Rozdział XXII

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Helia

Biegłam, ledwo widząc obraz przed sobą. Oczy miałam zalane łzami, które nie chciały przestać lecieć. Ciężko mi się oddychało i znów miałam mroczki przed oczami. Trzęsłam się i wiedziałam, że powinnam wracać do Czonakosza, który z pewnością się martwił.. Ale nie mogłam, musiałam odetchnąć, musiałam się uspokoić, a Boka nie mógł widzieć mnie w takim stanie. Zresztą, nikt nie mógł. Odnosiłam wrażenie, że jakaś wielka bariera oddzielała mnie od reszty świata, trzymając wszystko, co dobre ode mnie na dystans. Potrzebowałam pomocy, ale nie wiedziałam, gdzie jej szukać.. Bałam się zbliżyć do kogokolwiek, bałam się odezwać pierwsza, opryskliwością maskowałam swoją nieśmiałość i strach, upijając się kilka dni temu, próbowałam odizolować się od problemów, a marząc, przenosiłam się tam, gdzie nie było czegoś takiego, jak ból psychiczny. Rodzice doprowadzili mnie do stanu, z którego wyjścia nie widziałam. Widziałam tylko z każdą chwilą coraz bardziej wydłużające się dno, w którym tonęłam po brzegi od tak dawna..

Za każdym razem śmiałam się przez łzy na wspomnienie, gdy mając 8 lat, potrafiłam cieszyć się tańcem w wieczornym, chłodnym deszczu. Gdy kwiaty były moimi najlepszymi przyjaciółmi, nie istniało krzywdzenie się, by zapomnieć o bólu, pochłaniającym mnie od wewnątrz. Pragnęłam wrócić do tamtych momentów raz jeszcze, ale wiedziałam, że to nie było możliwe, co bolało jeszcze bardziej...

Zatrzymałam się przy murze, pochylając się w pół. Położyłam jedną dłoń na swojej klatce piersiowej, a drugą oparłam się o pień drzewa. Na ulicach nie było nikogo, usłyszeć można było jedynie uderzające z impetem o dachy domów, kamieniste ulice i chodniki krople deszczu. Moja sukienka nieprzyjemnie kleiła mi się do ciała, a włosy przypominały mokre strąki.

Upadłam na kolana i zwyczajnie się rozpłakałam.

Drżałam z zimna, bo ówczesny wieczór, mimo pory roku, wcale nie był taki ciepły. Łzy mieszały się z kroplami deszczu, więc nawet nie czułam, jak spływają mi po policzkach. Przeciągnęłam dłońmi po swojej twarzy. Nie chciałam tak dłużej... czułam, że po prostu z czasem nie dam rady. Byłam na to wszystko zdecydowanie za słaba, więc dlaczego to właśnie ja musiałam nieść na sobie tyle problemów?

Wtem, poczułam na swoim ramieniu czyjąś dłoń. Natychmiast się odwróciłam i gdy przetarłam dłonią oczy, serce zabiło mi mocniej. To był Czonakosz..

- Helia, co ty tutaj robisz? - Cienkie kosmyki jego mokrych włosów opadały mu na oczy, jednak ewidentnie mu to nie przeszkadzało, bo nawet ich nie odgarnął.

- Ja.. - Westchnęłam, czując dziwny ścisk w klatce piersiowej. - Nie wiem, Czonakosz.. Przepraszam cię. - Znów się rozpłakałam.

Chłopak wyciągnął dłoń w moją stronę, więc wstałam przy jego pomocy i wtuliłam się w niego najmocniej, jak wówczas tylko mogłam, a on objął mnie czule.

- Przepraszam.. - Powtórzyłam i poczułam, jak chłopak delikatnie gładzi mnie po głowie.

- Ciii. - Szepnął mi do ucha. - Za nic mnie nie przepraszaj. Już jest w porządku, uspokój się. - Odetchnął z wyczuwalną w głosie ulgą, że mnie znalazł..

Uniosłam głowę i z uwagą, przyjrzałam się jego twarzy. On tylko się uśmiechnął i cmoknął mnie w czoło, dzięki czemu poczułam ciepło na sercu.

- No, ale koniec romantycznej scenki i chodźmy, bo mi się rozchorujesz. - Zaśmiał się i objął mnie ramieniem, powoli ruszając w stronę domu.

Czasami próbowałam uciekać od problemów nawet tak dosłownie.

Jak właśnie tamtego wieczora..

Miałam nadzieję, że któregoś razu to wreszcie coś da.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro