XI

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

-Wejdziemy tylnymi drzwiami. Strażnikami są ludzie, więc nie powinniśmy mieć problemu z przedarciem się do środka i zabiciem wszystkich- tłumaczy T wskazując na tablice, na której naklejony jest plan willi.

Pierwszy raz biorę udział w naradzie, ale muszę przyznać, że strasznie się nudzę. Od godziny nie słucham tych pierdół i tylko teraz podnoszę wzrok.

-Jak to? Mamy zabijać ludzi?- mówię oburzonym tonem. Oczy wszystkich kierują  się na mnie. 

-Smith ich zahipnotyzowała. To nie są już zwykli ludzie, tylko jej bezrozumne zombie, które zabiją cię przy pierwszej okazji, więc masz strzelać pierwsza jeśli chcesz przeżyć- odpiera T uśmiechając się do mnie ironicznie- z tymi z LA mamy spotkać się za godzinę pod jej murami. Naszym głównym celem jest odbicie stamtąd przetrzymywanych i torturowanych jeńców. Żadnych pytań? Wszyscy rozumieją? 

Cała grupa kiwa głowami na potwierdzenie. 

-Patience też?- pyta uszczypliwie. 

-Tak- warczę i razem tak jak reszta podnoszę się z miejsca i kieruję się do wyjścia. Nim zdążę opuścić pomieszczenie czuję silny uścisk na przedramieniu. Odwracam się do mężczyzny. 

-To twoja pierwsza akcja, nie spieprz tego- mówi poważnie. Staram się nie patrzeć mu w oczy, wydaje mi się to zbyt niezręczne. Z resztą musiałabym nieźle zadrzeć głowę. 

-Postaram się- odpowiadam pewnie. Nie jestem jednak wcale taka pewna czy tego nie zawalę. Przed pierwszą obławą strasznie się stresuję. 

***

Stoimy nie dalej niż sto metrów od wysokich murów rezydencji. Wszyscy się trochę martwią, bo łowcy z Los Angeles mieli być już piętnaście minut temu. Przestępuje z nogi na nogę. 

Słyszę warkot silnika, nie, kilku silników. Już po chwili na polanę wjeżdżają cztery duże busy. Wszyscy oddychamy z ulgą, gdy z każdego wysiada co najmniej po dziesięć osób. Jeden z nich, postawny brunet podchodzi do T i ściskają sobie dłonie. 

-Wybaczcie spóźnienie, mieliśmy małe problemy z dotarciem- rozgląda się dookoła- co was tak mało? 

T się krzywi i patrzy po nas niezadowolony. 

-Niestety, pod moją nieobecność nastąpiły niespodziewane komplikacje, będziemy dziś w uszczuplonym składzie. 

-Nie tak się umawialiśmy. Czemu moich ludzi ma ginąć więcej, tylko dlatego, że reszta twoich nie weźmie udziału? 

-Tamci już zginęli- warczy T wyprowadzony z równowagi- z resztą jak dobrze to rozegramy, może nie stracimy wielu. 

Przedarcie się na teren rezydencji nie jest  kłopotem. Dzielimy się na trzy mniejsze grupki i sprawnie posuwamy  się aż do willi.   Grupa w której jestem składa się ze mnie, Logana i kilku osób z LA. Wchodzimy tylnym wejściem. Idę na końcu, więc nie widzę co się dzieje z przodu, ale słyszę strzały. Po chwili omijam ciała leżące na ziemi. 

Czuję jak gula rośnie mi w gardle. Zaciskam mocniej palce na swojej broni.  

-Czysto!- słyszę jak krzyczy ktoś z przodu i przyśpieszamy kroku. Z ciasnego, ciemnego korytarza wychodzimy na bogato zdobiony, wielki hol. Zatrzymujemy się, by rozejrzeć się dookoła. 

-Rozdzielamy się!- zarządza ktoś inny i każdy biegnie w swoją stronę. Zostaję sama. Wbiegam w pierwszy lepszy korytarz i idę blisko ściany, chowając się co chwila za jakimś filarem. Żałuję, że nic nie słuchałam na naradzie, przynajmniej wiedziałabym gdzie mam iść. 

Nagle zza rogu, jakieś pięć metrów przede mną wyskakuje dwoje mężczyzn. Oboje od razu przypuszczają na mnie atak. Bez zastanowienia chowam się we wnęce za ścianą. Oddycham głęboko. Oni chcą mnie zabić, T miał racje, to już nie są ludzie. 

Wychylam się lekko, żeby się obronić. Gdy tylko wystawiam czubek głowy poza filar, od razu naciera na mnie deszcz kul. Przerażona chowam się z powrotem i wystawiając pistolet strzelam na ślepo. 

Cisza. Trafiłam? Wychylam się odważnie i zbyt późno zauważam w oddali wroga. Słyszę huk i w ostatniej chwili ktoś pociąga mnie mocno do tyłu, przez co pocisk omija moją głowę, ale tylko o parę centymetrów. 

Odwracam się i spoglądam na osobę, która uratowała mi życie.  T nie patrzy na mnie, wychyla się zza filaru i oddaje kilka strzałów. Celnych, bo po chwili słyszę dźwięk ciała upadającego na podłogę.

-Następnym razem bardziej uważaj- uśmiecha się do mnie szeroko, ukazując idealne zęby. W policzkach robią mu się urocze dołeczki. Ten wesoły, chłopięcy uśmiech sprawia, że się rumienię mocniej niż zwykle. 

-Będę mieć przez ciebie siniaka- rozmasowuję obolałe ramię, za które złapał gdy pociągał mnie w tył. 

-A wolałabyś dziurę w głowie?- przygryzam wargę, by się głupio nie szczerzyć. 

-Dzięki. No wiesz, za urato...- nie dokańczam bo T niespodziewanie pochyla się i zamyka mi usta pocałunkiem. Jestem tak zaskoczona, że nie zdążam zareagować, a on już się ode mnie odrywa. Patrzę na niego zszokowana. Co tu się właśnie odjebało? 

-Nie dziękuj jeszcze, nie wiadomo czy przeżyjesz tę noc. Jeśli tak, to dokończymy to w spokojniejszych warunkach- w jego oczach migocą wesołe ogniki- chodź- chwyta mnie za rękę i pociąga za sobą. 

Idziemy jakimś opustoszałym korytarzem, co chwila omijając ciała leżące na ziemi.Nie mogę przestać uśmiechać się jak idiotka, do tego moje policzki są przeraźliwie czerwone, czuję to. Całą drogę T nie puszcza mojej dłoni, w drugiej trzyma broń. Ja moją zgubiłam. 

Schodzimy po schodach. Jesteśmy chyba pod ziemią, tutaj korytarze nie są już wcale ozdabiane, jedynie świetlówki migają na suficie. Stajemy przed wielkimi drzwiami, które mój towarzysz popycha i wchodzimy do środka. Jest ciemno, dlatego po omacku szukam włącznika. Słyszę jakieś piski i szepty. 

-Co do...- natrafiam na pstryczek i pomieszczenie zalewa jasne światło. Moim oczom ukazuje się istna sala tortur. Na ziemi leżą nadzy, poranieni ludzie przywiązani do ścian łańcuchami. Jest ich chyba dziewięcioro. T puszcza moją rękę i podbiega do jakiejś kobiety próbując uwolnić jej nadgarstki. 

-Pomóż mi- wyrywam się z osłupienia i też zabieram się za rozwiązywanie ludzi. Wszyscy są przerażeni i cali we krwi. Podłoga na której stoimy też jest cała w kałużach. 

Po jakimś czasie znajduje nas reszta grupy i w końcu udaje nam się wszystkich oswobodzić. 

-Smith uciekła- oznajmia łowca z LA. 

-Spodziewaliśmy się tego. Duże straty?

-Stosunkowo niewielkie. Czterech moich, od ciebie chyba wszyscy przeżyli- rozglądam się dookoła. Logan, Alice, Cole, T i kilka innych znajomych twarzy. Tak, są wszyscy. Oddycham z ulgą. 

-No to co, trzeba to opić!- Al klaszcze w dłonie i wszyscy opuszczamy rezydencje. 

~*~

 Komentujcie sweeties <3 

Wasza princessa67577 xx

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro