowi bo rodziliśmy się na tym świecie — owszem — ale byliśmy również wyjątkowi dlatego, że oddawaliśmy nasze życia za rzeczy, które wydawały się nam słuszne i to w duszy zwiadowcy zawsze pozostanie niezmienne. Te wszystkie życia nigdy nie szły na darmo. Każde miało swoje znaczenie i historię, tak jak i moje — miało za sobą ludzi, którzy płakaliby po stracie oraz o każdym prędzej czy później się zapominało. Pamięć była ulotna.

— Co to ma wszystko znaczyć, misiu ?! — piskliwy krzyk, sprawił jednak, że nagle otworzyłam oczy, a mięśnie napięły się tak, jakbym za chwilę miała użyć całości mojej energii. 

Przełknęłam gulę, która stanęła mi w gardle, a oddalająca się od mojej głowy dłoń z bronią, pozwoliła mi skupić się w zadziwiająco szybkim tempie. Nie pomyliłabym tego głosu z żadnym innym. To musiała być ta kobieta, która rozmawiała wtedy z informatorem w zaułku. Dzięki niej pojawił się we mnie cień nadziei, a wola walki znowu przelała się w duszy, pobudzając produkcję adrenaliny. 

Nie mogąc nigdzie znaleźć rękojeści, w które mogłabym wsadzić miecze przy moim boku, gołą dłonią chwyciłam za ostrza, celując w dłoń trzymającą pistolet i tak szybko jak tylko potrafiłam, okręciłam się wokół własnej osi, wywołując tym krzyk nie tylko samego Bowman'a, ale również i blondynki.

Metal boleśnie wbijał mi się w dłoń, a ograniczone pole widzenia nie pozwalało dostrzec zbyt dużo, jednak było to wystarczające do tego, bym wiedziała gdzie jest moja ofiara. Zacisnęłam szczękę i nie marnując więcej czasu, rzuciłam się na mężczyznę, przewracając go na ziemię, nim w ogóle ktokolwiek zdążył do nas dobiec. 

— Zdychaj, kurwa za to, co wszystkim zrobiłeś! — krzyczałam, bez żadnych skrupułów, wbijając w jego pierś miecz. Zdzierałam sobie gardło, ignorując wszystko wokół. W tym momencie pragnęłam jedynie wyrzucić z siebie wszystkie negatywne uczucia. Wolność.

Z każdym kolejnym pchnięciem i wyciągnięciem metalu z klatki piersiowej, jego krew osadzała się na mojej twarzy i ubraniach, dodatkowo mnie tylko napędzając. Nie miałam pojęcia kiedy przestał się ruszać, czy oddychać — nie obchodziło mnie to. Po raz pierwszy nie widziałam w śmierci drugiej osoby nic złego.

Pragnęłam tylko by poczuł ból tych wszystkich ludzi, strach śmierci na karku. To była moja zemsta za to jak zniszczył moje życie, jak odebrał mi wszystko, jak odebrał innym ich wszystko. To była jedyna osoba, której należało się to wszystko, jedyna osoba, której nigdy nie współczułam, bez względu na to co zrobiła. Była złym człowiekiem, którego trzeba było się pozbyć przy narodzinach, a ja teraz tylko spłacałam jego zaciągnięte długi. Nic nie było moją winą.

— Nie zbliżajcie się do cholery! — ostrzegłam, chwytając za drugi z mieczy wolną ręką, gdy wyczułam poruszenie wśród ludzi za moimi plecami. 

Wiedziałam, że do mnie podchodzą, więc mimowolnie zaczęłam wymachiwać drugim z mieczy, tak by odgonić od siebie tych, którzy byli zbyt blisko. Wiedziałam jednak, że na dłuższą metę na niewiele się to zda i że zostało mi naprawdę mało czasu do karania martwego już zapewne mężczyzny. Musiałam zaspokoić się myślą, że nie będzie już w stanie ponownie wstać i nikogo więcej nie skrzywdzi. 

Zagryzając wargę, wbiłam po raz ostatni ostrza w klatkę piersiową szatyna i krótko obrzuciłam jego wykrzywioną w uśmiechu twarz spojrzeniem, co tylko dodatkowo wywołało we mnie dreszcze. Wyglądał jakby to co mu zrobiłam nie bolało go rzeczywiście. Spokój na jego twarzy odrzucała mnie od niego jeszcze bardziej. To wyprowadziło mnie z równowagi. Całkiem tak jakby na to czekał. Skrzywiłam się. Odrażające. Jak mógł być tak spokojny, po tym jak zabił tyle ludzi?

— Misiu! — rozdzierający przestrzeń krzyk brunetki przyprawiał mnie o mdłości, a jej zapłakana twarz, przypominała mi trochę Olivię. 

Spojrzałam nostalgicznie w jej czarne tęczówki i zrozpaczone oblicze ubrudzone od makijażu, który spływał jej po policzkach wraz z łzami i prychnęłam, próbując całkowicie nie rozpaść się emocjonalnie. Nie pomogło mi to jednak tak jak miałam na to nadzieję. W tym momencie znowu musiałam grać silną, mimo, że po tym wszystkim naprawdę brakowało mi siły, by taką być. Zbyt dużo się wydarzyło, bym była w stanie stać się idealna w ich oczach. Jeszcze tylko trochę. 

— Wraz z jego śmiercią kodeks przestaje obowiązywać! Jesteście wolni! — krzyknęłam załamującym się od emocji głosem, po czym chwyciłam, zwisające mi z boków rękojeści. 

Ból przeszył moje ciało, a naciskanie spustów stało się cholernie bolesne, jednak po tym co powiedziałam i zrobiłam, nie było mowy o tym, bym została tam chociażby minutę dłużej. Po raz ostatni spojrzałam na twarz Elizabeth, posyłając jej przepraszające spojrzenie, po czym odpaliłam kotwiczki. Resztki gazu, uniosły mnie do góry, a ja znalazłam się na dachu, używając siły nóg, by przeskakiwać z budynku na budynek. 

Mimo odległości, wciąż nie byłam bezpieczna, zresztą tak samo jak moi przyjaciele. Musiałam wrócić na cmentarz, by choć w niewielkim stopniu zapewnić im wsparcie. Musiałam powiedzieć tamtym oprychom, że już nie muszą wykonywać poleceń Bowman'a. I choć z każdym kolejnym pokonywanym metrem, robiłam się coraz słabsza fizycznie, a obraz zaczynał mi się zamazywać, nie chciałam się poddać i dać sobie odpocząć. Wciąż czułam się odpowiedzialna za nich wszystkich. Musiałam pomóc Levi'owi...

W pewnym momencie coś jednak wydawało się być nie tak, a ból w dłoniach, nodze oraz biodrze mocno się nasilił, przez co powoli przestawałam kontaktować z rzeczywistością. Grawitacja pchała mnie w dół, a obraz zaczynał się coraz bardziej rozmazywać. 

****

— Nigdzie jej nie ma, do cholery! — krzyknęła Zoe, przystając na jednym z dachów.

Odstawiła Akcerman'a zaraz obok komina, by miał się czego złapać i poprawiła okulary na swoim nosie, zaciskając usta w wąską linię. Zostało jej już niewiele gazu, a po brunetce wciąż nie było śladu. 

Czuła jakby wraz z czarnowłosym zrobili już kilka kółek nad pobliskim terenem, nie znajdując jednak ani jednej poszlaki. Czuła się naprawdę zaniepokojona tym wszystkim i choć widziała już, że jej przyjaciółka jest cała i zdrowa, to nie miała tego potwierdzenia po tym gdy znowu zniknęła z jej pola widzenia. Z doświadczenia wiedziała już przecież, że mała chwila nieuwagi może prowadzić do opłakanych skutków, a w przypadku Niny, to było bardziej niż prawdopodobne. 

— Jak ty możesz być wciąż taki spokojny? — uniosła ręce do góry w geście oburzenia, zderzając się jednak wciąż z tak samo znudzoną twarzą towarzysza. 

Nie rozumiała dlaczego, kiedy ją wręcz rozrywało od środka, Levi nie mógł choć raz pokazać, że mu na kimś zależy. Obrzuciła go oskarżającym spojrzeniem, jednak ten ani drgnął, spoglądając na coś w dalszej perspektywie. Znowu te cholerne, nieodgadnione spojrzenie!

— Panikowaniem jej nie znajdziemy. — wyjaśnił w końcu, przekręcając oczami. 

Martwił się w końcu tak samo jak Zoe. Miał dość ciągłej niepewności, choć sam niemal cały czas w niej żył. Wszyscy mieli już dość. Jedynym końcem tej misji, było zobaczenie się z Kastner i wyjaśnienie wszystkich spraw, bez zbędnych niedomówień. Gdyby od razu powiedziała im co się działo, możliwe, że dzisiaj by ich tutaj nie było, a on sam nie wylądowałby w stanie nierekomendowanym przez Erwina do walki. Nie roztrząsał też jednak aż tak przeszłości. Był neutralny. Uważał, że to co się stało, nie wróci, a on może budować swoje jutro i stwarzać warunki, które pozwolą mu na spokojny byt. Pragnął wrócić do siedziby u boku Niny, by nareszcie pozwolić sobie na porzucenie zasad i nie zamierzał z tego tak łatwo zrezygnować. 

— O kurwa! — nagły krzyk Hanji, zwrócił jednak na nią jego uwagę, gdy znowu zbytnio się zamyślił. 

Przeniósł na nią swój kobaltowy wzrok, dostrzegając jednak coś co sprawiło, że prawie sam przez zwykłe zapomnienie — bo w końcu nie miał na sobie sprzętu — nie rzucił się z dachu. Zaraz za budynkiem obok nich, mignęła mu spadająca postać 22-latki, która widocznie przez wzmożony wysiłek straciła kontakt ze światem. 

Ciało Zoe, choć wolniej niż te jego, również poruszyło się automatycznie, przez co Pułkownik, choć posiadała naprawdę małą ilość gazu, przemieściła się za pomocą sprzętu do miejsca, gdzie przed chwilą zniknęła brunetka, wzbudzając w Najsilniejszym Żołnierzu Ludzkości uczucie strachu. Wciąż nie przestawał wierzyć, że nic jej się nie stało, a Hanji zdążyła uratować Ninę od śmiertelnego upadku z dużej wysokości. 

Jednak nawet wtedy, gdy okularnica niosła na rękach jej bezwładne ciało, krzycząc z daleka, że: "miała szczęście, gdyż zaczepiła się kotwiczkami o dach", bał się, iż to może być coś poważnego. Z daleka przecież był w stanie dostrzec, czerwoną krew na jej koszuli, spodniach oraz twarzy, a kiedy tylko Zoe wylądowała na dachu i mógł jakkolwiek ulżyć jej w bólu, to nie mógł tego zrobić, nawet poprzez zwykły chwyt za rękę. Cała bowiem ociekała z jej krwi, a rana cięta na niej była na tyle duża, by przy zakażeniu, stać się czymś dużo niebezpieczniejszym. 

Po raz pierwszy w życiu Levi, pragnął dostać jedynie potwierdzenia, że skoro ona jest już blisko, nic nie może pójść źle. I naprawdę miał taką nadzieję. Nikt jednak nie mógł mu tego w pełni zagwarantować, a on sam jedynie obiecał sobie, że już nigdy nie spuści kobiety z oka. 

— Co jej się stało? — wymamrotał, sięgając zdrową ręką po swój wykrochmalony żabot zawiązany pod szyją, który przyprawiał, go jedynie w tej chwili jedynie o duszność. 

Brzmiał tak jakby nie był sobą.  W jego głosie prócz zwykłej obojętności dało się również usłyszeć troskę, co nie wydawało się go już stawiać w świetle kogoś kto nie ma emocji. Uklęknął przy Kastner i zbliżył dłoń do jej twarzy. Całkowicie pozbył się białego materiału z pod szyi, wycierając nim pot wraz z osadzoną na skórze krwią, która zdążyła już zaschnąć na porcelanowym obliczu brunetki. 

— Nie mam pojęcia. — wymamrotała Hanji, z rozczuleniem patrząc na to, jak czarnowłosy przejmuje się stanem jej przyjaciółki. 

Szybko jednak tak samo jak i Levi, zrefleksowała się i dołączyła do towarzysza, dokonując ogólnych oględzin ciała Niny, które w porównaniu do obrażeń po pierwszej wyprawie, wydawały się być naprawdę niegroźne. Całe szczęście.

Choć jej stan nie był najlepszy i w każdej chwili co prawda mógł się pogorszyć, to jej klatka piersiowa wciąż jednak miarowo się unosiła, napawając ich serca radością. W pewnym sensie zarówno Kapitan jak i Pułkownik w tamtym momencie, po raz pierwszy od paru dni, poczuć mogli pewnego rodzaju spokój, który potrafiła dać im tylko ona.

Skoro była wraz z nimi, oddychała, żyła i mogła wrócić, to to im wystarczało. Nie ważne było jednak nic ponad jej obecność. Nawet Zoe nie przejmowała się już tym, że nie mają na tę chwilę jak wrócić do Smith'a przez brak gazu. Jakoś w końcu znajdą sposób, a blondyn z łatwością ich znajdzie. 

W tym momencie liczyło się tylko to, że osoba, dla której w ogóle tutaj przyjechali, była wraz z nimi już całkowicie bezpieczna. 

Pax animi.


cdn.

*Pax animi. — (łac. Spokój ducha.)


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro