𝐏𝐫𝐨𝐥𝐨𝐠, 𝐜𝐳𝐲𝐥𝐢 𝐳𝐢𝐦𝐨𝐰𝐲 𝐨𝐝𝐝𝐞𝐜𝐡 𝐧𝐚 𝐬𝐳𝐲𝐛𝐢𝐞

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

     Ciepły oddech przejrzał się w szpitalnej szybie i przylgnął do lśniącej tafli, jakby składał na jej kruchych ustach pocałunek. Odepchnęła go swym zimowym chłodem i po chwili para zniknęła całkowicie, zostawiając na szkle tylko jedną kroplę. Ta, samotna, spłynęła ku parapetowi, szukając w nim ostoi swojej szklanej tułaczki. Kolejne chuchnięcie i tym razem szkliste lica pogładziły drżące, smukłe palce, rysując nań wzorki jak wyznania miłości. Och, pokochać Zimę, to zostawić jej swoje ciepło na szybie i wypisać palcem ulotną wiadomość, kilka dziecięcych szlaczków podobnych do wstążek. Pokochać Zimę, to ucałować ją tym nie-chłodem. Miłość to przecież absurdy – czy więc Zima nie zasługuje na trochę ciepła?

     Faustyna zostawiła szybie ostatni zimowy oddech i uśmiechnęła się do odbicia, jakie ta szklana towarzyszka jej przedstawiała. W swoich zwierciadlanych oczach pokazała rudowłosej dziewczynie leżącego na łóżku chłopaka, którego dłonie obleczone były nie farbą, a kroplówkami. Przymknięte oczy powoli przyzwyczajały się do półmroku, jaki panował w sali. Hebanowe włosy legły na poduszce jak mały węgielek na śniegu, dogasający po wyrzuceniu z ogniska. Ogień. Świt zatrzęsła się lekko, odwracając się od szyby i powstrzymując łzy, które zbierały się w jej oczach jak zmaterializowane słowa pełne smutku, ale i nadziei.

     Wykonała piruet na obrotowym krześle, przysuwając się do metalowego łóżka, na którym Józef wybudzał się po kolejnej dawce czystego tlenu w komorze hiperbarycznej i wykonanej kilka godzin po niej bronchoskopii. Sprężone do półtora bara powietrze, torowało sobie miejsce w jego płucach, wypędzając z nich Czad, który rozpaczliwie chwytał się niewydolnych partii ciała chłopaka. Dzięki szybkiej interwencji lekarzy i przewiezieniu go do szpitala na Alei Solidarności w Warszawie nie trzeba było wprowadzać Irysowskiego w stan śpiączki farmakologicznej. Boże, jak dobrze, stwierdziła w duchu Faustyna, nie mogąc dopuścić do siebie myśli, że chłopak mógłby pozostać w tym dziwnym półśnie. Teraz jednak odetchnął głęboko, jakby ten haust tlenu miał pozwolić jej myślom się rozpierzchnąć.

     – Dobry wieczór, doktorze Irysowski... – szepnęła czule, dotykając jego dłoni i gładząc palce. Drgnął lekko, jednak nie zabrał ręki; obrócił tylko głowę w jej stronę i spojrzał na nią oczyma, które przypominały jej teraz łunę nad Żółtym Liceum; roziskrzone, nocne niebo, z którego spadły wszystkie gwiazdy, zepchnięte przez ogień. Niebo, gdzie iskry tworzyły konstelacje, lecz żadna z nich nie spełniała życzeń. Cholerne pium desiderium. – Jak się czujesz? – Popatrzyła na jego bezwładne ręce, poparzone ramię; pojedyncza łza spłynęła po jej policzku i spadła na wierzch jego dłoni niczym plaster, mający ostudzić rany po poparzeniu. Tak przecież miało być – miał dostać plaster ze słonecznikiem.

     – T-tak... słabo w-widzę... – rzekł cicho, mrużąc przy tym oczy. Efektem zatrucia tlenkiem węgla było osłabienie zmysłów i dziewczyna miała tego świadomość, jednak trudno jej było przyjąć to do serca. Jak miał zostać lekarzem ze stępionymi zmysłami?, pytała ni to siebie, ni Boga. – P-powiedz mi... Co widzisz? – Ścisnął jej rękę, co wprawiło serce Świt w drżenie i przyspieszyło jego bicie. Zwróciła głowę w stronę monitora EKG, który wskazywał rytm serca chłopaka. W górę i w dół. W górę...

     – Widzę góry – powiedziała szeptem, nie odrywając wzroku od zielonej kreski. – Spiętrzone, o łagodnych szczytach, zupełnie jak wzgórza. Są takie wiosenne, zielone, spowite trawą. Tak pięknie puste, bez żadnych równin. Tylko spokojne góry... – Przeniosła wzrok na kroplówkę, z której ściekało lekarstwo na uśmierzenie bólu po oparzeniu. – Tuż za nimi jest wodospad, lecz masy wody w nim nie dostrzeżesz. Pozostały jedynie nieliczne krople, jak gdyby łaskawy deszcz co jakiś czas rzucał , a one, zamiast paść z brzdękiem, kapią. Powoli spływają do źródła... – Zwróciła się ku oknu. – I to wszystko skąpane jest w nocy, czarnej i cichej, która zdaje się wędrować po tych słodkich górach i obmywać twarz w kapiącym wodospadzie. Gdy przeciera swe zachmurzone powieki... – światła ulicznych lamp odbiły się od szyby – ...ukazują się jej świetliste oczy, czyste, lecz chłodne, jak Zima, która podąża za nią. Depcze jej po piętach, bo tak bardzo nie lubi samotności, lecz... Dla Zimy lepszą towarzyszką jest Noc, tak zimna, jak ona sama, gdyż Dzień ma w sobie zbyt wiele gorącej miłości. Widzę... wiele piękna... – Zatrzymała na nim swe wiosenne spojrzenie, a on uśmiechnął się lekko, jak gdyby przypominając sobie moment, gdy to on zabrał ją w góry swoją opowieścią w zimowy dzień, gdy Dziewczyna Pachnąca Kwiatami przyjechała go przeprosić.

     – Góry... – Popatrzył na sufit. – Obiecałem, że zabiorę cię w góry... – Jego głos był coraz cichszy. Leki otumaniały go, wprowadzały znów w stan rozkosznego snu, kiedy nie miał świadomości poparzonej ręki, niewydolnych płuc czy problemów ze wzrokiem. Sen był dla niego bandażem, który zakrywał okrutną ranę. Był wstrząsem wprost z boskiego defibrylatora, który na chwilę wyrywał go z Ziemi, jakby Niebo ciągnęło ku sobie te oczy, które zabrały mu barwę. Bóg tęsknił za swoim chłopcem z farbą na dłoniach, tęskniła też Królowa z Drewnianej Kapliczki, która zobaczyła pocałunek. Faustyna Świt wydawała się jednak wyjątkowo samolubna w swojej chęci zatrzymania go na Ziemi.

     – Zabierzesz. – Uśmiechnęła się do niego i pogładziła jego dłoń. Myśl, że ślady farby zastąpiło poparzenie, rozrywała wrażliwe serce nastolatki. Farbę zawsze mógł przecież zmyć, a plamy po studniówkowym obrazie miały „skapnąć" na niego na zawsze. – Śpij, kochanie. – Musiała opuścić oddział na noc, choć bardzo nie chciała; podniosła się więc i pocałowała go w czoło, odgarniając jego włosy. Śpij aż po świt. – Musisz mieć dużo siły... – Posłała mu uśmiech, po czym zerknęła w szybę, która odbijała obraz chłopaka. Strażniczka.

     – Tyniu? – Usłyszała jego głos, stając na progu sali. Odwróciła się i popatrzyła na chłopaka z czułością, opierając się o framugę. Dostrzegła kartkę, na której lekarze zapisali wynik badania krwi na karboksyhemoglobinę. Na szczęście jej procentowe stężenie nie doprowadziło do śpiączki przerywanej drgawkami, która mogła zakończyć się śmiercią. Raptem różnica dwudziestu procent uratowała mu życie i te dwadzieścia procent Faustyna Świt ukochała tak, jak tylko można ukochać liczby.

     – Tak? – Podeszła bliżej, patrząc na niego z nieukrywanym wzruszeniem. Delikatnie zsunął rurki, które wprowadzały tlen do jego nozdrzy, i pociągnął za maseczkę, dzięki której powietrze dostawało się do jego płuc, łaskocząc gardło. Zerknął przelotnie na swoje pokłute wenflonami ręce i uniósł oczy ku dziewczynie. Miała wrażenie, jakby jego spojrzenie zaszło mgłą łez, mgłą, której nie chciał przerodzić w rosę, spływającą po bladych policzkach. Nie wstydź się łez, kochanie, powiedziała do niego w myśli, posyłając mu łagodne spojrzenie.

     – Jeśli... te zmiany w mózgu... utrata pamięci, ten wzrok... jeśli stracę... – Przełknął ślinę. – Czy ty... – Nie dokończył. Dziewczyna usiadła obok niego i pocałowała go lekko w chłodne usta. Delikatnie odgarnął jej włosy dłonią z wkłutym wenflonem i poczuł, jakby jego płuca odetchnęły pełniej. Linia na monitorze EKG przyspieszyła.

     – Przez wszystkie pory roku i jeden dzień dłużej. – Pogładziła go po policzku i nakreśliła krzyżyk na jego czole, jeszcze niedawno tak rozpalonym od żaru. – Obiecuję. – Ucałowała go w ślad za swymi palcami, kreślącymi błogosławieństwo, i uśmiechnęła się, czując, że dłoń chłopaka drży. – Przeżyłeś więcej niż wszyscy znani mi ludzie i uniosłeś tyle, co Szymon z Cyreny, gdy pomagał Jezusowi. Gdzie znajdę drugiego takiego, co? A teraz naprawdę musisz już iść spać, bo naskarżę na ciebie doktorowi Chomikowskiemu. Jak Boga kocham, będziesz miał kazanie! – Pogroziła mu palcem i odsunęła się od łóżka, gasząc światło nad głową chłopaka. – Kocham cię, pamiętaj o tym. Bardzo, bardzo cię kocham... – dodała, poprawiając mu jeszcze poduszkę.

     – Kocham cię – wyszeptał w ciemność czarnowłosy, skłaniając głowę przed obliczem Zimy, która przyglądała mu się wraz z chłodną szybą, na której nie było już śladu po oddechach. Nawet obraz dziewczyny zniknął z tego dziwnego, szybowego lustra i chłopak pozostał w towarzystwie Snu i nierównej linii EKG, która – może to i dobrze – wcale nie chciała się uspokoić.

     Przez wszystkie pory roku i jeden dzień dłużej.

•♡•

𝐇𝐞𝐣, 𝐒𝐞𝐫𝐝𝐮𝐬𝐳𝐤𝐚!

Kochani, przed Wami prolog Uniwerka, mam nadzieję, że powrót do Trylogii Sercowskiej będzie dla Was przyjemną podróżą! Kończąc III tom mam gdzieś z tyłu głowy te moje sercowskie dzieciaki i cieszę się, że niedługo będziecie mogli się z nimi spotkać! Pamiętacie ten początek? Byliście ciekawi (albo już dobrze wiedzieliście, bo czytaliście na Watt!) co stanie się z naszymi bohaterami? Obstawiam, że domyślaliście się, że nasz Czadowy Chłopak przeżyje, bo co to za Trylogia bez głównego bohatera hah!
Kocham Was!

𝐝𝐨 𝐳𝐨𝐛𝐚𝐜𝐳𝐞𝐧𝐢𝐚 𝐧𝐚 𝐮𝐧𝐢𝐰𝐞𝐫𝐬𝐲𝐭𝐞𝐜𝐢𝐞!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro