Parasol

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Nie zobaczyłem go na powrót szybko. Sesja zbliżała się wielkimi krokami, zostały tylko trzy dni do pierwszego egzaminu. W bibliotece pojawiało się każdej nocy coraz więcej zestresowanych studentów. Jednak zielonookiego ani śladu. Zacząłem się aż sam sobą frustrować. Za każdym razem, gdy ktoś zaglądał w mój zakątek, miałem nikłą nadzieję, iż to będzie on. Nawet zrezygnowałem z polowania na swoje ulubione miejsce na rzecz większej szansy wpadnięcia na tę konkretną osobę. Moje zachowanie było wbrew logice – nie tak zostałem wychowany.

- Co ci po głowie chodzi? – spytał mnie pewnego dnia Blaise, gdy spotkaliśmy się na kawę. Normalnie przed najważniejszym okresem semestralnym kursowałbym jedynie w destynacjach dom-uczelnia-biblioteka, lecz już dawno udało mu się mnie przekonać, że przerwy są równie ważne jak ciężka praca. Trzeba było mu przyznać, że czasem mówił naprawdę sensowne rzeczy.

- Coś mi chodzi? – spytałem wyrwany z zamyślenia i dotknąłem swoich włosów z teatralnie zmartwioną ekspresją twarzy.

Blaise parsknął cicho, przyzwyczajony do wymijania niewygodnych dla mnie tematów. Poznał mnie na tyle, aby wiedzieć, że niechętnie dzieliłem się swoimi personalnymi przeżyciami. Nie znaczyło to, że nie próbował ich ze mnie wyciągać. Było to nieco denerwujące, ale oboje wiedzieliśmy, że jeśli rzeczywiście nie chciałem nic mówić, to nic ze mnie nie wychodziło. On też nauczył się mnie odczytywać na tyle, aby wyczuć, kiedy przestać.

- No dawaj, o co chodzi? Problem z wykładowcą? Zmiana materiału na egzamin na ostatnią chwilę? Niesatysfakcjonująca ocena?

- Czy według ciebie wszystkie moje problemy kręcą się wokół uczelni? – fuknąłem, zatrzymując tym samym jego serię pytań.

- Rzadko kiedy jest inaczej, więc najbezpieczniej mi w to celować – odparł, wzruszając ramionami. Nagle spojrzał na mnie z zaintrygowaną iskierką w oku oraz nikłym uśmieszkiem, błąkającym mu się po ustach. Oho. – Ty... Niemożliwe. Draco Malfoy w końcu się zauroczył? Kim jest ta (nie)szczęściara?

Kopnąłem go pod stołem i z satysfakcją patrzyłem, jak zwija się z bólu. Spokojnie upiłem łyk herbaty. Temu tylko jedno w głowie. Chłód stołu, na którym ją oparł, powinien go trochę ostudzić i odciągnąć od wyciągania pochopnych wniosków. Niedoczekanie moje, jak miałem się za niedługo przekonać.

- Nie wszyscy desperacko szukają sobie partnerki, wiesz? – powiedziałem, z wyższością unosząc jedną brew.

- Już się nie powtórzy, Wasza Wysokość – mruknął żartobliwie, za co prawie dostał drugiego kopniaka, którego udało mu się w porę uniknąć. – Ale chodzi o kogoś, nie?

- Tak - przyznałem dosyć szybko, gdyż i tak chciałem z nim o tym porozmawiać.

- O kogo?

- O chłopaka – odpowiedziałem, oczekując kolejnej serii pytań. Zaskoczyła mnie jednak cisza. Uniosłem wzrok znad herbaty, aby spotkać się z tym, który patrzył na mnie z niedowierzaniem.

- Czy ty...?

I wtedy dotarło do mnie, jak moje słowa musiały wybrzmieć w kontekście całej konwersacji. Spojrzałem na niego twardo i pokręciłem głową aż zbyt energicznie.

- Nie gram dla tej drużyny i doskonale o tym wiesz – rzuciłem szybko, wyraźnie zdegustowany na samą myśl.

- Czasem zastanawiam się, czy grasz dla jakiejkolwiek – odparł mój przyjaciel nieco bardziej poważnym tonem. – Nie, żeby było w tym coś złego.

Kwestie queer społeczności były tym tematem, który Blaise wziął sobie w tamtym czasie na warsztat poszerzania moich horyzontów. Już wiele razy przekonałem się, że jego indoktrynacje przynosiły wiele pozytywnych zmian w moim życiu, lecz ta konkretna była bardzo ciężka dla mnie do przyswojenia. Ojciec postarał się, aby moja niechęć do queer osób została głęboko zasiana. I bardzo ciężko mi było ją wyplenić. Choć były już postępy w postaci nie wyrażania się o nich w sposób niestosowny.

- Co z nim? – spytał w końcu zrezygnowany po długiej chwili mierzenia się ze mną spojrzeniem.

Zanim zabrałem głos, sam musiałem się zastanowić nad odpowiedzią. No właśnie, co z nim? Co było w nim takiego, że nie pozwalało mi to przestać o nim myśleć? Był zupełnie inny od ludzi, których do tej pory spotkałem. Roztaczał wokół siebie aurę tajemniczości i nonszalancji, która naturalnie mnie do niego przyciągała. Z drugiej strony jego obecność sprawiała, że miałem ochotę zacząć się z nim o coś kłócić. O cokolwiek.

- Myślę, że chcę go poznać – przyznałem w przypływie nagłej szczerości. – Nie dlatego, że sądzę, iż moglibyśmy się polubić – dodałem szybko widząc, że Blaise już szykuje się na odpowiedź. – Jego obecność irytuje mnie w dziwny sposób. Chcę się dowiedzieć, co jest powodem.

- Jak ma na imię? – spytał Blaise, patrząc na zegarek w telefonie. Przeklął cicho pod nosem i zaczął się nagle zbierać. Również spojrzałem na godzinę. Musiał pędzić, jeśli nie chciał się spóźnić na zajęcia.

- Nie wiem – odparłem spokojnie, nawet z lekkim ociąganiem, aby trochę bardziej sfrustrować mojego przyjaciela.

- Od tego możesz zacząć – rzucił pospiesznie i machnął mi ręką na pożegnanie wraz z kąśliwie zabarwionym „powodzenia".

Od tej rozmowy nie natknąłem się na tajemniczego studenta ani razu. Znów przesiedziałem w bibliotece przynajmniej sześć godzin, co było dla mnie normą. Parę osób zajrzało do zakątka, lecz on nie był żadną z nich. Koło trzeciej spakowałem swoje rzeczy i skierowałem się do wyjścia. Niewiele osób zostawało do tej pory. Ochroniarz wyraźnie przysypiał na swoim krześle, gdyż nawet nie zareagował na moje pożegnanie. Wyciągnąłem z płaszcza suchy już parasol. Pora, aby zmókł po raz kolejny. 

I wtedy go zobaczyłem.

To było tak niespodziewane, że aż zatrzymałem się w połowie czynności otwierania mojej ochrony przed deszczem. Stałem i z niedowierzaniem patrzyłem na postać z papierosem w ustach, oświetloną jedynie przez światło padające z wnętrza budynku. Stał na zewnątrz, za szklanymi drzwiami wejścia, które jako jedyne miały jakiś daszek chroniący przed ulewą. To musiał być on. Obraz jego osoby zbyt często odtwarzał się w mojej głowie, aby zaszła jakakolwiek pomyłka.

Odchrząknąłem cicho, aby przywrócić się do porządku i wyszedłem, spokojnie stając obok bruneta, którego głowa obróciła się na dźwięk otwieranych drzwi.

- Pan student medycyny. – Usłyszałem, jak tylko drzwi się za mną zamknęły. Dopiero wtedy na niego spojrzałem. Może i kiedyś przeszkadzało mi, gdy ktoś obok mnie palił, lecz Blaise swoim zamiłowaniem do tego nawyku skutecznie zneutralizował moją wrażliwość na ten temat.

- Pan student nie-wiadomo-czego – odparłem na przywitanie, schylając lekko głowę. – Przerwa, czy czekasz na cud?

- Można powiedzieć, że czekam na cud – powiedział mężczyzna, zerkając w stronę zalanych ulic. Wtedy dotarło do mnie, że nie zauważyłem, aby miał jakąkolwiek ochronę przed deszczem. Idiota. Żyć w Londynie i nie być na to przygotowanym? Jego nonszalancja nie znała granic.

Ale... Była to moja szansa. Na moich ustach wykwitł krzywy uśmieszek, gdy uniosłem parasol i przykryłem nim nasze głowy.

- No patrz, cuda jednak czasem się zdarzają – rzuciłem jakby od niechcenia, lecz w środku aż skakałem ze szczęścia. Było to moje zwycięstwo. Jeśli się zgodzi ze mną przejść, będzie zdany na moją łaskę. Oraz skazany na moje towarzystwo. Perfekcyjna szansa, aby czegoś się o nim dowiedzieć.

Brunet aż parsknął, rozbawiony tą banalną odpowiedzią i po ustaleniu kierunku ruszyliśmy w drogę do metra. Przez większość czasu po prostu szliśmy, narzekając na pogodę i skacząc przez spore kałuże na chodniku. Parę razy mieliśmy niemal bliskie spotkanie z wodą rozchlapywaną z ulic przez samochody, na co ja i mój kompan reagowaliśmy irytacją, a następnie on akompaniował temu śmiechem, gdy staraliśmy się znów znaleźć dobry rytm chodzenia razem pod jednym parasolem.

- Serio trzeba być idiotą, żeby w taką pogodę nie brać ze sobą parasola – syknąłem w końcu, dając upust swojej frustracji.

- Serio trzeba być idiotą, żeby w taką pogodę brać nieznajomego pod swój parasol – odparował mi mężczyzna, rzucając w moją stronę spojrzenie ze złośliwą iskierką.

- Uwielbiasz przedrzeźniać ludzi, co? – spytałem, gdyż był to już drugi raz, gdy brunet zachował się w ten sposób.

- Niekoniecznie – rzekł on, wzruszając ramionami. – Ale zdecydowanie lubię drażnić osoby twojego pokroju.

- Mojego pokroju? Co to ma znaczyć?

Na to jednak mi nie odpowiedział. A ja nie miałem zamiaru dawać mu satysfakcji dopraszania się o wyjaśnienie. Wiedziałem, że tego oczekiwał. Nie byłem tak naiwny, jak zapewne sądził.

Po krótkiej chwili znaleźliśmy się pod wejściem do metra. Zatrzymałem się pod dachem i patrzyłem, jak mężczyzna skocznie schodzi po schodach. Nie obrócił się ani razu. I wtedy dotarło do mnie, dlaczego w ogóle zaproponowałem mu wspólne przemieszczenie się pod parasolem. Nie udało mi się nic z niego wyciągnąć. Nie udało mi się nawet zacząć jakiejkolwiek dłuższej rozmowy. Cholerne warunki pogodowe. Mogłem jednak jeszcze dowiedzieć się chociaż jednego.

- Hej! – zawołałem na tyle głośno, aby przebić się przez szum wody oraz samochodów. – Jak masz na imię?

Skacząca postać zatrzymała się, jakby rozważała odpowiedź. Już miałem zacząć za nim iść, kiedy brunet nagle odwrócił się, pokazał mi język ze środkowym palcem i zaczął szybko zbiegać w stronę wejścia na perony. Nosz... Jaki dzieciak!

Napędzany gorącym żarem złości popędziłem za nim, gotów nawygadywać mu wszystko, co do tej pory siedziało w mojej głowie. Jaki to on był niewdzięczny, irytujący, bez klasy. Jak to z takim zachowaniem nie zajdzie w życiu daleko, co powinien pozmieniać. Lecz zanim zdążyłem go dogonić, on już był za bramkami. Jego dźwięczny śmiech był jedynym, co pozostało po naszym kolejnym, krótkim spotkaniu. To oraz buchająca we mnie wściekłość. Smarkacz. Nie będzie się tak śmiał, gdy los przetnie nasze ścieżki następnym razem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro