𝟏. 𝐀𝐧𝐤𝐚 𝐢 𝐆𝐢𝐥𝐛𝐞𝐫𝐭 𝐣𝐚𝐤 𝐳𝐰𝐲𝐤𝐥𝐞 𝐰 𝐟𝐨𝐫𝐦𝐢𝐞!

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

     – Chodźmy na Anielską, zanim matfiz wykupi wszystkie kremówki, błagam! Nawet nie liczę na to, że nam coś zostawią. – Faustyna wyszła z Zielonej Podstawówki i obróciła się na palcach. Żółta spódnica zawirowała w promieniach majowego słońca, jakby to ono samo ją utkało swoimi świetlistymi nićmi.

     Przez to, iż główny korytarz Żółtego Liceum był w kompletnej ruinie, a sklepienie groziło zawaleniem, przeniesiono uczniów na pierwsze piętro Zielonej Podstawówki. Choć Zuzia, Basia, Maurycy i Antek byli wniebowzięci, gdy dowiedzieli się, że Faustyna i Józek będą tak blisko nich, to większość maturzystów była niezadowolona. Spalona szkoła zabrała – wraz z możliwością nauki właśnie w niej – wszystkie wspomnienia, jakie przechadzały się po korytarzu pełnym obrazów. Płomienie zagarnęły brzmienie dzwonka, który wybawiał uczniów od kolejnych zadań z matematyki. Zabrały pachnący warzywami sklepik i miejsce, gdzie odbywały się poranne modlitwy, okraszone uciszaniem narwanych pierwszaków. Z dymem poszedł obraz Jezusa w słonecznikach i portret Urszuli Ledóchowskiej, a także tablice ze zdjęciami absolwentów. Jedna iskra i ukochana szkoła zamieniła się w inscenizację kręgów piekielnych Dantego. Iskra od Styczniowej Dziewczyny.

     Dlatego uczniowie maturalnej klasy ach byli niepocieszeni tym, że nie przyszło im napisać egzaminu dojrzałości w miejscu, gdzie spędzili tyle czasu. Brakowało im drewnianej Matki Boskiej, czekającej przed wejściem na wieści o wynikach ustnej matury z polskiego. Żal było sali od matematyki, gdzie na ścianach wisiały złote myśli Benedykta XVI w towarzystwie wzorów z tablic CKE. Zabrakło wypełnionej książkami biblioteki, których okładki naznaczyły gorące palce i zakładki ze spalonych stron. Zniknęła sala od historii, w której ławki były tak wygodne, jakby ktoś zamiast blatów położył poduszki. I ta sala od polskiego! Pachnąca starymi kartkami i kawą pani Smokowskiej. Sala, której okna wychodziły na las. Wszystko to zagasiły strażackie dłonie, wynosząc z budynku potłuczoną mozaikę sercowskich dni. Pozostał popiół po słonecznikach.

     – Czemu to musiały być akurat kremówki? – obruszył się Piotrek, prowadząc swój rower. – Dlaczego nie możemy zjeść gigantycznej bezy? Wyobraźcie sobie, taka giga beza z jagodami, mmm, to chcę mieć na swojej stypie, żeby mnie ludzie dobrze zapamiętali. Chyba że podebrałem pomysł siostrze Jagodzie. – Zaśmiał się, zabierając Świt długopis. – To już ci się nie przyda, moja droga. – Wrzucił go zręcznie do kosza, po czym przybił piątkę z Tymkiem.

     – Zabranie polonistce długopisu to jak pozbawienie jej serca! – wykrzyknęła Faustyna, mierzwiąc mu jasne włosy.

     – Ty się sercem nie przejmuj, Tynia, mamy od tego ludzi! A tu... Drodzy państwo, rzut za sto punktów! – Muzyk szturchnął przyjaciela i popatrzył przelotnie na Wiolę, która pozbyła się swoich długopisów. – I świat od razu jakiś taki mniej czarny! – Potarł palce, na których osadził się wymagany na egzaminie atrament. – Wszystkie rozszerzenia zdane, ustne zdane, możemy iść jeść! – Zatarł dłonie, biorąc Faustynę pod rękę, po czym przeczesał kasztanowe włosy. – Co wybierasz, Świt?

     – Skoro mamy dziewiętnaście lat, to co powiesz na dziewiętnaście kulek lodów w różnych smakach? Mogę się założyć, że ich w siebie nie wciśniesz i przegrasz. A jak przegrasz, zjadasz bezę z nadzieniem karmelowym. – Uśmiechnęła się, unosząc lekko brwi, jak gdyby wiedziała, że przyjaciel nie będzie w stanie tego zrobić i prędzej zamrozi mu się wszystko w głowie.

     – Ty naprawdę chcesz, żeby mama Antka widziała, jak ktoś wymiotuje w jej kawiarni? – Ritaś dołączyła do nich, odgarniając włosy, których krótkie kosmyki wchodziły jej na okulary przeciwsłoneczne. – Damn, czy to nie dzisiaj mieliśmy spalić mundurki?

     – Możemy już niczego nie palić, proszę? – Świt przewróciła oczyma, lecz w jej głosie wybrzmiał pewien smutek. – Zostaw go dla swoich dzieci. Będziesz mogła im powiedzieć: „byłam żółtkiem, a wy co osiągnęliście w życiu?". Poza tym one są takim promykiem... – Wygładziła spódnicę. – Jak mi smutno, to od razu przypominam sobie Żółte Liceum i jakoś tak... więcej słońca w duszy!

     – Masz dziwne sposoby na łagodzenie smutku. Ja tam wolę się najeść. – Piotrek zmierzwił jej włosy i zatrzymał się przed wejściem do kawiarni. – Ej, a gdzie nasz Picasso, tudzież Zbigniew Religa, ale edycja przystojniejsza? – Spojrzał kontrolnie na Faustynę, która westchnęła cicho i założyła pasmo włosów za ucho.

     – Zaraz będzie – odparła poważnie. – Wejdźcie, ja... Poszukam go. – Ponagliła przyjaciół, po czym odpięła swój rower sprzed kawiarni i wsiadła na niego spokojnie, odpychając się lekko od ziemi.

     Dobrze wiedziała, gdzie jest Józek. I może właśnie ta świadomość bolała ją, bo wolałaby żyć w „niedotykalności" cierpienia chłopaka. Gdyby nie wiedziała o jego bólu, jej własne serce nie drżałoby na każdą myśl o nim – kochała go przecież, więc i jego miłość i cierpienie odbijało się w niej jak w lustrze. A tak?

     Po dwóch tygodniach spędzonych na oddziale intensywnej terapii, Józef Irysowski wyszedł ze szpitala. Tlenek węgla okazał się łaskawszy, niż przypuszczali lekarze, i nie pozostawił trwałych śladów swojej obecności w mózgu chłopaka. Skradł jedynie jego spojrzenie, czyniąc oczy słabszymi, jakby granat nieba przerzedziły szarawe chmury. Sokoli wzrok bruneta stał się z początku nieco zamglony i przy wymagających precyzji czynnościach ciut drżały mu ręce. Ręce. Prawa z nich splątana była blizną po zetknięciu z rozżarzonym metalem. Rana rozciągała się mniej więcej od wysokości pięciu centymetrów pod łokciem i sięgała niemalże nasady ramienia. Obrzęk zszedł po około trzech tygodniach, jednak pozostały po nim bolesne ślady. Nie mógł zasypiać na prawym boku i od czasu wypadku nosił tylko koszule z długim rękawem, podwijanym maksymalnie za nadgarstki. Pamiętała, że poszła z nim na rehabilitację, gdzie terapeuta pokazał im obojgu, jak nie zatracić u chłopaka zdolności chwytania czy precyzji w ruchach. Widziała, że czuł się upokorzony, gdy rehabilitant pozwolił jej mu pomóc; odwrócił wtedy wzrok, choć dotyk jej dłoni tak go koił.

     Ale on nienawidził tych ran. Każdej nocy budził się z ciarkami na plecach, próbując uspokoić oddech. Z jego domu zniknęły wszystkie świeczki, a zamiłowanie do ognisk poszło do diabła. Józek Irysowski bał się. Wielokrotnie leżał w ciemnym pokoju i patrzył w sufit. Ten zdawał się obsuwać ku niemu, pękać pod wpływem ciepła, jakie biło w sercu chłopaka. W ciemności wieczorów widział płomienie licealnego korytarza, które pociągały go do siebie, kusiły, nęciły, całowały po bladych z emocji policzkach. Michał patrzył na niego z żałością, lecz nie umiał znaleźć słów, które polepszyłyby stan jego brata. Niekiedy Faustyna zostawała u niego wieczorami i siedziała przy nim, trzymając jego dłoń i gładząc ją delikatnie, aż chłopak zasnął. Potem wycierała łzy z piegowatych policzków, a Józek Irysowski po prostu gasł.

     Było tak i tego majowego dnia, kiedy zaraz po napisanym egzaminie z chemii wyszedł w kierunku Żółtego Liceum. Na kilka dni przerwano tam prace remontowe, bo zabrakło tynku do ścian – nie musiał się więc obawiać, że trafi na robotników. Szedł zatem pustymi ulicami, aż trafił na Leśną, po czym ostrożnie otworzył furtkę, która prowadziła na dziedziniec.

     Wszystko wydawało się takie same jak wtedy, gdy stanął tu pierwszego września przed dwoma laty. Flaga Polski nad jednym z okien, kwiaty w ogródku i drewniana kapliczka, której mieszkanka wydawała mu się najłagodniejszą figurą, jaką widział. Jakby to drewno stało się miękkie i przy jego dotknięciu można było wyczuć skórę, delikatne ciało, atłasową suknię i drobinki złota na jej obszyciach. Ocalona z płomieni Maryja wygrzewała sosnową twarz w promieniach maturalnego słońca i spoglądała na Józka z uśmiechem. Przełknął ślinę.

     Wciąż nie mógł uwierzyć, że to wszystko stało się tutaj. Że leżał u stóp Królowej Nieba i widział całe jej królestwo, tak namacalnie i blisko. Widział. Skąpana w kwiatach Maryja zdawała się wyciągać do niego matczyną dłoń, by otrzeć łzę, która spłynęła po policzku warszawskiego malarza. Otarł ją szybko i popatrzył w łagodne oczy figury, przypominając sobie dzień, gdy ujrzał ją pierwszy raz. Gdy uczniowie śmiali się, że Maryja widzi wszystko, nawet składane ukradkiem pocałunki. Zobaczyła, pomyślał, pochylając się nad wonnymi kwiatami, które otoczyły podstawę kapliczki. Fiołki i stokrotki przymilały się do stóp Matki, spragnione czułości Pani Raju, najwspanialszej Kwiaciarki i Ogrodniczki, przemieniającej chwasty w dzikie róże. Przejechał palcami po ich płatkach, zrywając jedną z mniejszych stokrotek. Wyglądasz jak małe słońce, które okrążyły chmury, zwrócił się do niej w sercu. Czy moja Faustyna nie była słońcem w chmurach?, przemknęło mu przez myśl i uśmiech na chwilę ozdobił jego usta. Była. Ale wszystkie chmury da się przegonić.

     W tym czasie Faustyna zsiadła z roweru i oparła go o bramę szkoły, po czym cicho weszła na dziedziniec, dostrzegając chłopaka przed kapliczką. Uśmiechnęła się smutno na jego widok, podchodząc do niego ostrożnie i kładąc mu rękę na ramieniu. Drgnął lekko, a kwiatek prawie wypadł mu z dłoni.

     – Józiu... – zaczęła, a on rozpromienił się nieznacznie. Chciała coś powiedzieć, jednak on przyciągnął ją do siebie, splatając dłoń z palcami dziewczyny. Gdy była już dostatecznie blisko niego, uniósł zdrową rękę i włożył jej we włosy zerwaną stokrotkę. Zarumieniła się nieznacznie i uśmiechnęła, sięgając palcami ku małemu kwiatkowi, zdobiącemu jej fryzurę jak najdroższa błyskotka. – Źródło cierpienia...

     – ...jest też niekiedy źródłem miłości. Czy nie o to chodziło Jej synowi? – Rzucił porozumiewawcze spojrzenie Maryi, która – gdyby mogła – puściłaby mu oczko. Wiedział, że Faustyna nie lubiła, gdy wracał w to miejsce, jednak w Żółtym Liceum było coś uzależniającego. Tu przecież był jego Dom. – Nie poszłaś z resztą na Anielską? – zagadnął, odchodząc z nią sprzed kapliczki. W tym miejscu wolał być sam, gdyż obecność dziewczyny tylko potęgowała jego ból; była przecież świadkiem tego wszystkiego, współuczestniczką Cierpienia, a on chciał jej tego oszczędzić, co – o ironio! – było też jej celem w stosunku do niego. Obrócił ją delikatnie, po czym przyciągnął do siebie, otaczając ramieniem.

     – Wróciłam po moją resztę. – Ucałowała go w policzek i położyła głowę na jego ramieniu. – Jest taka piękna pogoda, zobacz! – Wystawiła twarz do słońca. – Chcemy iść potem nad rzekę, pójdziesz z nami? – Zwróciła ku niemu oczy, biorąc swój rower. Chłopak odpiął swój od słupka nieopodal i szli teraz obok siebie na skróty przez Gwiezdną. Aleja Gwiazdozbiorów zdawała się pozdrawiać ich z daleka; posłali jej uśmiechy, jakoś dziwnie przywiązani do tego miejsca i swojej pierwszej „randki".

     – Z tobą? W życiu! – Zaśmiał się, puszczając jej oczko, na co ta przewróciła oczyma. Próbował, z całego serca starał się odzyskać dawną wesołość, lecz czuł, że minie jeszcze sporo czasu, zanim jego śmiech będzie w pełni szczery. Jedynie przy niej mógł sobie pozwolić na wyjęcie serca z kajdan wspomnień. Ona miała do nich klucz. Ona była ich ogromną częścią. Nawet nie wiedziała, jak bardzo uleczyła Przyszłego Lekarza. – To zagraża mojemu życiu lub zdrowiu, a jeszcze nie skonsultowałem się z lekarzem lub farmaceutą.

     – Wiesz, zawsze masz dwie opcje. – Z przyjemnością przyjęła pocałunek Wiatru, który oblał chłodem jej nagrzane policzki. – Opcję „zdenerwowana Faustyna" i „nie będąca przy zmysłach Faustyna". – Przyłożyła dłoń do czoła, udając, że mdleje, po czym zaśmiała się cicho, machając jednej z sąsiadek, która wracała akurat z rynku.

     – A więc moja obecność odbiera ci zmysły? – Na chwilę puścił rower, zakrywając jej oczy i całując delikatnie w usta. Uśmiechnęła się i oddała pocałunek, a on zdjął rękę z jej powiek, odgarniając włosy. Jej wargi smakowały gorzką czekoladą, jaką wepchnęła w nich wszystkich siostra Jagoda, mówiąc, że „to poprawia myślenie. Albo działa na myślenie, coś w tym rodzaju". Ciepło rozlało się po jego sercu jak gorące mleko z miodem, osładzając wszystkie jego zakamarki. Ostatni raz musnął wargami jej usta i odsunął się nieco od dziewczyny. – I mowę chyba też, hm? – Zmierzwił jej włosy i sięgnął po swój rower. Cudowna normalność, pomyślał.

     – Głupek. – Zaśmiała się, poprawiając koszyczek przy kierownicy, z którego wyjęła słomkowy kapelusz ze wstążką. – Pozbędę się ciebie na studiach dla jakiegoś obłędnie przystojnego polonisty, który będzie krewnym Mickiewicza, zobaczysz. – Pogroziła mu palcem, coś jednak czułego było w tej poprzedniej chwili; aż miała ochotę się uśmiechać od tego pocałunku.

     – Yhym, czyli mam przyzwolenie na te modelki, tak? – Ledwo to powiedział, zdzieliła go owym słomkowym kapeluszem. – Bicie służby zdrowia chyba jest karane, kochanie – przekomarzał się z nią z taką łagodnością, jakby miał dla żartu pokłócić się z dzieckiem.

     – O proszę, Anka i Gilbert jak zwykle w formie. – Wiola Ritaś stała przed wejściem do kawiarni, dogaszając papierosa. Po sytuacji na studniówce dziewczyna zaczęła palić średnio kilka razy w tygodniu, jak gdyby próbowała odreagować to, co zobaczyła. Jej przyjaciele nie pochwalali tego, jednak nie zwracali jej już uwagi, gdy wyciągała papierosa – być może w ten nieco pokrętny sposób chciała też poczuć, jakby był przy niej Bartek. – Tymek władował w siebie już osiem kulek i chyba cię wyprzedza w tych lodowych zawodach. – Ucałowała Józka w policzek na powitanie i pociągnęła Fau za rękę. – Więc musisz się mocno postarać.

     – O, nie ma szans, moja droga. Bierz mi wszystkie smaki, jakie tu są. Piasek! Szykuj miejsce na bezę! – Weszła do kawiarni, siadając przy muzyku, który patrzył z miłością na gałkę lodów marcepanowych. – Już się poddajesz? – Uniosła ze śmiechem brwi.

     – A w życiu, nie ze mną te numery, ruda wiedźmo. Jeszcze zrobię popitę z czekolady, możesz sobie darować jedzenie, bo i tak przegrasz! – Puścił jej oczko. – Oh, God, tylko nie pistacjowe. Jak można jeść lody pistacjowe! – Westchnął. – Józek, będziesz mnie reanimować.

     – Byle nie usta-usta, okej? – Zaśmiał się malarz, przystawiając sobie krzesło. – Mogę nie przeżyć tej akcji.

     – Te usteczka są przeznaczone tylko dla Faustyny Świt, możesz sobie pomarzyć, Tymek – prychnęła Wiola, na co Fau poczuła, jak palą ją policzki. – Co, źle mówię?

     – No, ja nie byłbym tego taki pewien – stwierdził Tymek, gdzieś pomiędzy dziewiątą a dziesiątą kulką. – W internacie to każda chciałaby być na miejscu Fau.

     – Powinniście się wszyscy leczyć – stwierdził ze śmiechem Piotrek. – Jak Joanna Jackowska – dodał nieco zimno, na co oni wszyscy zamilkli, patrząc na niego w konsternacji.

     Był to dziwny temat tabu, którego – zdawało się – nie powinni poruszać. To, co zrobiła Asia zapisało się jednak w historii Sercowa i tak czy siak wracali do tego, co jakiś czas. Po całym incydencie w liceum Urszuli Ledóchowskiej Asia przyznała się do umyślnego podpalenia budynku z naruszeniem mienia publicznego i życia dużej grupy osób. Postępowanie wobec dziewczyny toczyło się w Warszawie, jednak zainteresowana całą sprawą Wiola doniosła przyjaciołom, że białowłosej groziło od roku do dziesięciu lat pozbawienia wolności. Początkowo chciano uznać to za zdarzenie nieumyślne, co zmniejszało karę, jednak to wymagało badań psychiatrycznych. W ich wyniku wykazano, że nerwica dziewczyny czy też skutki psychiczne będące następstwem aborcji nie były bezpośrednią przyczyną podpalenia. Przodowała w tym zemsta, czy też chęć wymierzenia kary na uczniach. A może po prostu poszarpane sumienie, które wolała spalić, niż poskładać na nowo.

     – Artykuł sto sześćdziesiąty trzeci jest okrutny. – Wiola machnęła ręką z łyżeczką i spojrzała kontrolnie na Józka. – Ej, Irys, co ci?

     – Zamyśliłem się, wybaczcie. Za dużo lodów wokół mnie. – Uśmiechnął się lekko, biorąc pucharek pełen czekoladowej słodyczy, po czym przelotnie zerknął na Faustynę. – Boże, jeśli zjesz to wszystko, zostawię cię Tymkowi. – Zaśmiał się, zabierając dziewczynie łyżeczkę. – Zamrozi ci mózg, zobaczysz.

     – Jako mój chłopak powinieneś mnie dopingować, Józek, no! Poza tym... Po maturze mój mózg może przejść w hibernację, przyda mu się po dawce Miłosza i Leśmiana. I te Dziady na rozszerzeniu, matko, co za dziad to wymyślił! – Wzięła sobie dodatkową łyżkę i popatrzyła z rozkoszą na lody krówkowe. – Mam nadzieję, że na studiach znów pokocham Adasia naturalną, a nie maturalną miłością.

     Studia. Wszyscy wiedzieli już, gdzie chcą zdawać. No, może prawie wszyscy. Faustyna aplikowała na UKSW-sowską filologię polską, Wiola wzięła sobie za cel prawo, Tymek szykował się do egzaminów z fortepianu na Uniwersytecie Muzycznym Fryderyka Chopina, a Piotrek celował w gdański AWF. I tylko Józek wciąż wędrował od teczki na malarstwo do stosu tabelek z wzorami chemicznymi. Omnium artium medicina nobilissima est, zdawał się szeptać mu Owidiusz, lecz Irysowski sam nie wiedział, czego chciał.

     Jego rysunki były prawie w liczbie wymaganej do rekrutacji, a dzieła malarskie także wypływały z szuflady pod biurkiem. Pozostawała część praktyczna, czyli rysunek i malarstwo na żywo oraz autoprezentacja, której obawiał się najbardziej. O wiele bardziej wolał uczyć się formułek z medycyny, niż wymyślać na bieżąco, dlaczego namalował taki, a nie inny obraz. Choć farb miał pod dostatkiem, zdawało się brakować mu słów.

     Bo Józek Irysowski był specyficznym artystą. Można by go było porównać do naukowca, który łączył fiolki w warunkach laboratoryjnych, by uzyskać piękne barwy, a potem rozlewał je na szkiełkach, modląc się, by nie wywołać wybuchu. Przypominał anioła, któremu Bóg pozwolił pokolorować kawałek stworzonego świata, a Józek co rusz zwracał się do niego z pytaniem „czy tak było dobrze?". A Bóg wiedział, że było to dobre.

•♡•

𝐇𝐞𝐣, 𝐒𝐞𝐫𝐝𝐮𝐬𝐳𝐤𝐚!

Piosenka na górze to totalne music theme Uniwerka! Nie było mnie tu miesiąc, więc na początek Jesieni warto wrócić do przytulnego Sercowa, choć... jak widzicie, łatwo nie będzie! Ostatnio moja aktywność na Watt jest znikoma i jakoś po Rzece nie umiem napisać nic treściwego, ale może w końcu zbiorę się w sobie, zobaczymy, hah. A jak to wygląda u Was?

Lubicie Jesień? ♡

𝐝𝐨 𝐳𝐨𝐛𝐚𝐜𝐳𝐞𝐧𝐢𝐚 𝐧𝐚 𝐮𝐧𝐢𝐰𝐞𝐫𝐬𝐲𝐭𝐞𝐜𝐢𝐞!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro