7. Ona była zwyczajna

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Ona nie była niezwykła. Przynajmniej nie wtedy, nocą, kiedy patrzyłem na gwiazdy. Wydawała się taka sama jak inne dziewczyny z filmów czy książek. Nie miała w sobie niczego wow. Nie pisała monologów o pięknie nieba odbijającego się w wieżowcu, nie łapała chmur i nie brała udziału w konkursie na kapitana statku, mającego okrążyć Warszawę kanałami.
Była Idą Laurą Maślaną, zwyczajną i cichą, radosną i pełną wiary w ludzi. Po prostu.

Rozmyślałem nad tym podczas podróży pociągiem do Mrozów, skąd mieliśmy wyruszyć na biwak. Jechaliśmy razem z drużyną Felka, więc miałem okazję podzielić się z nim moimi przemyśleniami. Pokazałem mu wiadomości, powiedziałem o tym, co myślałem. Loczek przygryzł wargi i zamyślił się.
— A może ona robi to specjalnie? — powiedział w końcu, przytrzymując głowę swojego harcerza, który zasnął mu na ramieniu. Dzieciak zwiesił główkę i pochrapywał cicho. Reszta przedziału również spała, więc mogliśmy na spokojnie rozmawiać.
—  W sensie, że co? Chce żebym myślał, że jest taka jak inne? Głupio mi to mówić, ale zawiodłem się. Po twoich opowieściach na temat Amandy trochę inaczej to sobie wyobrażałem. — Westchnąłem i podparłem się na łokciu, wyglądając przez okno. Jakaś mucha usiadła po drugiej stronie szyby i przyglądała mi się wielkimi oczkami.
—  Wiem, stary. Ale może to takie, hm, słaby start? — Masse wyciągnął jasnozielony marker i narysował żółwia na policzku śpiącego chłopca. — Nie podskoczy mi, bo jestem jego kadrą. — Zaśmiał się, dodając żółwiowi wielki uśmiech.
—  Może coś w tym jest, ale kurde, Felek, jak do niej napisałem, to myślałem, że odpisze mi co najmniej wierszem. Albo szyfrem. Cokolwiek. —  Okryłem bluzą Jacka, jednego z najmłodszych i pogłaskałem go po jasnej główce. Chłopczyk zacisnął piąstki i przytulił się do mnie.
—  Ona już była dla ciebie szyfrem. Znalazłeś ją. Może teraz czas pogodzić się, że nie ma złota i diamentów, tylko kamienie. A kto wie, może pod warstwą zwyczajności jest coś więcej. — Skończył rysować uśmiech dla żółwia i zamknął marker.

Wyciągnąłem telefon i spojrzałem na konwersację z Idą. Napisałem jej, że jadę na biwak i życzyła mi miłego wyjazdu. Po prostu. Żadnych fajerwerków. Jasna cholera.
To było takie głupie. A zresztą — czego ja oczekiwałem? Margo z "Papierowych Miast"? Księżniczki z Disneya? Gabrieli z "High School Musical"?
To nie był film, książka, mdła piosenka disco polo o miłości do dziewczyny z cmentarza. To było tylko zwykłe życie i zwykła harcerka. Taka jak inne.

Oparłem się o fotel i spojrzałem na przyjaciela. Nie wiedziałem, co mam mu powiedzieć. Czy w ogóle chciałem coś powiedzieć.
Byłem wściekły na siebie, że to wszystko tak się potoczyło. Że zrobiłem sobie nadzieję na Bóg wie co, a potem dostałem od życia w twarz. Idiota.

— Może to wszystko stało się po prostu za szybko... — Felek powiedział ni to do mnie, ni do siebie. — Nie było żadnego bum, bo jak miało być. Każde dobre bum potrzebuje czasu.
—  Brzmisz jak potłuczony. — Szturchnąłem go lekko nogą i uśmiechnąłem się. — Może po prostu dam sobie spokój.
—  Nie no, stary, nie rób tego tej lasce. Jest dla ciebie taka miła, a ty zachowasz się jak dupek.
—  W sumie masz rację.

***

Wędrówki z harcerzami są czasami jak lekarstwo. Dzięki nim człowiek zapomina wszystkiego, co złe. Jest tylko on, droga i zgraja pociesznych małolatów, którzy śpiewają przerobione przez siebie piosenki i narzekają na piasek w butach.
Pot, zmęczenie i ciężar na plecach — więcej nie trzeba.

Idąc na końcu mojej drużyny i doglądając najmłodszych, rozglądalen się po Mrozach i okolicach. Tomek z Konradem podśpiewywali coś na początku, krzycząc co raz „Hodowałem melony! Każdy melon jak byk!".
Uśmiechałem się pod nosem. To byli moi ukochani ludzie, którzy zawsze wyciągali mnie z najgorszych dołków. Konrad często był dla mnie jak ojciec. Mój, powiedzmy sobie szczerze, nie był najwspanialszym. Nie jeden raz jego wieczornym posiłkiem była butelka wódki. Potrafił być dobry, ale też kilka razy noce spędzałem pod domem, żeby nie musieć go słuchać. Może to właśnie wtedy przestałem patrzeć na gwiazdy?

Gdy doszliśmy na miejsce, naszym oczom ukazało się pokryte liśćmi miasteczko. Ulicą czasami przejeżdżały tiry, chodnikami spacerowali główni starsi ludzie. Gdzieś przy wjeździe mieścił się cmentarz, niedaleko zalew, gdzieś jeszcze dalej kościół i domki jednorodzinne. Wszystko wydawało się jakby zastygło, jak zatrzymana klatka filmu.

— Zajdźmy na chwilę na ten cmentarz, dobra? — skinąłem na Konrada. Przytaknął i biorąc młodszych harcerzy skierował się w kierunku wielkiej figury Jezusa.
Zatrzymałem się. Wiara nie była czymś, czego potrzebowałem do życia. Uznawałem ją za zabobon i kiepski żart dla starszych pań. Ale w tamtym momencie coś pchnęło mnie w kierunku posągu.
— Chodź. — Nim zdążyłem coś pomyśleć Tomek podszedł i podał mi pusty pojemnik po wodzie. — Trzeba podlać te kwiaty przy pomniku żołnierzy. Kondziu i reszta poszli zobaczyć cmentarz żydowski.

Pokiwałem głową i zerknąłem przelotnie na figurę. Nie wiedziałem dlaczego, ale w tamtym momencie wydawało mi się, że wskazuje w jakieś miejsce, gdzie wrócę.

***

Wieczór był taki, jak wszystkie na biwakach. Piosenka na pożegnanie dnia, uciszanie zastępów, które prawie podpaliły kuchenkę i szorowanie menażek, umorusanych białym serem i kluskami. Bo zamawianie pizzy stanowczo nie było na nasze siły.

Stałem przy zlewie myjąc kubki kadry i przywoływałem w pamięci posąg Jezusa. Czułem potrzebę opowiedzenia o tym Idzie, ale cóż by mi na to odpowiedziała? Pewnie to, co każdy. Nic wielkiego. Figura i już. Pełno takich.

Odstawiłem kubek Tomka z napisem „Trochę jak Starbucks" i wziąłem się za pucowanie swojego. Dalej nie widziałem, co takiego miałem w głowie kupując kubek obdarzony zgrabnym „Herbata lepsza niż sok z Gumijagód" w kolorze fioletowym.
Już prawie zmyłem z niego ser, gdy coś stuknęło w okno. Złapałem za ścierkę i spojrzałem w tamtym kierunku. Nie zdążyłem zdjąć munduru, więc znaczyły się na nim krople wody, które niechcący straciłem, zakręcając na szybko kran. Zamrugałem nerwowo i zrobiłem krok w przód.

W tym momencie ktoś pociągnął za okiennice i moim oczom ukazała się Ida siedząca na parapecie harcówki przy szkole. Pomachała mi wesoło i postukała w szybę, pokazując mi, żebym otworzył.

Próbując nie otworzyć buzi i starając się nie wyglądać jak idiota, otworzyłem okno. Wiatr rozwiał jej kasztanowe włosy.
— Co ty tu robisz?! — Wypaliłem po dłuższej chwili. Musiałem wyglądać naprawdę zniewalająco w mokrym mundurze, ścierką za pasem i na wpół śpiący. Zaśmiała się i oparła o zewnątrzną ścianę. Zauważyłem, że miała na sobie czarną spódnicę w maki i czarny golf.
— Zwiedzam. — odparła wesoło i w pełni spokojnie. Wybałuszyłem oczy.
— Kałuszyn nocą? Nie ma bezpieczniejszych i ciekawszych miejsc?
— Ale z ciebie maruda! — Machnęła ręką, po czym zeskoczyła na ziemię. Popatrzyłem za nią. Wydawała się zupełnie przyzwyczajona do takich sytuacji. — Chodź, pomożesz mi.
— W czym? — Odłożyłem ścierkę i skierowałem się do drzwi.
— Tędy. — Wskazała okno. — W dotknięciu gwiazd. Mówiłam już, że je lubię?
— Tak, ale... — Zerknąłem na salkę, gdzie spała moja drużyna. Od Konrada na pewno mocno by mi się dostało za wychodzenie nocą. Nie lubił niesubordynacji kadry. Obok drzemała drużyna Felka. Loczek leżał na fotelu, a jego nogi zwisały bezwładnie. Chrapał nieco.
— Nie zapomnisz tego, obiecuję. — Uśmiechnęła się i wyciągnęła rękę.

Chwilę później byłem już na trawie, próbując zawiązać glany. Ida nie patrzyła na mnie, lecz w kierunku kościoła. Miasteczko było spowite ciemnością, lampy uliczne nie działały. W kieszeni mundurówek znalazłem małą latarkę, której snop światła skierowałem na chodnik przed szkołą. Od kościoła dzieliło nas jedynie pięć minut dość szybkiego marszu, nie była to więc jakaś zastraszająca odległość. Spojrzałem na śpiących kolegów.
— Jesteś pewna, że to dobry pomysł? — szepnąłem.
— A ty nie zaufałbyś fajnej osobie witającej cię na parapecie? — odpowiedziała pytaniem na pytanie. Przewróciłem oczami i cicho zamknąłem okno.
— Nawet nie wiem, dlaczego z tobą idę. To niepoważne, nieodpowiedzialne i totalnie niewychowawcze. — wyliczałem.
— Ale za to fenomenalne, fantastyczne i genialne! — Poprawiła ramię plecaka - kostki i postąpiła kilka kroków naprzód. — Poza tym nie zaszkodzi ci choć raz w życiu zrobić coś szalonego.
— Nie wyglądasz mi na szaloną osobę. — powiedziałem.

W gruncie rzeczy byłem zaskoczony. Widziałem ją pierwszy raz od sierpnia i serce waliło mi jak oszalałe. Była piękna. Jej długie, kasztanowe włosy zaplecione były w warkocz. Nasze córki powinny mieć tak samo długie włosy. Szła pewnie, a jednak z jakąś taką delikatnością. Zupełnie jakby tańczyła walca. Walc jako pierwszy taniec na naszym weselu byłyby taki fantastyczny. Podziwiałem każdy jej krok, każde spojrzenie. Napawałem się jej głosem i widokiem. Przecież była na wyciągnięcie ręki. Mogłem wziąć ją w ramiona i wyszeptać jej, jak bardzo tęskniłem. Jak cudowna jest i że byłem idiotą, wahając się co do niej.
Ale nie zrobiłem tego. W tamtym momencie po prostu szedłem za nią, próbując dotrzymać jej kroku, a przy tym pozostać nieco za nią, by móc patrzeć, jak jej włosy falują pod wpływem wiatru. W świetle księżyca wydała mi się zupełnie inna niż Ida, jaką zapamiętałem w skwarze dnia na starym cmentarzu. Jakby zabrano jej te kilkadziesiąt lat, jakie namalowała na swojej twarzy tamtym smutkiem i tajemnicą.

Zatrzymała się przed wejściem na wieżę kościelną i zaczęła szukać czegoś w plecaku. Nie odzywała się wcale, a i ja nie chciałem pytać. To było zbędne. Wiedziała, co robi i dlaczego to robi, a ja byłem tylko cieniem dla całej tej sprawy. A chyba każdy człowiek potrzebuje cienia.

Pchnęła stare, nieco zardzewiałe drzwiczki i naszym oczom ukazały się drewniane schody. Nie wyglądały zbyt bezpiecznie i na pewno nie miały w planach utrzymania dwójki harcerzy. Zrobiłem krok naprzód i postawiłem stopę na jednym ze stopni. Zaskrzypiał.
— Ida, myślę, że... — Nim skończyłem, dziewczyna wyminęła mnie i powoli, aczkolwiek pewnie, ruszyła w górę. Co miałem zrobić? Poszedłem za nią; pozostanie na dole wcale mi się nie uśmiechało, szczególnie, gdyby proboszcz postanowił nagle sprawdzić, co z jego dzwonami czy organami.

Było tam tak ciemno, że dziękowałem swoim spodniom za przetrzymanie latarki. Co raz natrafiałem światłem na twarz Idy, tak pełną skupienia i piegów, że nie wiedziałem, czego tam było wtedy więcej.
Zatrzymała się dopiero przed drzwiczkami dla dzwonników i ze świstem wciągnęła powietrze.
— Dzisiaj, Janku z Czarną Chustą... — Pociągnęła za idealnie zawiązany kawałek materiału, po czym pchnęła drzwi. — Spełniamy marzenia.

Weszliśmy na wieżyczkę. W niektórych miejscach znajdowały się ogromne pokłady kurzu, inne wyglądały na względnie posprzątane. Otrzepałem mundur i skierowałem się w kierunku dzwonów. Ida uśmiechnęła się i pociągnęła mnie za rękę. Ten nagły dotyk sprawił, że dziwne ciepło przeszyło moje ciało.
— Zobacz. — Ukucnęła i weszła pod krawędź dolną dzwonu. Podążyłem za nią; znajdowaliśmy się tuż przy sercu dzwonu. Było zimne i popękane, chropowate, ale miłe w dotyku. Chłodziło rozgrzane adrenaliną dłonie.
Harcerka wyciągnęła z kieszeni pudełko zapałek i potarła jedną o jego wierzch.
— Ida, tu wszystko jest z drewna! — Ostrzegłem ją. Wypowiadając jej imię, poczułem ucisk w klatce piersiowej.
— Spokojnie. — Uśmiech i zmrużenie oczu. Snop światła oblał wnętrze dzwonu. Ida obróciła zapałką kilka razy. — Akurat na ogniu trochę się znam.

I wtedy to dostrzegłem. We wnętrzu dzwonu wirowały gwiazdy, wyżłobione na jego sercu. Obracały się wokół nas. Jak cienie, śmigały po snopie światła, biegły nieprzerwanie jak w jakimś wyścigu. Westchnąłem z zachwytu, zauroczony tym świetlnym widowiskiem. Przed oczami wirowały mi konstelacje i pojedyncze punkciki.

— Ludzie mówią, że nie da się ich dotknąć. — szepnęła, podając mi kolejną zapałkę. — Rozpal ją i zrób to samo, co ja. — poleciła.
Zrobiłem, co kazała i patrzyłem na nią. Chodziła dookoła tego dzwonowego nieba, a gwiazdy przemykały przez jej twarz, spódnicę w maki i blade ręce.
— Czekaj, stój. — poprosiła cicho. Przytrzymałem zapałkę, a wtedy ona podeszła do ust dzwonu i dotknęła dłonią zimnej powłoki. Jedna z gwiazdek zaznaczyła się tuż na jej palcach. Zamknęła oczy. — Czasami myślę, że mówimy coś, że wmawiamy sobie, że nam nie wychodzi, nie wyjdzie, bo nie potrafimy znaleźć rozwiązania. Nie umiemy ściągnąć gwiazd na ziemię, złapać ich i zatrzymać. Nie patrzymy w niebo, bo wydają nam się odległe. Tak samo z ludźmi. Nie patrzymy na nich, bo są odlegli. Wolimy patrzeć na siebie, bo to najbliższa z gwiazd, ją widzimy najlepiej. Ale wiesz co? — Wyjęła drugą zapałkę. — Ona bez innych gaśnie. — Światło rozbłysło i ja też pogrążyłem się w gwiazdeczkach. — Ludzie... oni bez innych gasną, Janek.

Chciałem jej przytaknąć. Chciałem odpowiedzieć coś błyskotliwego, coś ładnego, zapierającego dech w piersiach. Zamiast tego stałem i patrzyłem się na nią i na jej twarz, a ona patrzyła na mnie. Pomiędzy nami serce dzwonu odbijało gwiazdy. Jej głos był taki spokojny. Był niepewny i czuły. Taki... czekający? Czekający na to, by móc się odbić od kogoś, by móc być usłyszanym.
Ida postąpiła krok naprzód i zgasiła zapałkę.
— Przecież wcale nie muszą być sami... — szepnąłem, mając ją tak blisko siebie. Niemal czułem jej zapach. — Nikt nie jest sam. Gwiazdy nie są samotne...
Zdmuchnęła moją zapałkę i zapanował mrok.

♡♡♡

Jeśli ktoś zna się na okładkach i byłby chętny zrobić jedną, albo chociaż podłożył tekst pod tę na górze, będę kochać.
Czuwaj!
Buziaki!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro