morze i okręt (jan blythe, maryla cuthbert, shirbert)

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

     Gilbert patrzył jak para unosiła się znad kuchenki. Przyjemne ciepło rozchodziło się po wychłodzonym domu i łasiło się do zimnych ścian, jak pies, który szuka dłoni pana. Ciepły powiew muskał chłopakowi policzki, przypominając o tym, że zaraz musi odejść, zniknąć, wystygnąć, zgasnąć. Zupełnie jak ten, dla którego był przeznaczony.

     Młody Blythe zalał filiżankę wrzątkiem i przez chwilę trzymał talerzyk w dłoniach, nie mogąc zrobić kroku. Para gładziła go po twarzy swoimi lekkimi dłońmi, a on wpatrywał się w drzwi, zza których dochodził cichy kaszel. Z trudem przełknął ślinę.

     Sięgnął po łyżkę i kolanem pchnął drzwi do sypialni ojca. Cały pokój wypełniony był książkami, które częściej brał w swe dłonie kurz niż ich właściciel. Małe okno stanowiło jedyne – prócz świecy – źródło światła w tym pomieszczeniu. Unosił się tu zapach leków i wosku, wymieszany z goryczą, jaka wypełniała serce Jana Blythe'a.

     Ojciec Gilberta leżał na łóżku, wsparty poduszkami i patrzył na okno beznamiętnym wzrokiem, co raz pokasłując. Gilbert nie mógł uwierzyć, że ten – tak oczytany i rozgadany – człowiek spędzał całe dnie nad obserwowaniem jednego, jedynego okna. Postawił filiżankę obok łóżka i usiadł przy ojcu.

     — Tato? Słyszysz mnie? — zapytał cicho. Ojciec spojrzał na niego wyblakłymi oczyma. — Poczytać ci? Dawno nie czytałem, pan Philips mówi, że mam dużo do nadrobienia... — Chłopak nie mógł patrzeć w te ojcowskie oczy. Obeszły mgłą, tak jak kurzem oblekł się cały pokój. — Może jakieś wiersze? — Wstał w kierunku biblioteczki.

     — Nie trzeba, synu — powiedział mu cicho.

     Brunet tylko skinął głową i wziął w dłoń łyżeczkę. Przez chwilę obracał ją między palcami, po czym zaczerpnął nią nieco gorącego napoju i dmuchnął na niego. Gdy uznał, że herbata nie poparzy przełyku ojca, podał mu łyżkę do ust. Palce mu drżały, jednak nie dał po sobie poznać, jak się lękał. Ojciec upił kilka łyków podanych na łyżce i odchylił się na łóżku. Jego syn przygryzł wargi.

     — Ktoś do ciebie idzie. — Usłyszał głos Jana i aż wzdrygnął się na ten dźwięk.

     — Do nas, tato. — Starał się opanować drżenie własnego głosu i łzy, jakie cisnęły się mu do oczu.

     — Mnie już prawie tu nie ma... — Westchnął mężczyzna i spojrzał na książki, jak gdyby dotarło do niego, że kiedyś zniknie, tak jak kurz na ich okładkach. Ktoś tylko wytrze jego nagrobek, tak jak ich okładki.

     Gilbert wyszedł szybko z pokoju, by nie pokazać łez w kącikach swych oczu. Wytarł twarz rękawem koszuli i otworzył drzwi, czując na twarzy zimny powiew wiatru.

     — Witaj, Gilbercie. — Maryla Cuthbert uchyliła kapelusz, po czym skłoniła głowę. Stojąca obok niej Ania przewróciła tylko oczyma i dygnęła z przesadną poprawnością, przez co prawie wywróciła się w tył. — Przyniosłam trochę ciepłego mleka z dojenia i parę jaj, pewnie ci się przydadzą. Wybacz, że cię tak nachodzimy.

     — Nic nie szkodzi, pani Cuthbert. — Uśmiechnął się z trudem. — Ojciec akurat wstał, może... Może pani wejdzie? — Spojrzał ku Ani. — Oczywiście wraz z panienką Shirley. — Poczuł dziwne ciepło, gdy wymówił nazwisko ukochanej dziewczyny. Shirley. Kojarzyło mu się z sonetem. Najpiękniejszym, jaki dane mu było przeczytać swym sercem.

     — Jeśli sobie życzysz... — Maryla poczuła się zmieszana, jednak nie miała serca odmówić temu chłopakowi. Co innego Ania Shirley, która już szykowała wymówkę. — Aniu?

     — Miałam iść z Dianą nad Jezioro Lśniących Wód, by zobaczyć, jak pęka lód na tafli i... i by podziwiać figury drzew, a... — Wzrok opiekunki momentalnie uciszył rudowłosą. — Ale będzie mi miło spędzić czas z Gilbertem Blythe'em — wycedziła, odwracając wzrok.

     — Zapraszam więc do środka. — Gilbert opanował dreszcze, które wstrząsały jego ciałem, im dłużej stał w przeciągu.

     Zdjęły płaszcze i kapelusze, po czym udały się za brunetem. Chłopak wskazał Maryli pokój ojca, sam zaś zaprosił Anię do kuchni, by przygotować herbatę. Choć zaprosił Anię brzmi zbyt dosłownie, gdyż ruda dziewczynka uznała, że Blythe kompletnie i absolutnie nie zna się na parzeniu herbaty i wymaga szybkiego, aczkolwiek subtelnego (jak na Anię Shirley) i pełnowymiarowego szkolenia.

     W tym czasie Maryla delikatnie pchnęła drzwi do sypialni Jana. Przez chwilę stała na progu, przyglądając się drzemiącemu mężczyźnie. Wodziła wzrokiem po jego głowie, zapadniętych policzkach i lekko sinych dłoniach.

     Nie przypominał już chłopaka, z którym przesiadywała w swym domu, z którym kryła się w stodole, gdy Mateusz szukał jej po Zielonym Wzgórzu. Zniknął uśmiech młodzieńca i pozostały tylko policzki, które pamiętała – nie jeden raz wilgotne od jej pocałunków.

     Zniknął też młodzieniec, gdy śmierć nawiedziła Zielone Wzgórze i zabrała ze sobą nie tylko matkę Cuthbertów, ale i młodość Maryli.

     — Marylo? To ty? — Na dźwięk jego głosu poczuła ciarki na całym ciele. Z wrażenia usiadła na najbliższym krześle i tylko skinęła głową, nie mogąc wydusić słowa z siebie. — Niech ci się przyjrzę... — Wyciągnął do niej rękę.

     Niepewnie podniosła się i podeszła do ramy jego łóżka, ściągając z dłoni rękawiczki. Jan popatrzył na nią z sentymentem i uśmiechnął się lekko.

     — Wciąż jesteś piękna, Marylo — powiedział, na co kobieta spuściła wzrok, jak gdyby jej pantofle były szalenie interesujące. Cień niepewności przysłonił iskry w jej oczach.

     — Dziękuje, Janie — odparła po dłuższej chwili zastanowienia. — Ty... Ty także dobrze się trzymasz.

     — Głupstwa! — Machnął ręką. — Stare próchno ze mnie, nawet w kominku napalić by się nie dało. — Westchnął. — Wciąż wiążesz włosy w ten swój kok. A tak ci ładnie było, tak do twarzy, gdyś je rozpuszczała...


   Ania zamieszała łyżką w gorzkiej herbacie i powoli dolała do niej mleka. Ciemny napój nabrał złotawej barwy i dopiero wtedy umoczyła w nim wargi. Gilbert patrzył na nią z miłością, nie mogąc opanować uśmiechu, który cisnął mu się na usta, gdy tylko spuszczała zeń swoje oczy.

     — Myślę, że Maryla tęskni za panem Janem — powiedziała nagle, a młody Blythe prawie się opluł. Dziewczyna zdjęła z włosów błękitną wstążkę i położyła ją przed sobą na stole. — Maryla jest takim samotnym statkiem, a pan Jan morzem, po którym mogła pływać. Ale pozwoliła mu wyschnąć. Pozwoliła pływać po nim innym okrętom. I została jej tylko mała rzeczka wspomnień. — Przejechała dłonią po materiale.

     — Czasem to właśnie rzeka ma największe znaczenie — wtrącił Gilbert. — Wiesz, wpływa do morza, niesie piasek na dno, różne rośliny i...

     — Gilbert, czy ja mówię o naukowym postrzeganiu czegoś tak niezwykłego jak morze, rzeka i statki? Nie! — Oparła głowę na dłoni. — Mówię o metaforach, o poezji, o przywiązaniu i miłości! Ale co ty możesz o tym wiedzieć. — Upiła łyk bawarki.

     — Więcej niż myślisz. — Przesiadł się bliżej niej. — Każdy ma swoje morze. Na moim szaleje burza i nie pozwala mi wypłynąć, ale za to z portu mogę oglądać piękne, pomarańczowe zachody słońca. — Rzucił spojrzenie ku jej włosom.

     — Jesteś okropny, Blythe. — Westchnęła cicho.

     — Samotne statki bez morza tak mają. — Uśmiechnął się i kciukiem wytarł ślady herbaty z jej ust, na co Ania Shirley aż zaniemówiła.

     Maryla roześmiała się cicho, słuchając przygód Jana podczas wyprawy za Avonlea. Musiała przyznać sama przed sobą, że brakowało jej tego człowieka. I choć tak wiele się zmieniło, miała sentyment do jego głosu, oczu i sposobu wypowiadania się. Wydoroślał przez czas, gdy go nie widziała, a może to ona stała się starsza niż myślała?

     — I pamiętam, że siedzieliśmy w stodole, a wtedy Mateusz przyszedł z widłami, by zabrać siano do stajni. Prawie nadział nas oboje. — Śmiech Jana przerwał ostry kaszel. Cuthbert podała mu chłodną herbatę i spojrzała na okno. — O czym myślisz, Marylo?

     — O Ani. Wybacz, Janie, ta ciekawa istotka została z twoim synem i obawiam się o niego. — Uśmiechnęła się lekko. — Ani przychodzą do głowy różne pomysły, a Gilbert jest bardzo rozumnym chłopcem, boję się, że go omami całkowicie.

     — Marylo, za wiele myślisz. — Zaśmiał się Jan. — Gilbert uwielbia twoją córkę, rozprawia o niej, czasem sam do siebie.

     — Święci pańscy... — Westchnęła Maryla, w duszy czując dziwne ukłucie. Klisza jej lat młodości rozdarła się, a na białym ekranie wyświetlały się tylko rude warkocze.

     Ania postanowiła nie odzywać się do Gilberta do końca wizyty. Siedziała więc cicho (a milczeć umiała, gdy chciała) i patrzyła na sęki w stole, licząc rysy obok nich. Młody Blythe dopijał powoli herbatę, ciesząc się z obecności dziewczyny i próbując jakoś ocieplić ich relacje.

     — A więc uważasz, że nie znam się na miłości? — zaczął podchwytliwie, na co ona tylko fuknęła pod nosem. — To bardzo ciekawe, szczególnie, że bardzo często słyszę swoje imię, gdy rozmawiacie z Dianą, Ruby i Janką o ślubach i...

     — Nie rozmawiam z tobą, Blythe. Poza tym, to Ruby zachwyca się wszystkim, co z tobą związane. Naprawdę, nie wiem, co jest tu do zachwycania. Zachwycać można się różowym wschodem słońca, płatkami śniegu na ogrodzeniu, popękanymi lodowymi kałużami i wiatrem, który niesie drobinki śniegu. Ale nie... Ach, zresztą. Miałam z tobą nie rozmawiać. — Odwróciła się do niego plecami, za co pewnie zganiłaby ją Maryla, bo panienkom tak nie przystoi.

     — Masz rację, to wszystko jest piękne, ale ile warte, jeśli ogląda się to samemu? — Wstał i podszedł do okna, kładąc ręce na parapecie. — Nie mogę nawet wyjść z moim ojcem dalej niż na ganek, nie mogę pójść z nim do miasta, jak kiedyś. Czuję się jak sierota, gdy wychodzę z domu. Jak sierota... — powtórzył, rysując palcem po szybie.

     Ania spojrzała na niego z bólem. Nie mogła gniewać się na kogoś, kto nazywał się sierotą. Choć uwielbiała słowa, to jedno sprawiało, że chciała zapomnieć całej ludzkiej mowy, obudzić się bez słuchu i języka, nie wiedzieć, że jest coś takiego jak Dom Sierot, bycie sierotą czy sama wizja tego. Podeszła więc do Blythe'a i ostrożnie położyła mu dłoń na ramieniu.

     — Wiesz, tak naprawdę cały świat jest sierocińcem. Liście spadają z drzew i są samotne, bez matek. Słońce opuszcza gwiazdy każdej nocy, choć jest największą z nich. Górskie źródło jest tak daleko od oceanu, a kamienie na drodze bywają bardziej samotne od włóczęgów. Cały świat jest sierocińcem i tylko, gdy myślisz o jakiejś jego części, bierzesz ją pod swą opiekę, dajesz jej dom. Dopóki ktoś będzie myślał o tobie, Blythe, nie będziesz sierotą. — Przygryzła usta, bojąc się własnych słów. — Poza tym zawsze możesz zostać przygarnięty. Czy nie cudownie byłoby być synem wiatru? Możesz prosić wiatr o bycie twoim ojcem!

     — Od tego jest Bóg, Aniu. Jego nazywa się ojcem. Nie nazywałaś Go tak nigdy? — zapytał cicho. Dziewczyna pokręciła głową.

     — Zdecydowanie wolę nazywać tak Mateusza. Ale Miłosierny Ojciec Niebieski ma pod opieką wiele innych ludzi, co mu po takiej rudej Ani z Zielonego Wzgórza? — Uśmiechnęła się, rysując rzekę i drzewa na szybie.

     — Ta Ania z Zielonego Wzgórza bardzo wiele by wniosła do Jego domu — odparł Gilbert, patrząc na jej rysunki. — Do każdego domu — dodał cicho.

     — Dobrze, że przyszłaś, Marylo — powiedział Jan, trzymając jej dłoń. Pani Cuthbert przetarła wilgotne oczy i skinęła głową. — Cieszę się, że mogłem cię zobaczyć.

     — Ja również jestem rada, Janie — odpowiedziała kobieta, nie kryjąc wzruszenia. — Masz wspaniałego syna, naprawdę.

     — Jeśli odejdę — kaszlnął — to bacz czasem na niego. I jeśli twoja córka będzie chciała... Nie pozwól jej odejść, Marylo. Cokolwiek się stanie. — Spojrzał na nią tymi wyblakłymi oczyma. — Świat się nie wali, gdy idzie Śmierć. Świat upada, gdy Miłość odchodzi.

       Gdy Maryla wyszła z pokoju Jana, ocierając załzawione oczy, zastała Anię i Gilberta śpiących na ławie przy stole. Chłopak siedział oparty o ścianę, a rudowłosa ułożyła głowę na jego ramieniu. Pani Cuthbert uśmiechnęła się lekko na ten widok, choć pewnie Małgorzata uznałaby zachowanie Ani za mało przyzwoite. Właścicielka Zielonego Wzgórza przez chwilę patrzyła na swoją podopieczną, po czym zbliżyła się do stołu i podniosła zeń niebieską wstążkę. Materiał zdawał się przepływać między jej palcami i niemal czuła jego chłodną wilgoć.

     — Aniu, idziemy. — Dotknęła ramienia wychowanki. Shirley podniosła się, ziewając i wybałuszyła oczy, odsuwając się od Gilberta.

     — Wybacz, Marylo, straciłam poczucie czasu. Wiesz, jak to jest, gdy się traci czas?

      — Wiem, odkąd przesiadujesz w naszym domu, snując te dziwne imaginacje. — Uśmiechnęła się. — Już czas na nas.

     — Czy pan Jan oddał ci morze? — zapytała zaspana. Maryla popatrzyła na Gilberta, po czym sięgnęła po kapelusz.

     — Nie, ale... — zawahała się. — Zbieraj się, Aniu.

     — Już idę. — Rudowłosa założyła kapelusz, po czym podeszła na palcach do fotela w skrzyni i podniosła stamtąd ciepły pled. Zbliżyła się z nim do Gilberta i okryła to delikatnie, po czym rzuciła ku niemu szybkie spojrzenie. — Cóż patrzysz, Marylo? Trzeba dbać o swych konkurentów, bo z kim konkurować, gdy ten się przeziębi. Józia jest na to zbyt głupia, a Billy nie umywa się do czytania książek medycznych. Wiesz, że Gilbert czyta książki medyczne? Muszą być bardzo trudne, wiele tam dziwnych słów.

     Maryla nic nie odpowiedziała. Sięgnęła tylko po niebieską wstążkę i zamiast schować ją w kieszeń płaszcza, położyła ją w dłoniach śpiącego chłopaka.

     — Nie pozwól jej odejść — szepnęła i pogoniła Anię do wyjścia.

     Jan Blythe zmarł tej samej nocy.

•♡•

Dwa tysiące słów śmiechu i łez, jeju, pisanie tego o 2 w nocy było błędem.
Wybaczcie, że jest Jan, a nie John, ale skoro spolszczamy Ann, to łatwiej mi było używać polskiej wersji imienia pana Blythe'a.

Co myślicie o tej miniaturce? Mamy delikatne wątki shirbert (lepsze są u pizzavitae, polecam jej ff do AWAE, zakochacie się) i Marylkę z jej miłością młodości. Płakałam, nie powiem. Brakuje mi strasznie AWAE i tylko czekam na październik.

Zapraszam Was też do opcia w klimatach polskiego Avonlea, które pojawiło się na moim profilu. Obiecuję dużo lodów w dziwnych smakach, bohatera z mentalnością Gilberta i ukrywanie rudych włosów.

Kocham Was, jak Gilbert Anię, buzi!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro