𝟐. 𝐃𝐳𝐢𝐞ł𝐚 𝐦𝐚𝐥𝐚𝐫𝐳𝐚 𝐢 𝐰𝐲𝐦𝐚𝐫𝐳𝐨𝐧𝐲 𝐨𝐠𝐫𝐨́𝐝

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

     Anceps remedium melius quam nullum, mówiła pewna łacińska, medyczna sentencja. Niepewne lekarstwo lepsze niż żadne. Dlatego też Józek nieco niepewnie kliknął opcję „Drukuj" przy podaniu o przyjęcie na Wydział Lekarski Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, po czym oparł się wygodniej na krześle. Do jego pokoju wkradało się lipcowe słońce, gorące i pełne werwy, popychające go do działania. Przysiadło się do chłopaka i zerknęło swymi świetlistymi oczyma na kartki, które wypływały z drukarki. Warszawski Uniwersytet Medyczny.

      Irysowski westchnął przeciągle, spoglądając na swoją teczkę z pracami na ASP. Dwadzieścia pięć kartek zerkało na niego z nadzieją, próbując przyciągnąć oczy chłopaka swymi barwami. Wstał i podszedł do nich, siadając na podłodze i otwierając teczkę. Wyciągnął z niej swoje szkice i obrócił je w dłoniach, jak gdyby sprawdzał, czy naprawdę je trzyma, czy to tylko imaginacja.

     Pierwszą pracą był szkic wykonany węglem, przedstawiający Aleję Gwiazdozbiorów. Czarne posągi pochylały się nad ołówkowym wykończeniem drogi, ciągnącej się aż za ostatni wizerunek Corony. Węgiel przechadzał się zarówno po tej papierowej, sercowskiej ziemi, jak i niebie: jego nocne oblicze Józek obdarzył hebanową barwą. Przejechał dłonią po węglowym Ołtarzu, a ten zostawił na jego palcach czarne plamy. Uśmiechnął się. Następną pracą okazało się serce, którego elementy tworzyła brunatna barwa sangwiny. Technikę tę w pracach Józka szczególnie lubił ojciec; trois craynos zdobiła większość laurek, jakie czarnowłosy chłopak rysował niegdyś dla szanowanego kardiochirurga. Skąpane w bieli kartki serce figurowało w tej czerwieni, jednak jego elementy tworzyły poszczególne rośliny. Nie było więc przedsionków, a liście; zamiast aorty wyrósł okazały słonecznik w barwie zachodu słońca, a żyła główna przypominała wiekowy pień okryty obdartą korą. Lekarze pewnie obraziliby się za taki szkic w swoich podręcznikach, lecz artystyczne dusze – och, ich serca przyspieszyłyby na taki widok. Odłożył pracę na bok i sięgnął po krajobraz warszawskiej Pragi, uchwycony tuszem lawowanym. Cienie praskiego brzegu kładły się na szarej Wiśle, która sunęła w kierunku Bałtyku. Wyglądało to tak, jakby mgła zastąpiła rzekę w jej drodze do morza i na chwilę przecięła Warszawę.

     Pod krajobrazami znalazł w końcu prace malarskie; unikał akwareli, gdyż nie były dobrze widziane w teczce, a zastępował je olejami i akrylami (a te szczególnie lubił łączyć z drewnem, uzyskując uzależniający zapach). Wyciągnął więc portret Konstancji, skąpany w ciemnych, oleistych barwach. Matka zabrana przez Cień. Pamiętał bardzo dobrze chwilę, gdy malował ten portret: jak we wszystkich ckliwych i smutnych historiach padał wtedy deszcz. Krople zsuwały się po szybie, prześcigając się w drodze na parapet, a szesnastoletni chłopak moczył pędzle w cieniach, które pozbierał z miasta. To był dzień, kiedy po ojca pojechały karetki, a Józek wrócił do domu z imprezy, czując na ustach smak alkoholu i pocałunków Laury Kamińskiej. Wszystko wtedy było jakieś obce, dziwne i takie niesercowskie.

     Następnym dziełem był pies Michała, Kursor (Józek dalej nie mógł zrozumieć imienia, jakie brat nadał puszystemu spanielowi), leżący na kolanach ojca. Zmęczone, silne dłonie kardiochirurga gładziły aksamitną sierść zwierzęcia, które przymykało sennie akwarelowe powieki. Farby spiętrzyły się na kartce w taki sposób, że można je było niemal pogładzić i wyczuć miękką sierść zwierzęcia. I te dłonie; uśmiech znów wkradł mu się na usta. Ojciec uwielbiał Kursora i wielokrotnie siedział z nim na kolanach, czytając przy tym jakieś medyczne artykuły. Takiego pamiętał go Józek. Takiego go chciał pamiętać.

      Wzdrygnął się, biorąc lekko naderwaną kartkę. Jej pochodzenie było zaprzeczeniem wszelkiej szlachetności: nabazgrał coś na niej, gdy pewnego mglistego ranka wrócił pijany do domu. Nie był na tyle nietrzeźwy, by lec na łóżku i zasnąć; musiał coś robić. Usiadł więc przy biurku i zaczął szkicować to, co miał w głowie. Pamiętał, że dudniło mu wtedy w niej nieziemsko, a Farby przynosiły jakąś dziwną ciszę, spokój. Przedarł kartkę na pół.

      Pomyślał przy tym, że przydałaby mu się praca łącząca w sobie techniki farb i rysunku. Lecz co takiego mógł narysować, pokryć farbą, poprószyć włosiem pędzla, który wyłysiał całkiem od pracy? Zastanowił się, zerkając na swoją tablicę korkową. Czarna chusta zakrywała jeden ze szkiców, który powiesił tam wiosną poprzedniego roku. Sięgnął po niego i zerwał kartkę, chwytając w dłonie projekt sercowskiego anioła.

     – Co się tak cieszysz do tego martwego drzewa? – Michał pojawił się na progu jego pokoju, przecierając zmęczone pracą oczy. – Pokaż. – Starszy brat wyrwał mu papier i obrzucił go swoim graficznym okiem. – To ten kamień, którym wytatuowałeś sobie na kilka tygodni na ręce? – Przypomniał mu rany po dłucie. Józek przewrócił oczyma i zabrał mu kartkę, wrzucając ją w stos innych. – Już się tak nie obrażaj, panie artysto, hej, hej!

     – To ten kamień, z którego zrobiłem anioła. Drzewo poszło na szczytny cel. – Mruknął, opierając się o ścianę i kładąc dłoń na podwiniętym kolanie. Michał popatrzył na niego ze smutkiem, widząc, że młodszy Irysowski nie był skory do żartów.

     Po wypadku w Żółtym Liceum coś w nim pękło. Śmiał się jakby mniej, wciąż chodził z głową w chmurach i wszystko robił automatycznie. Gdy przed kilkoma dniami zbił szklankę, Michał mógłby przysiąc, że czarnowłosy zacznie przepraszać rozrzucone na ziemi kawałki szkła. Czuł się winny za wszystko, co robił i poczucie to zdawało się go nie opuszczać. Paliło go.

     Jedynymi momentami, w których Józek był spokojny, były te, które swoje początki czerpały od rudowłosej sercowianki. Przy kojącym głosie Fau, przy jej łagodnym dotyku, Józek zdawał się poniekąd zapominać o tym, co stało się w Żółtym Liceum. Dlatego też Faustyna często bywała przy nim po wypadku, chociażby dla tak prozaicznych celów jak wspólna nauka, gdy on wkuwał wzory chemiczne, a ona pisała rozprawki. Wtedy wypełniała go Miłość, ba! wręcz tkwiła obok niego, lecz gdy zastawał Samotność w drzwiach, wszystko waliło się jak domek z kart, w które nie umiał grać.

     – Zdajesz w końcu na ASP? – zagadnął Misiek, by zmienić temat i pochylił się nad teczką chłopaka, jednocześnie dostrzegając podanie na WUM. Przygryzł usta i przełknął ślinę. – Ej, mówię do ciebie, nie zasypiaj. – Potargał go po włosach, na co Irysowski zamrugał szybko. – Znowu oczy?

     – Takie plamki... Nie wiem... Może za dużo barw albo białe krwinki mi szaleją. – Potarł powieki i znów szybko zamrugał. – Jakby na chwilę źrenice mi zaparowały, potrzebuję wycieraczek. – Zaśmiał się, odpychając brata. Niezablokowany wózek przesunął się nieco. Prawa ręka Józka zadrżała lekko, gdy puścił koło. Ścisnął ją za nadgarstek i przyciągnął do klatki piersiowej. – Muszę zrobić jeszcze jeden szkic. A raczej farbo-szkic. – Uśmiechnął się. – Chociaż w sumie nie wiem... – Zerknął na podanie, które Michał trzymał w dłoniach. – Biologię miałem na dziewięćdziesiąt pięć procent, powinienem się dostać.

     – A chcesz? – Grafik uniósł brwi. – Chcesz przez kilka lat oglądać trupy w prosektorium i rysować jakieś dziwne rzeczy na anatomii? Chcesz uczyć się dwanaście... nie, jeszcze staż... trzynaście lat, zanim dopuszczą cię do stołu? Naprawdę wybierasz to ponad seksowne modelki w pracowni?

      – Nie potrzebuję seksownych modelek, poza tym i tak najczęściej nie takie dają. – Wywrócił oczyma. – A akty nie są moją miłością – prychnął, chowając kartki do czarnej teczki o pokaźnej objętości. – Wolę niedopowiedzenia w sztuce. Kiedy pokazujemy coś w całości, to po co interpretacja? To ukryte znaczenia żądają, by je odkryć. Kiedy mamy wszystko na tacy, to nie będziemy się zastanawiać, co mogłoby na niej być. Akty odbierają wyobraźnię taką, jaką ja ją widzę. Może i pobudzają coś innego, ale cóż. Ja wolę inną wyobraźnię. – Zamknął teczkę i wstał powoli, biorąc z biurka kilka połamanych ołówków.

     – Ale to podstawa artystycznego wykształcenia – przeczytał z Wikipedii Michał, spoglądając na brata siadającego do biurka.

     – Możesz mieć wykształcenie w jakimś kierunku, ale tego nie kochać. Matematyka jest tego świetnym przykładem. – Puścił mu oczko. – Jeśli kiedyś będę musiał namalować akt, to tylko z miłości do ludzkiego ciała i piękna, nie z pociągu erotycznego. Artystę pociąga dzieło, nie rzeczywistość, bo to dzieło jest jego rzeczywistością. Świat tutaj – wskazał na okno – różni się od tego – wyciągnął kartkę. – Bo ten papierowy należy tylko do mnie. Mogę zrobić z nim, co zechcę, stworzyć go jak domek w Simsach, używając wszystkich dodatków. – Otworzył pudełko farb i zamknął oczy, czując ich woń. – Mogę uczynić go kolorowym, gdy ten za oknem jest czarny jak noc. Mogę zachować pokój na płótnie, gdy wokół szaleje wojna. To jest właśnie potęga sztuki i jej wyższość nad historią. To, że sztuka zapisuje, jak chce, a nie tak, jak dyktują daty. Michał? – Spojrzał na grafika, który przedarł na pół jego podanie na medycynę. – Co ty...

     – Sam się prosiłeś. Sądzisz, że po takim monologu pozwoliłbym ci iść na medycynę? – Zmiął kartkę w kulkę i wrzucił ją do kosza. – Tam jest jej miejsce. A tu twoje. – Pchnął jego krzesło i zapalił lampkę. Ołówek w dłoni Józka zadrżał. – Wracam tu za godzinę i chcę widzieć chociaż połowę jakiegoś cuda. – Klepnął go w plecy i uśmiechnął się. – I więcej radości, bo wyglądasz smętnie, jak postać żywcem wzięta z „Krzyku". – Przyłożył dłonie do policzków i otworzył usta, wydając z siebie cichy dźwięk „o". – Pomyśl sobie o Faustynce, czy kogo tam teraz kochasz. – Józek nacisnął mu nogą hamulec na wózku, na co ten pchnął jego krzesło obrotowe.

      Gdy starszy Irysowski poszedł do siebie, Józek popatrzył na kartkę, próbując opanować drżenie prawej dłoni. Faustyna. Przypomniał sobie zniszczony szkic z początku drugiej klasy i ironiczny uśmiech przemknął mu przez usta. Jak głupi wtedy był! Ledwo znał tę dziewczynę, a umiał namalować ją niemal z pamięci. Każdego dnia szukał w jej wizerunku elementów, których mu brakowało, i wieczorami siadał w internacie, by kończyć to denne wyznanie zauroczenia. Przypominał sobie swoje – niekiedy nawet natrętne – gesty i śmiał się sam z siebie. Był tak niedojrzały w miłości, lecz płomienie zdawały się wypalić w nim te wszystkie niedoskonałości. Bo Miłość była cierpliwa.

     Teraz jego miłość do Faustyny przypominała spokojną taflę morza, na której kołysała się łódka. Siedzieli w niej oboje, przepływając kolejne połacie błękitu. Czasem zawiało, niekiedy pioruny uderzyły w jasną toń. Ale oni wciąż tam byli. Bo Miłość nigdy nie ustaje.

     Przesunął grafitowym końcem po bladych licach kartki i wyszukał w galerii zdjęcie dziewczyny. Odnalazł fotografię z zamku za Sercowem, gdzie zabrał ją na jedną z pierwszych randek. Zdjęcie przedstawiało Faustynę siedzącą na skraju ruin, patrzącą w kierunku Sercowa. Rude, długie włosy dziewczyny spływały po plecach, a niektóre kosmyki kręciły się wokół twarzy. Nie wiedziała wtedy, że zrobił to zdjęcie; zbyt była upojona krajobrazami ze wzgórza. Oblane ciepłymi wspomnieniami serce drgnęło lekko i uderzyło mocniej. Zacisnął palce na narzędziu i powoli, spoglądając na dziewczynę, zaczął szkicować bazę pod farby.

     Letnie słońce, przechadzające się warszawską Pragą, zajrzało do niego przelotnie, a gdy upewniło się, że jego ukochany malarz pracuje, pomknęło nad Sercowo, oznajmić to dziewczynie, której rysy stopniowo pojawiały się na jego kartce.

***

     Faustyna upiła łyk zimnej herbaty i spojrzała na skąpany w świetle poranka ogród. Fontanna szumiała tuż obok niej, a małe kamyczki kąpały się w chłodnej wodzie, pluskając rozkosznie. Skropiona rosą trawa łasiła się do bosych stóp dziewczyny, zupełnie jak Cezar, który spał w koszyku obok. Leżąca na kocu książka czekała, aż jej właścicielka znów zatopi się w lekturze, jednak Faustka porzuciła zagłębianie się w świat na Roosevelta 5 u Borejków na rzecz podziwiania swojego małego raju. I nawet zaznaczona przez Fau wypowiedź Krzysztofa do Idy straciła na znaczeniu. Jak kto się do ciebie uśmiechnie, to ty się cała rozpromieniasz. Tak jakbyś, rozumiesz, tylko na to czekała (...). Ty się tak rozjaśniasz, jakby ci się w środku zapalała żarówka.

     Bo przecież ogród Róży Świt był piękny; rosła w nim rozłożysta wierzba, której liściaste włosy wychodziły aż za ogrodzenie. Tuż obok znajdowały się rabatki pełne kwiatów; każdy z nich miał swoje znaczenie, gdyż Róża (co odziedziczyła po niej Faustyna) sadziła kwiaty według ich znaczeń, tak by układały się w historię, miłosne wyznanie albo depeszę pełną smutku. W jednym z rogów ogrodu znajdowała się dziura, przez którą Hela i Faustyna wychodziły kiedyś w kierunku Tulipanowej, by biec na pola, które znajdowały się zaraz za tą ulicą. Cień, jaki rzucał pastelowy dom, skłaniał swój wierzchołek niemalże przy furtce, do której prowadziła kamienista dróżka. Ile razy Faustyna wywróciła się na niej, wracając ze szkoły – wolała nie wspominać.

     Uśmiechnęła się. W głębi serca marzyła, by kiedyś mieć swój własny ogród. Taki, który będzie tylko jej, wypłynie spod jej rąk, a każdy kwiat będzie znała osobiście, i to od dnia jego narodzin. Byłaby w tym ogrodzie oczywiście wierzba, a także tuje, potulne i smukłe. Siadywałaby tam z książką lub kolejną pracą naukową do skończenia i wpatrywała się w zachody słońca złapane w butelkę. Wiatr pchałby furtkę tak często, jak dłonie przeróżnych gości, którzy przychodziliby do jej domu. Pachniałoby tam ciągle popołudniową herbatą i miodem, który czasem skapnąłby na trawę. Może udałoby się zawiesić huśtawkę? I w cieniu tej wielkiej wierzby, wśród jej zielonych, ulotnych włosów, siedziałby on. On ze szkicownikiem w dłoniach, rysujący kolejny krajobraz. On z książką od medycyny i receptami wystającymi z kieszeni. On o spracowanych dłoniach, w które ujmowałby jej palce do czułego pocałunku. On. On byłby częścią tego ogrodu, tak jak wierzba, kwiaty, fontanna i Wiatr – byłby jego opus magnum. Człowiek był przecież tym samym dla Edenu, a ona potrzebowała choćby skrawka Raju w swoim życiu.

     – Faustuś? – Pani Róża wyszła z domu w okularach przeciwsłonecznych i zwiewnej, letniej sukience. Córka uśmiechnęła się do niej, a kobieta odwzajemniła ten gest. – Rozmawiałam z tatą o twoim mieszkaniu w Warszawie. – Usiadła na trawie, tuż obok rudowłosej, i pogłaskała śpiącego Cezara. – Masz już wszystkie papiery?

     – Tak, jutro jadę, żeby je złożyć. – Przełknęła ślinę i popatrzyła na niebo. – Mamo... a jeśli się nie dostanę?

      – Wiesz, jest jeszcze Warszawski, Poznański, Jagielloński... – Kobieta wyliczała uniwersytety. – Do tego KUL, siostra Jagoda mówiła, że świetny. Ale dostaniesz się, miałaś takie dobre wyniki! – Poczuła, że córka kładzie głowę na jej ramieniu. – I ciocia Matylda tak się cieszy, że będziesz u niej mieszkała. To o niebo lepsze od tych obskurnych akademików.

     Ciocia Matylda, a właściwie Matylda Świt, była młodszą siostrą Szymona. Niezamężna kobieta mieszkała na warszawskim Powiślu, które nazywała „ukochaną speluną". Pracowała w Muzeum Narodowym jako jeden z zastępców dyrektora, a także zajmowała się rezerwacją lekcji muzealnych, co sprawiało jej tak wielką radość, jakby była menagerką samych malarzy. Gdyby porównać ją z Szymonem, człowiek dostałby zawału – Matylda była wygadana, pełna werwy i o dość wybuchowym temperamencie. Wszędzie było jej pełno i nie znosiła milczenia brata. Śmiał się, że mogłaby mówić za dwoje i gdy Faustyna zaczytywała się w Ani z Zielonego Wzgórza, żartował, że Matyldę powinni nazywać Małgorzatą Linde.

     Państwo Świt postanowili więc ulokować u niej Faustynę, przynajmniej na pierwszy rok studiów, by dziewczyna nie musiała przejmować się mieszkaniem w nowym miejscu. Codzienne, dwugodzinne dojeżdżanie na uniwersytet mogłoby być wykańczające, więc uznali, że oszczędzą córce takich wrażeń. Sądzili też, że temperament Matyldy pokryje się z charakterem Faustyny, więc byli spokojni o młodszą ze swoich pociech.

      Owszem, mogła też zamieszkać z Józkiem, jednak młodzi postanowili wstrzymać się z taką decyzją; tak czy siak spędzali ze sobą czas, a wiedzieli, że w swoim towarzystwie nie mogliby się na dłuższą metę skupić na nauce. Fakt – co innego Miłość, co innego Namiętność, jednak oboje byli na tyle ambitni, że postanowili podzielić obowiązki i przyjemności. Była w tym też troska o siebie nawzajem, jeszcze tak dziecięcych w miłości. Ten jednak kto sądzi, że w miłości nie ma trudu – myli się. Można go odroczyć, ale nie wykluczyć.

     – Też się cieszę, nawet nie wiesz jak, mamo! – Uśmiechnęła się, choć dłonie jej zadrżały. – Powiśle jest takie... inne. Tak różne od Sercowa, od naszej Kwiatowej, Kochliwej, Tulipanowej, Bliskiej. Ale wierzę, że będzie cudowne. I ten widok na Wisłę! Ach, czy wiesz, że prawie naprzeciw mojego okna będzie miejsce, gdzie na drugim brzegu mieszka Józek? Przeprowadzili się z Michałem i teraz niemalże widzę ich okna. Czy to nie romantyczne? – Westchnęła i przymknęła oczy. – Wieczorem wyjść na bulwary, spróbować dojrzeć ten drugi brzeg... – Pani Róża uśmiechnęła się na te słowa. – I jego dom, tak blisko, niewyobrażalnie blisko... – dodała łagodnie, przyciskając książkę do piersi.

     – Lepiej się już czuje? – zagadnęła Róża, ziewając ukradkiem. – Jak go ostatnio widziałam, to był taki zmarnowany – dodała z troską.

     – Gdy drży mu ręka, to strasznie się denerwuje – odparła po chwili rudowłosa. – Boli go, a nie chce się do tego przyznać, wstydzi się tego jak trądu. Ale jak rysuje albo się uczy... Jest spokojniejszy. – Uśmiechnęła się czule. – Myślę, że... będzie lepiej, jak... minie trochę czasu, pochodzi jeszcze na rehabilitację. Doktor Chomikowski też przypisał mu jakieś leki, po nich często zasypia. Ale już dobrze... – Jej głos zgasł jak hałasy dnia i zanurzył się w wieczorze.

     Wierzyła w to, co mówiła. Miała wrażenie, że kiedy chłopak będzie „wśród swoich", wdroży się w studenckie życie, odzyska swój dawny spokój. Znała go już i wiedziała, że bezczynność frustrowała go i musiał coś robić, by czuć się lepiej. Dlatego gdy towarzyszyła mu przy nauce, mogła powiedzieć – dość kolokwialnie – że byli w domu.

     Bo dwa lata temu Józef Irysowski poznał Sercowo, będące spokojem i domem Faustyny Świt. A teraz ona miała stanąć na progu Warszawy, w której to on mieszkał od lat.


•♡•

𝐇𝐞𝐣, 𝐒𝐞𝐫𝐝𝐮𝐬𝐳𝐤𝐚!

Wracamy na chwilkę do naszych bohaterów, których niedługo (mam nadzieję!) spotkamy we własnych domach na papierze! Pamiętacie te trudne wybory Józka? Postać Fau ma troszkę dodanych akapitów w całym Uniwerku, by lepiej nakreślić cały ciąg fabularny.

Jaki jest Wasz wymarzony dom?

𝐝𝐨 𝐳𝐨𝐛𝐚𝐜𝐳𝐞𝐧𝐢𝐚 𝐧𝐚 𝐮𝐧𝐢𝐰𝐞𝐫𝐬𝐲𝐭𝐞𝐜𝐢𝐞!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro