𝟑. 𝐁𝐢𝐞𝐥𝐚ń𝐬𝐤𝐢𝐞 𝐬𝐩𝐨𝐭𝐤𝐚𝐧𝐢𝐚, 𝐨𝐬𝐢𝐨ł𝐤𝐢 𝐢 𝐖𝐔𝐌

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

      Wiola wypuściła powoli powietrze i popatrzyła, jak krajobraz ucieka na tył pociągu, jak gdyby wypychany przez wietrznych konduktorów za brak biletu. Blondynka schowała papierosa do kieszeni i usiadła znów na niebieskim, pstrokatym fotelu w przedziale. Przeczesała jasne, krótkie włosy, które sięgały jej już nieco za ramiona, po czym zerknęła na Faustynę czytającą jakąś książkę na siedzeniu równoległym do jej.

     Był to widok jak wyrwany z obrazu Fragonarda. Do wyglądu Młodej dziewczyny z książką brakowało Faustynie tylko żółtej sukni z białym kołnierzykiem i skupienia na twarzy. Ta jednak wolała przyozdobić się w rozanielony uśmiech, gdy przewracała kolejne strony czytanej historii. Boże, jak dobrze, że Fragonard tego nie widział, bo przecież nie ma nic gorszego dla malarza niż ruszająca się modelka! Tylko Bóg jest tak wytrwały.

     – Myślisz, że na studiach będziesz miała czas na takie tanie romansidła? – W końcu zabrała jej lekturę i spojrzała na okładkę. – Serio? Ten obcy? Przecież to z podstawówki.

     – Ale przyda mi się na literaturę dziecięcą! Poza tym historia Uli i Zenka jest naprawdę urocza! Tu jest taka piękna myśl... „Nie wiem, kiedy się zobaczymy, może nieprędko, ale ja Ciebie nigdy a nigdy nie zapomnę. I może kiedyś tak się stanie, że przyjadę i zapytam, czy mnie pamiętasz". To taki dziecięcy Mickiewicz i jego Do M***. Tam przecież było „precz z mej pamięci, nie, tego rozkazu moja i twoja pamięć nie posłucha"! Czy to nie romantyczne? – Uśmiechnęła się Świt, biorąc zakładkę, by zatrzymać nią potok myśli. – Jak to mówiła pani Smokowska, „zawsze trzeba mieć przy sobie dobrą książkę". Bo akurat może być na nią dobry czas. A co do tanich romansideł, jestem przekonana, że żyję w jednym z nich i że Bóg ma niezły ubaw, pisząc kolejne rozdziały. Poza tym Zenek jest taki słodki! Nie to co Adam Cisowski z Szatana z siódmej klasy i... – Wystawiła twarz do słońca, które wpadało do pociągu co jakiś czas. Letnie promienie ucałowały jej piegowate policzki i przysiadły się do dziewczyny, jak gdyby chciały zagłębić się w historię z zamkniętej książki.

     – I Józek Irysowski z Romansów Faustyny Świt. Ta książka jest urocza, ale myślę, że nie dla studentów. – Ritaś rzuciła okiem na tył okładki. – Wiesz, martwię się trochę, że... to środowisko... będzie dla ciebie szokiem. Jest inne niż my w Żółtym Liceum. Że tak jak było w podstawówce... Może być i tu. – Przygryzła usta, patrząc na przyjaciółkę.

     – Wiem o tym – odparła rzeczowo Świt, co zdarzało się jej rzadko jeszcze przed dwoma laty. Jednak od kiedy skończyli klasę maturalną i przystąpili do egzaminów, rudowłosa stała się poważniejsza. Cząstka roztrzepanej i humorzastej sercowianki uleciała z niej i została zastąpiona kawałkiem dojrzałej kobiety. Jak gdyby Wiosna, tak dziecinna i ulotna, przełamała się w niej ku Jesieni, czy też ku gorącym chwilom Lata. – Wiem, że nie zawsze jestem taka, jak się ode mnie wymaga. Ale myślę, że nie sztuką jest dostosować się do towarzystwa, ale sprawić, by przyjęli cię taką, jaką jesteś. Nawet jeśli jest się mną. – Roześmiała się, po czym przewróciła oczyma.

     – A nie boisz się? Wiesz... imprezy, alkohol, Warszawa... – Wyliczała córka prawnika. – Dotychczas wszystko było jakieś takie łagodne, nawet pijana ty. – Zaśmiały się obie. – „Tak, bywam pijana, Józefie, tak, ciut-ciut wypiłam, ciut-ciut cię kocham". Pierwszy raz w życiu się nawaliłaś, a już zdążyłaś olać przyszłego męża i nie wrócić na noc do domu, panno Ciut-Ciut Irysowska – przedrzeźniała ją Ritaś, na co Świt spłonęła rumieńcem. – To było tak uroczo i głupio rozkoszne, że w życiu nie cofnęłabym tej butelki, jaką w ciebie wcisnęłam. – Oparła dłoń na podkulonym kolanie.

     – Jesteś okropna. – Pogroziła jej palcem. – To wcale nie było tak zabawne. – Westchnęła ze śmiechem, patrząc na okno, za którym mazowieckie lasy zamieniały się w zabudowania stolicy. – Ale ta świadomość, że... że on będzie przy mnie. Jakoś mi pomaga i sprawia, że chcę tu być jeszcze bardziej. – Uśmiechnęła się sama do siebie. – Chodzić tymi ulicami, które on zna na pamięć, i słuchać, jak opowiada mi o tym mieście. Pewnie, że się boję. Ktoś, kto nie odczuwa strachu... czy może być człowiekiem? Ale moje serce... bije głośniej niż krzyczy strach. I wiem, że cokolwiek się nie stanie... on będzie przy mnie. – Zacisnęła usta, a na jej wargach rozlała się błoga cisza.

     – Żałuję, że nie mogłam tak powiedzieć o Piotrku – powiedziała Wiola, na co Faustyna spojrzała na nią ze smutkiem. – Przecież to on chciał, żebyśmy poszli na studia razem, a teraz... Ten Gdańsk. Nie kocham go, ale...

     – „Dusza moja jakaś taka smutna, kiedy przechodzisz obok obojętnie..." – dokończyła przyszła polonistka, po czym usiadła obok przyjaciółki i przytuliła ją mocno. – Znajdziesz go, Wiols. Nie kogoś, bo to nie może być byle kto. Znajdziesz go, bo jego imię już na pewno jest tutaj. – Wskazała na jej serce. – Tylko czas musi je odkryć. Jak taką zdrapkę. – Uśmiechnęła się czule, po czym oparła głowę na ramieniu przyjaciółki. – Czas odkrywa tak wiele rzeczy w naszym sercu. Ale czasami też wydrapuje rany w miejscach, które powinny zostać ukryte. Wtedy to bardzo boli. – Przełknęła ślinę i chciała dodać coś jeszcze, lecz z głośników dotarło do nich, że zbliżają się do stacji Warszawa Centralna.

     Wysiadły na peron, otrzepując ubrania z pociągowego kurzu. Wiola miała na sobie nieco luźniejsze, dżinsowe spodnie z kilkoma przetarciami i białą koszulkę polo. Okulary przeciwsłoneczne lśniły w jej włosach jak specyficzny diadem, zaś powieki zdobiły czarne kreski, podkreślające spojrzenie dziewczyny. Faustyna na podróż do Warszawy wybrała zieloną, sztruksową sukienkę z szelkami, pod którą założyła luźną, białą koszulę z krótkim rękawem. Na kołnierzyku koszuli i krańcach sukienki wyhaftowane były maleńkie stokrotki i koniczynki, zlewające się kolorami z kontrastującymi częściami tego ubioru. Przewieszony przez ramię żółty plecak zdawał się być wspomnieniem sercowskiej placówki. Wyglądał przy tym dość specyficznie w szarościach Warszawy.

     – O proszę, nasze księżniczki! – Tymek, czekający z Józkiem na peronie, rozłożył ramiona, przytulając obie dziewczyny. – Uważajcie, bo mi okulary zwalicie. Powóz dowiózł panie bezpiecznie? Konie nie szarżowały? Chociaż koleje polskie to prędzej się wlekły. – Roześmiał się, całując obie dziewczyny w policzki na powitanie. Jego luźna koszulka pachniała peronową kawą i zapach ten można było nazwać „warszawskim porankiem".

     – Lokaje tylko prosili o dokumenty, pewnie chcieli spisać dane, żeby wyszukać na fejsie. – Ritaś przewróciła oczyma, poprawiając ramię torby, która cały czas obsuwała się jej aż do łokcia. – Józek! Cześć! – Uściskała wysokiego malarza, witając się z nim radośnie. Czarnowłosy przytulił ją lekko, po czym uśmiechnął się nieznacznie, obrzucając Fau przelotnym spojrzeniem. – A, dobra, czaję. – Ritaś spojrzała kolejno na każde z nich, po czym zasłoniła Tymkowi oczy. – Będą sceny nie dla dzieci, więc uważaj. – Zaśmiała się, odwracając się z chłopakiem w stronę Costy, by kupić kawę przed wyruszeniem w miasto.

     Gdy Ritaś i Piasek oddalili się nieco, Józek rozłożył ramiona i przygarnął do siebie dziewczynę. Przytulił ją mocno, zanurzając twarz w burzy jej włosów pachnących karmelowym szamponem i sercowskimi lasami. Zacisnęła dłonie na jego ramionach, wtulając się w ciało chłopaka nagrzane stołecznym słońcem. Nie widziała go od ponad tygodnia, zdążyła więc stęsknić się za tymi silnymi ramionami i kaskadą czarnych loków. Odetchnęła głęboko zapachem jego pistacjowej koszuli, czując perfumy, których woń roznosiła się w pokoju Pawła Irysowskiego. Józek pogładził ją po plecach, po czym odsunął lekko od siebie, całując w czoło. Uśmiechnęli się do siebie z czułością, przerwaną piskiem pociągu wtaczającego się na tor obok.

     – Musisz uważać, żeby moja sercowska dziewczyna nas nie zobaczyła, hm? – szepnął, pochylając się ku jej włosom. – Myślę, że byłaby zła za takie peronowe romanse. – Puścił jej oczko, po czym uniósł jej dłonie i ucałował je lekko. – Chyba nie ufa warszawiankom.

     – Myślę, że bardziej warszawiakom. – Zmierzwiła mu włosy, patrząc w jego ciemne, dobre oczy.

     – Stare dobre małżeństwo już się przywitało? – Piasek podał im obojgu kubki z kawą. – Chodźmy, bo mi dziekanat zamkną, a nie chcę szlajać się po Nowym Świecie bez celu. – Zerknął na zegarek.

     – Właśnie. – Józek wyciągnął telefon. – Może spotkamy się na Placu Zamkowym za dwie, trzy godziny? Myślę, że wszyscy zdążymy złożyć w tym czasie papiery. Chociaż wy macie najbliżej. – Skinął na Wiolę i Tymka. – Bo UW i Uniwersytet Muzyczny są zaraz przy głównej Starówce. Ja WUM mam jakieś piętnaście minut stąd. – Spojrzał w kierunku przystanków autobusowych.

     – Chciałeś powiedzieć „ASP mam piętnaście minut stąd" – poprawił go Tymek. – Gdzie masz teczkę?

     – Rozmawialiśmy o tym, proszę – zgasił go Irysowski, przygryzając wargi i wbijając ręce w kieszenie. – Możemy się spotkać na Starówce za dwie godziny?

     – Dobra, bez spin. – Wiola poprawiła okulary. – Ty jedziesz do Chopina. – Wskazała na Tymka, a potem przeniosła wzrok na Fau. – Ty do Uniwersytetu Koło Samej Warszawy, ja podrywam hot typów w dziekanacie UW, a ty masz przewalone, jeśli wybierzesz medyczny – zwróciła się do Józka, po czym pociągnęła Piaska w stronę drogi zmierzającej w stronę Pałacu Kultury i Nauki. – Oświeć go, Fau! – Pomachała przyjaciółce, która przeniosła wiosenne oczy na twarz chłopaka.

     – Józek... – zaczęła powoli.

     – Wiem, co powiesz – przerwał jej, patrząc w bok. Jej głos rozbrajał go bez reszty i wiedział, że jeśli tego nie ukróci, ulegnie dziewczynie. – Powinienem zdawać na ASP. Mam teczkę. Mam... – Przypomniał sobie jej portret, który był zwieńczeniem jego pracy. – Ale nie mogę, Fau. – Przytrzymał ją za łokieć. – Chociaż rok... Jeśli wytrzymam rok na medycynie, zrobię wszystko, by przetrwać kolejne lata. By... mój ojciec...

     – Józek, twój tata na pewno nie chciałby, żebyś robił coś, czego nie kochasz. – Dotknęła jego policzka. Wzdrygnął się nieco. – Będziesz nieszczęśliwy na WUM-ie, przecież widzę, jak ci trudno, jak walczysz sam ze sobą. A ja... nie zniosę tego, rozumiesz? Nie chcę, żeby ten rok zabrał ci chęci do wszystkiego, a mi, chociaż to egoistyczne, by zabrał mojego uko... chłopaka. Józek, proszę. – W jej oczach zaszkliły się łzy. – Nie mogę patrzeć, jak męczysz się z czymś, czego nie kochasz, tylko dlatego, że czujesz się winny za coś, na co nie miałeś wpływu. Nie mogłeś uratować taty, to nie było od ciebie zależne, och, skarbie... Trzynaście lat... On cię tak kocha... I... pamiętasz? Jeśli kogoś kochamy, to czasami musimy się nie zgodzić na rzeczy, które ta osoba robi, wybiera. I ja, bo tak bardzo cię kocham, nie zgadzam się z tym, co robisz. Józek, proszę, popatrz na mnie. Chcę dla ciebie dobrze, przecież wiesz... Byłbyś świetnym lekarzem, ale nie teraz. Zbyt cię to boli, widzę to. Musisz dać się wyleczyć, a nie zajmować tym sam. To nie interna, nie autodiagnoza. Józiu... – Przygryzła wargi, chwytając jego rękę. Palce chłopaka zadrżały nieco.

     – Przepraszam, Fau. – Pocałował ją mocno w czoło, po czym westchnął głęboko. – Ale to... z innej miłości. To dla mojego taty. Po prostu muszę. Do zobaczenia potem, kochanie. – Puścił dłoń dziewczyny i odszedł w kierunku autobusu, przymykając powieki, pod którymi rozmazywały mu się zabudowania Warszawy. Rudowłosa odprowadziła go spojrzeniem i poczuła, jakby na jej sercu pojawiła się maleńka rysa, podobna do tej, jaka powstała tam przed przedstawieniem na Dzień Matki.

     Wsiadła do tramwaju numer siedemnaście, próbując uspokoić myśli. Warszawa okazała się zupełnie w tym celu nieprzydatna; szum miasta, krzyki ludzi, warkot samochodów i ciężkie powietrze – to wszystko sprawiało, że Faustyna Świt miała ochotę zniknąć. Nie znosiła sprzeczek z Józkiem, gdyż zawsze czuła się po nich tak, jakby w jej sercu tkwił kawałek szkła i tylko on, przyszły kardiochirurg, umiał to serce opatrzeć. Kardiochirurg. Zaczynała powątpiewać w to, czy na pewno chciała go tak nazywać. Widząc jego spojrzenie, spowite we mgle niepewności i sprzeczności, bała się. Nie mogła dopuścić do swej wyobraźni widoku Józka, który wracał do domu po całym dniu zajęć i siedział w ciszy, powtarzając kolejne formułki z anatomii. Im więcej uczyłby się o sercu, tym wolniej biłoby jego własne, aż w końcu do całkowitego zatrzymania. Cessatio circulationis.

     Kochała go. Pokochała go do szaleństwa i rozpadała się za każdym razem, gdy widziała go w takim stanie. Przypominała mgłę na łące, na której panowała ciemność. W ciemności nie było widać pajęczyny poranka. W ciemności Józef Irysowski nie potrzebował Faustyny Świt.

     Przełknęła ślinę i pociągnęła nosem, patrząc za okno. Rondo Radosława, Stawki, plac Grunwaldzki. Wszystko było takie wielkie, przepełnione ludźmi, jakby w ciągłym biegu. Rondo Radosława w żadnym wypadku nie przypominało spokojnego skwerku przy Anielskiej, a cmentarz przerażał ogromem krzyży, których na tym sercowskim było raczej niewiele. No i ci ludzie.

     Ludzie w Warszawie przypominali cienie. Było ich tak wielu, że zlewali się ze sobą w jedną, szarą masę, której nie sposób było rozróżnić. Mknęli przed siebie, napędzani przez słońce, gorące i niemalże palące. Jak gdyby przerażeni dniem, zaszywali się w wieżowcach, w których przeglądało się niebo. Wychodzili dopiero nocą, a w ich oczach odbijał się blask neonów. Ludzie Warszawy. Ludzie, którzy nigdy nie widzieli gwiazd, chociaż potrafili ukształtować je z kilku świecących drucików, wyświetlić na ścianie czy opisać w projektach. Ludzie Warszawy. Przerażone słońcem cienie.

     Wysiadła na Marymoncie i dzięki wskazówkom Google Maps przesiadła się w tramwaj numer sześć jadący bezpośrednio na leśny kampus UKSW. Mimo że wcześniej już bywała w Warszawie, stolica dalej była dla niej czymś przerażającym i nieznanym. Czuła się, jakby trafiła do innego wymiaru. Cóż, dziewczyna całe życie mieszkająca w małym miasteczku przypominała lilię pośród róż. Nie odnajdywała się jeszcze w ich kolcach – ogromie stołecznych dzielnic, potęgi budynków, ulicznym pędzie. Bała się. Wiola miała rację.

     Gdy tramwaj zatrzymał się przed Lasem Bielańskim, Faustyna z ulgą wysiadła na chodnik, siadając na ławce przy przystanku i patrząc na wysokie, okryte zielenią drzewa. Ich szum i wielkość uspokajały ją; przymknęła oczy i wsłuchała się w śpiew ptaków, które próbowały swoją arią przebić symfonię ulicy. Pocieszne świergotki przeskakiwały między gałęziami, przekrzykując się nawzajem jak przekupki na bazarze. Co mi zaoferujecie, kolorowe kruszynki? – zapytała je w duszy przyszła studentka, ściskając w dłoniach teczkę z podaniem i wynikami matur.

     Kilka minut później wstała i skierowała się kamienistą dróżką w kierunku kampusu przy Dewajtis. Leśna droga biegła przez środek rezerwatu przyrody, jakim było to miejsce. Widziała boczne dróżki, które uciekły do wyschniętych koryt rzecznych. Schody z drewna i kamieni prowadziły na niewielkie pagórki i znikały zaraz za nimi, jak gdyby nie chciały zdradzać tajemnicy widoku, jaki krył się po drugiej stronie. Słychać było śpiew ptaków i przez chwilę Faustyna była pewna, że przed oczyma mignęła jej sarna, a może też mały warchlak. Idąc tą bielańską drogą, poczuła się już odrobinę pewniej, a smutek związany z Józkiem zabrał wietrzyk, który podążał za nią.

     Skręciła w prawo przy napisie „UKSW" i minęła dom rekolekcyjny „Dobre Miejsce". Uśmiechnęła się, czytając ten napis, a widok wielkiego krzyża ukoił jej rozdygotane serce. Stąd droga na uczelnię prowadziła już prosto i wystarczyło jedynie skręcić w lewo na ostatnim zakręcie. Miało się wtedy przed oczyma niewielki, biały kościół, przy którym znajdowała się zagroda. Tam, najspokojniej w świecie, tkwiły dwa osiołki zajadające marchewki, a przy nich puchate owce przechadzające się po zagrodzie z taką dumą, jakby były to nie wiadomo jakie włości. Zaskoczona tym widokiem Faustyna podeszła do zwierząt i wyciągnęła rękę do jednego z nich. Potulny osiołek zbliżył się do niej i dał się pogłaskać po szarej sierści. Dziewczyna uśmiechnęła się delikatnie i potarmosiła po futerku owcę, która potuptała w jej stronę zainteresowana czymś, co nie było jedzeniem, a znajdowało się szczególnie blisko.

     – Co tu robicie, słodzinki? – przemówiła do nich cichutko, wpatrując się w łagodne ślepia zwierząt. – To taka przestroga, żeby nie być osłem? – Zaśmiała się krótko, głaszcząc szarego towarzysza. – Jeju, chyba będę was mijać codziennie, co? Wypada się poznać, no, nie? – Poklepała owcę po puchatej główce. – Faustyna Świt, miło mi. – Ukucnęła przy ogrodzeniu, wyciągając rękę do białego zwierzątka upapranego łodyżkami siana.

     – Maksymilian Fresk, też mi miło. – Usłyszała głos obok i wzdrygnęła się lekko. Podniosła się szybko, uderzając przy tym w pysk biednego osiołka, który wydał z siebie gromki odgłos i pobiegł w kierunku małego, drewnianego domku. – Chyba wystraszyłaś Franciszka. – Gdy otrzepała sukienkę, zauważyła, że głos ten należał do wysokiego chłopaka w czarnym golfie. Jego włosy w kolorze ciemnego blond potargał wiatr, przez co pod słońce wyglądały nawet na kasztanowe. Uśmiechnął się, co uwypukliło jego kości policzkowe, i pogłaskał osiołka za uszami. – Jest strasznie nerwowy. Klara jest łagodniejsza. Klara! Chodź! – Gwizdnął i po chwili drugi osiołek przydreptał do ogrodzenia. Był barwy jasnego karmelu i wyglądał jak zabiedzony konik. – Klara, zobacz, co mam dla ciebie. – Wyciągnął z plecaka marchewkę i podał zwierzęciu, które musnęło mu pyskiem rękę. – Ja też ci dziękuję, księżniczko – zwrócił się do niego i roześmiał, po czym skierował spojrzenie na Faustynę. – Zdajesz do... tego liceum? – Spojrzał na budynek, który stał równolegle do kościoła.

     Była to parterowa, dość rozległa placówka, rozciągająca się pomiędzy koronami lasu a domkami pokamedulskimi przylegającymi do kościoła od lewej strony. Otoczona bramą skrywała w sobie kilkupiętrowy budynek z napisem "Internat", a także drogę w kierunku boiska. Tuż przy wejściu do szkoły, w połowie dróżki do internatu, mieścił się ogród pełen kwiatów, którego centrum była wysoka, drewniana kapliczka. Serce Faustyny drgnęło lekko.

     – Jestem tu, Józek... – Uniosła maskę z tlenem i wyszeptała w jego usta, po czym ucałowała jego wargi. Ten pocałunek zdawał mu się wyjątkowo chłodny, jak gdyby adekwatny do tej całej Zimy, która drwiła ze swego zimna, ze swego lodu. Do Zimy, która pragnęła ciepła, a ono ją pochłonęło. Nie był w stanie oddać pocałunku; odchylił więc tylko głowę, mając przed oczyma drewnianą kapliczkę, dogasającą szkołę i zapłakaną dziewczynę. Gdzieś obok już wyła karetka, wyła głośniej niż trąby na sądzie ostatecznym, niż szkolny dzwonek i niż płaczący mężczyźni. – P-proszę... – Ścisnęła jego rękę tak mocno, jak tylko była w stanie. Uśmiechnął się z trudem, patrząc w jej wiosenne oczy. Te oczy! Oczy zdradzały ją we wszystkim. Oczy chciał zapamiętać. I te dłonie... – Kocham cię, słyszysz? Kocham cię, Józek... – Pocałowała go znowu i tym razem poczuł na wargach jej łzy, jakby anielski deszcz ponownie stał mu się bliski. Całowała go, klęcząc na śniegu u stóp Królowej Świata, drżąc cała jak pierwszy przebiśnieg i płacząc za Chłopcem z Farbą na Dłoniach, który w końcu poznał Boga.

      – Em, wszystko okej? Głos Maksymiliana wyrwał ją ze studniówkowych wspomnień. Przytrzymała się dłonią ogrodzenia, a Klara trąciła pyskiem jej palce. Zbladłaś strasznie. Zaniepokoił się chłopak. – Chcesz wody?

     – Nie, ja... Popatrzyła na napis nad wejściem do szkoły. Publiczne Katolickie Liceum Ogólnokształcące im. bł. ks. Romana Archutowskiego. Katolickie liceum. To od słońca. Uśmiechnęła się, patrząc na rozpogodzone niebo. Maks skinął głową i przygryzł wargi, obrzucając ją spojrzeniem.

     Dziwna dziewczyna, pomyślał. Jeśli miała zdawać do tego liceum, musiał przygotować się na mijanie jej na leśnej drodze. Oczywiście nie stanowiło to dla niego problemu, jednak w postaci Faustyny było coś, co go zadziwiało. Te kwiaty na sukience, rude loki, nieco za duże okulary i dłonie, które zadrżały, gdy spojrzała na szkołę. Wydawała się być wyrwana z zupełnie innego świata. Jakby z książki. Papierowa dziewczyna, tak nazwał ją w myślach, wodząc oczyma za jej spojrzeniem, którym lustrowała liceum.

     – Chodziłem tu. Nauczyciele są spoko, szczególnie polonista, a dyrektor to świetny gość. Uśmiechnął się przelotnie, wbijając ręce w kieszenie ciemnych spodni. Taki typowy katol. Spodoba ci się human, chyba że wolisz ścisłe przedmioty, ale human jest tu naprawdę okej. Poczuł się w obowiązku opowiedzieć jej o szkole, której był absolwentem. I Msze szkolne są ekstra, można sobie pośpiewać, szaleństwo.

     – Ja... Och, nie! Machnęła ręką, śmiejąc się. Ja nie zdaję do tego liceum, ale... Odwróciła się w kierunku bramy UKSW. O tutaj. Wskazała na drogę do głównego wejścia, które okalały niskie drzewka. Liceum... Przygryzła wargi, czując dziwny ucisk w sercu. Mam już za sobą.

     – Naprawdę? Rozpromienił się, gdy to powiedziała. Jaki kierunek? Teologia? Dużo ludzi idzie na teologię, ale powiem ci szczerze, że są strasznie ponurzy. Można dostać załamania nerwowego, jak się na nich patrzy mówił, gdy szli w kierunku drzwi. Faustka uśmiechnęła się; lubiła osoby, które dużo mówiły i z którymi mogła pogadać o bzdurach.

     – Filologia polska. To idealny kierunek dla tego miejsca! Obróciła się na palcach, po czym weszła do głównego gmachu, a zaraz za nią podążył Fresk. Tuż przy wejściu znajdowała się obszerna aula im. Jana Pawła II, a przy jej ścianach ciągnęły się dwa długie korytarze; jeden w kierunku Biblioteki Głównej UKSW, drugi zaś mierzący ku dziekanatowi, przy którym można było skręcić w kolejne zakamarki kampusu. Czy to nie cudowne, że można czytać poezję i w ogóle całą literaturę w środku natury, która jest jej największą, zaraz po człowieku, inspiracją? To jakby być w sercu literatury, czuć jego bicie... Rozmarzyła się. Ale, wybacz, zagadałam cię. Co będziesz studiował?

     – Chyba serce literatury. Uśmiechnął się, wyjmując dokumenty. Filologia polska, pierwszy rok na stacjonarnych. Pokazał jej swoje podanie. Dostałem się na UW i tutaj, ale uznałem, że tu jest bardziej kameralnie, więcej ćwiczeń i jakoś tak... ciągnęło mnie do tego miejsca przez liceum. Przeczesał włosy, po czym pociągnął przeźroczyste drzwi dziekanatu. – Zapraszam panią w takim razie do złośliwych pielęgniarek tego serducha – dodał ze śmiechem.

     – Pielęgniarek i lekarzy mam chyba w życiu pod dostatkiem. – Zaśmiała się, po czym odetchnęła spokojnie „kawowym powietrzem", jakim przesiąkł dziekanat. – Dzień dobry. Chciałabym złożyć podanie na filologię polską...

***

     W tym czasie Józek szedł kolejnymi korytarzami Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego, szukając dziekanatu. Wysoki, oszklony budynek przypominał mu szpital w Międzylesiu, gdzie trafił kiedyś z ostrym zapaleniem płuc (i to, o ironio, nie tym po spotkaniu z wodami Kordii). Szklane budynki zawsze kojarzyły mu się z Przedwiośniem, ale też z jakąś ludzką ułomnością. Szkło tak łatwo było skruszyć, rozbić. A tutaj mieli się kształcić ci, którzy powinni umieć złożyć nawet najmniejsze drobinki w życiodajną całość. Paradoks.

     Minął kilku kandydatów na pielęgniarstwo i skierował się na Wydział Lekarski, ściskając w dłoni podanie o przyjęcie i swoje wyniki maturalne. Cholerna biologia. Gdyby osiągnął niższy wynik, może by nawet nie pokusił się o podanie, a tak? Faustyna była na niego wściekła, Tymek marudził coś o byciu „idiotą i dzbanem", a on sam czuł się źle ze sobą. Wiedział jednak, że nie może postąpić inaczej. A może to nie była wiedza, lecz tajemniczy podszept, któremu się poddał?

     Po wypadku w Żółtym Liceum czuł, że uratowane mu życie musi odpracować. Musi oddać to, co dostał. Czułby się winny, gdyby zdał na ASP i porzucił lekarską przyszłość, bo to ona miała dać zadośćuczynienie jego ojcu, a teraz także i jemu. Nie mógł pogodzić się z tym, że przeżył, choć wiedział, że było to dobre. Wielokrotnie, kiedy przechodził obok rodzinnego kościoła, czuł, jakby jego drzwi były dla niego zamknięte i według niego miały takie pozostać, dopóki nie spełniłby nałożonych na siebie obowiązków. Problem Józka Irysowskiego tkwił w tym, że tę listę zadań wykonał sam i nie skonsultował z Ordynatorem. Karmił serce receptą, która powoli go zabijała. Mimo tego wiecznego RKO.

     Pchnął drzwi dziekanatu i uśmiechnął się do starszej pani siedzącej za biurkiem. Wręczył jej białą teczkę z dokumentami i pochylił się nad zaświadczeniem o przyjęciu na studia.

     – Witamy nowego studenta. Uśmiechnęła się przyjaźnie sekretarka, podając mu kolejne formularze. Na jaki kierunek pan się wybiera?

     – Lekarski odparł ciepło, co wzbudziło sympatię kobiety.

      – A myślał pan nad specjalizacją, czy jeszcze za wcześnie? Zerknęła na jego nazwisko i pokiwała głową. Czy ktoś z pana rodziny nie studiował u nas przypadkiem? Albo nie wykładał?

     – Paweł Irysowski rzekł z troską. Ojciec... miał tu wykład i ćwiczenia dodał, po czym opuścił wzrok na kartkę. Kobieta uśmiechnęła się przyjaźnie, klikając coś w komputerze. Profesor Paweł Irysowski, zajęcia: chirurgia klatki piersiowej, podstawy kardiologii – wykład.

     – Na pewno jest z pana dumny powiedziała. Chciałbym, żeby był, pomyślał Józek, podając jej resztę dokumentów. Czyli widzimy się w październiku, hm? Upiła łyk kawy.

     – Tak. Życzę pani dobrego dnia! Pożegnał ją skinieniem dłoni i wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Widzimy się w październiku. Spojrzał na puste ściany. Żadnych obrazów, śladów niepotrzebnych farb, maźnięć niepokornych pędzli. Wszystko było sterylne i czyste, zupełnie jak gdyby uczelnia miała symulować miejsce pracy. Oblizał spierzchnięte wargi i westchnął przeciągle, chowając kopię dokumentów do torby, po czym usiadł na pustym korytarzu, patrząc na nagie ściany. W sercowskim liceum jego spojrzenie padłoby na krzyż.

      Tato, pomyślał, zatapiając się w ciszy uczelni. Robię to dla ciebie. Tak bardzo chciałbym, żebyś tu był. Żebyś mi pomógł. Potrzebuję cię, tato... Nie poradzę sobie bez ciebie. Ty zawsze chciałeś pomagać ludziom, zawsze wiedziałeś, że to jest to. Konsta... mama cieszyła się, gdy dostawałeś kolejne nagrody, a twoje nazwisko było znane w całej Polsce. Byłeś „kimś", tato. I nie wahałeś się. Każda twoja operacja była przemyślana, nawet wtedy, gdy pacjent umierał. Wiedziałeś, co robisz. Chciałeś to robić. Dlaczego tego po tobie nie odziedziczyłem?

***

      Dwie godziny później spotkali się wszyscy na Placu Zamkowym, tuż pod kolumną Zygmunta, na której schodkach usiedli, wystawiając twarze w kierunku ostatków słońca. Ludzie wokół mijali ich, pędzili na rynek czy też Krakowskie Przedmieście, a oni wydawali się jak wyrwani z W altanie Gierymskiego. Faustyna i Wiola przyszły z goframi pełnymi bitej śmietany, zaś Tymkowi buzia się nie zamykała; opowiadał im o pianinach wystawionych na korytarzach i przestronnych aulach, w których rozsiadywało się echo. Ritaś napomknęła coś o nieziemsko pięknym doktorze od prawoznawstwa, po czym upaćkała sobie twarz śmietaną z kolorową posypką. Faustyna opowiedziała im o Klarze i Franciszku, a także katolickim liceum, które znajdowało się naprzeciw uniwersytetu.

     – Uwierzycie? Wygląda prawie jak nasze! Klasnęła w dłonie, tym samym brudząc palce bitą śmietaną. I jest tam drewniana kapliczka. Do tego małe osiołki i pełno owiec. Ekscytowała się dziewczyna.

      – Owce owcami, powiedz mi, czy mam tam jakąś polonistyczną konkurencję. Usłyszała głos Józka, który usiadł obok Piaska na schodkach kolumny. Przewróciła oczyma, ciesząc się, że chłopak odzyskał dobry humor. Irysowski miał ewidentny talent do przechodzenia od humoru Zimy do Lata, być może za sprawą swojego bliskiego spotkania z chłodną Kordią, a następnie z ciepłem Faustkowej miłości. I czy powinienem już uczyć się wierszy, żeby wygrać jakąś poetic battle. Gdy usiadła obok niego, ujął jej dłonie, po czym pstryknął ją w nos bitą śmietaną zdjętą z jej palców.

      – Myślę, że nie będziesz miał tego problemu. Oparła głowę o jego czoło, a on skradł pocałunek z jej skąpanych w cukrze warg. Uśmiechnęła się, dotykając jego policzka i zostawiając na nim smugę bitej śmietany. Och, jak tęskniła za tymi pocałunkami! Chyba, że któryś z filo-kolegów nauczy się całego Pana Tadeusza, wtedy przykro mi. Puściła mu oczko i odepchnęła go lekko. Będziesz musiał znaleźć nową żonę z Zielonej Podstawówki. – Oparła głowę na jego ramieniu i poczuła, że objął ją delikatnie. Warszawa jest taka... inna. Z jednej strony smętna i szara, a z drugiej ma takie piękne miejsca jak Lasek Bielański i Starówka! Są jak wyrwane z fotografii, których nigdy nie widziałam, ale które na pewno wykonał ktoś absolutnie mocno zakochany w Warszawie. Rozkoszowała się widokiem na Krakowskie Przedmieście. Irysowski westchnął głęboko.

      Gdzieś tam, kilkaset metrów stąd, po prawej stronie spacerowej drogi, mieścił się główny gmach Akademii Sztuk Pięknych. Ledwie zdążył wyobrazić sobie rozległą bramę i wejście, Faustyna upaćkała go bitą śmietaną w policzek. Zaśmiał się, mierzwiąc jej włosy, po czym popukał palcem w zasłodzone miejsce na swojej twarzy.

      – Tu chyba panienka coś zostawiła, co? Zmierzył ją granatowym spojrzeniem. Przechyliła się i ucałowała go w policzek, po czym splotła ich palce. Tak słodka była dla niego ta czułość, choć przecież nigdy wcześniej nie posądziłby siebie o ciągoty w tę stronę. Teraz jednak łaknął jej jak kropli wody na pustyni.

      – Nie wiem, o czym pan mówi, panie Irysowski. Pogładziła go kciukiem po wierzchu dłoni. Józek?

      – Tak? szepnął w jej stronę, korzystając z tego, że Wiola i Tymek byli zajęci komentowaniem ludzi idących na Barbakan.

      – Obiecasz mi coś? Spojrzała w górę, chcąc dostrzec jego twarz. Możesz tego nie czuć, sama nie wiem, chyba jestem w tym amatorką, ale... tak bardzo cię kocham i... Ja wiem, że to dziecinne, ale... Obiecaj mi, że te studia nie zmienią naszych pór roku. Jej głos stawał się coraz cichszy. Że...

     – Nikt nie jest w stanie zmienić pór roku, Tyniu. Nawet jeśli śnieg spadnie w maju, będę cię kochał. Nawet jeśli Zima będzie wlokła się w nieskończoność, będę cię kochał zapewnił ją, czując, jak dziewczyna wtula się w niego.

      – Chyba polubię takie Zimy... – szepnęła, a on ucałował ją w czubek głowy.

      Będę cię kochał przez wszystkie pory roku. I jeden dzień dłużej.

•♡•

𝐇𝐞𝐣, 𝐒𝐞𝐫𝐝𝐮𝐬𝐳𝐤𝐚!

Od Uniwerka i Wattpada konsekwentnie odsuwa mnie UKSW, więc właśnie tam dziś Was zabieram! Mam nadzieję, że jeszcze uda mi się zakochać Was w Warszawie, tej wyjątkowej uczelni i miejscach, gdzie znajdą się nasi bohaterowie.

Macie jakiś wymarzony kierunek studiów? A może na nim jesteście?

Na ten moment PREMIERA Uniwerka została przesunięta na LUTY i mam nadzieję, że to ostateczne. :( W razie czego będę Was o wszystkim informować. Całuję i ściskam!

𝐝𝐨 𝐳𝐨𝐛𝐚𝐜𝐳𝐞𝐧𝐢𝐚 𝐧𝐚 𝐮𝐧𝐢𝐰𝐞𝐫𝐬𝐲𝐭𝐞𝐜𝐢𝐞!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro