Pierwsze zjazdy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Sprawnie trafiliśmy pod wyciągi i wykupiliśmy karnet, który pozwalał nam na skorzystanie z największej ilości tras. Kosztowny zakup, lecz nie zamierzałem w tej kwestii oszczędzać. Zresztą, było naprawdę niewiele rzeczy, przez które musiałbym do takich środków uciec. Duży plus posiadania zamożnych rodziców.

Podeszliśmy do pierwszej kolejki i tam rozstaliśmy się z Pansy, gdyż ta chciała koniecznie spędzić pierwszy dzień ze swoją połówką. Do przewidzenia, co nie zmienia faktu, że miał to być wyjazd naszej trójki, więc Blaise nie omieszkał wyrzucić z siebie fali zażaleń w stronę przyjaciółki.

- 12.00 restauracja na szczycie – rzuciła przypominająco, zanim znikła w tłumie.

Nie tracąc więc czasu weszliśmy do wyciągu, który zabrał nas do wyższego punktu góry. Nas jednak nie interesowały niebieskie trasy, więc podjechaliśmy jeszcze paroma, które wysadziły nas na ciekawszej części. Postanowiliśmy, że zanim odbędzie się między nami konkurs szybkości, przydałoby się nieco rozjeździć. Trasy były naprawdę dobrze wyratrakowane, ludzi nie było zbyt wiele, także jazdę można było skategoryzować jako naprawdę przyjemną.

Uwielbiam narty. Można rozwijać zawrotne prędkości; poczuć tę buzującą w żyłach adrenalinę, która rozgrzewała ciało na tyle, że nawet smagający wiatr nie przeszkadzał w delektowaniu się zjazdem. Krawędziowałem ile się dało, niemalże płynąc tym sposobem po śniegu. W takich momentach aż ogarniał mnie żal, gdyż wiedziałem, że taki stan rzeczy będzie aktualny przez góra dwie godziny, zanim ci mniej doświadczeni narciarze zepsują całe doświadczenie. Oraz snowboardziści. Tych nie znosiłem całym sercem. Zgarniali śnieg tymi swoimi parapetami, tworząc jeszcze gorsze muldy. Niechęć do tego rodzaju ludzi bardzo zbliżyła mnie i Blaise'a w początkowej fazie naszej znajomości, gdy oboje określiliśmy się jako zagorzali narciarze.

- Gotowy na przegraną? – spytał mój przyjaciel, gdy podjechaliśmy pod trasę, którą wybraliśmy jako tor rozstrzygający nasz (jego) spór.

- Poczekaj, aż zjadę ten uśmiech z twojej twarzy – odpowiedziałem, grając pod jego konkurencyjnego ducha.

I ruszyliśmy. Na początku jechaliśmy dosyć równo, lecz już wkrótce zacząłem go wyprzedzać. Mimo, że ten cały konkurs nie był moim pomysłem, zacząłem odczuwać satysfakcję. Byliśmy już w 3/4 trasy, gdy nagle wyjechał przede mnie dzieciak. Musiałem zrobić szybki manewr wymijający, przez który straciłem nabraną prędkość. Przekląłem pod nosem, gdy zobaczyłem mijającego mnie Blaise'a. Starałem się nadgonić, lecz było niemożliwym już wyprzedzenie go w tym konkretnym momencie trasy. Zatrzymałem się tuż przy nim, sypiąc na niego śniegiem przy zacięciu.

- Przypomnij mi, zjedziesz co z mojej twarzy? – spytał, śmiejąc się w głos. Był zdecydowanie zadowolony z wyniku.

- Widziałeś sam, co się stało. Byłbym pierwszy – warknąłem. Krew we mnie wrzała. Gdyby nie ten parszywy dzieciak... Co on tam w ogóle robił? Powinien trzymać się jeszcze oślej łączki, jeśli ma ludziom w ten sposób przeszkadzać.

- Jaaasne, oczywiście – melodyjnie odparł przyjaciel, na co znów dostał śniegiem. Lecz wydawało się mu to nie przeszkadzać. – Wygrałem. Nie ma powtórek.

Wywróciłem oczami i westchnąłem ciemiężycielsko. Nie chciałem się z nim kłócić o taką głupotę – znałem swoje umiejętności i jeśli cokolwiek ta sytuacja z dzieckiem pokazała to to, że byłem naprawdę uzdolnionym narciarzem. Wolałem ten czas poświęcić na jazdę, dlatego też bez przedłużania wróciliśmy do śmigania po trasach.

Wiedziałem jednak, że Blaise nie ominie szansy, aby pochwalić się swoim zwycięstwem. Dlatego nawet powieka mi nie drgnęła, gdy była to pierwsza rzecz, którą oznajmił Pansy i Lunie, gdy spotkaliśmy się z nimi w restauracji na szczycie.

- Tylko tyle nas? – zagaił przyjaciel, gdy skończył swój samo-chwalebny monolog.

- Reszta powinna już zaraz tu być – odpowiedziała Luna, patrząc w telefon, prawdopodobnie w celu sprawdzenia wiadomości.

Endorfiny zaczęły działać, więc ta informacja nawet tak bardzo mi nie przeszkadzała. Razem z Blaisem poszliśmy wziąć sobie coś do jedzenia i gdy wróciliśmy, zaczęła zbierać się cała zgraja. Zerknąłem ukradkiem na ich buty i aż parsknąłem w duchu. Oczywiście, że Harry z Ronem jeździli na deskach. Nie zdziwiło mnie to ani trochę – można powiedzieć, że się tego nawet spodziewałem. Więcej powodów, aby nie lubić rudzielca. A co do bruneta? Więcej powodów, aby być zaintrygowanym.

Wszyscy się rozsiedli przy stole, aby chwilę odsapnąć, zanim pójdą po własny posiłek. Byliśmy w komplecie. Cóż, nowej wersji kompletu, bo przed poznaniem tego towarzystwa, oczami wyobraźni widziałem tylko naszą trójkę – mnie, Blaise'a oraz Pansy.

- Coś czułem, że jesteś parapeciarzem – rzuciłem, przechodząc obok studenta anglistyki i zasiadłem na miejscu naprzeciwko niego.

- Powiedział ten, co jeździ na patykach – parsknął, zdejmując kask. – Nóżki nie odpadają?

Chciałem rzucić kolejną kąśliwą uwagę, lecz widząc stan jego włosów, nie mogłem nie zacząć rechotać. Każdy kosmyk jakby żył swoim życiem i każdy postanowił wygiąć się w inną stronę. Istne gniazdo ze spłaszczeniem u góry. Ten widok wziął mnie na tyle z zaskoczenia, że nie potrafiłem się uspokoić przez dłuższą chwilę. Nawet Blaise przerwał rozmowę z Nevillem na temat zjechanych już tras, aby spojrzeć się na mnie z zaniepokojeniem i szczerym szokiem. Nie byłem raczej znany ze swojej ekspresywności. Pierwszy raz wybuchnąłem śmiechem przed moim przyjacielem dobre pół roku po tym, jak zaczęliśmy się bliżej zadawać. Może była to kwestia sielankowej atmosfery, może w końcu czułem, jak stres ze mnie schodzi po sesji oraz wizycie u rodziców, ale nie potrafiłem trzymać moich emocji na wodzy.

- Hej, to już jest niepokojące, o co chodzi? – spytał Blaise, odsuwając się ode mnie teatralnie.

- Co cię tak śmieszy, hm? – dodał Harry, unosząc pytająco brew.

- Wy- ahahah... Wyglądasz jak szczeniak wyciągnięty z rynsztoka – wydusiłem z siebie w końcu, na co pozostała dwójka najpierw zamilkła, a zaraz potem spojrzała na siebie i również wybuchła śmiechem.

- Co to za porównanie? – zachichotał Blaise.

I wszystko byłoby pięknie zachowane w lekkiej atmosferze, gdyby nie słowo, które wymknęło mi się pod wpływem chwili:

- Urocze.

Może nawet nie była to kwestia słowa, a raczej reakcji osoby, do której było ono skierowane. Blaise zwyczajnie przyznał mi rację i wrócił do konwersowania z resztą. Harry za to zamilkł i patrzył na mnie tą swoją intensywną zielenią, która za każdym razem przewiercała mnie na wskroś. Wtedy również zamilkłem, zbity z tropu. Uśmiech znikł z mojej twarzy. Mój mózg zaczął procesować sytuację.

- Powinieneś się częściej szczerze uśmiechać – rzekł w końcu po chwili ciszy Harry. – Ron, zaraz zejdę z głodu, chodź ze mną.

Wypowiadając te słowa powstał i skierował się wraz ze swoim przyjacielem po jedzenie zaraz po tym, jak zebrali zamówienia od osób, które jeszcze swojego nie miały. Ja zostałem na swoim miejscu ze stygnącym daniem zastanawiając się, co właściwie się właśnie stało? Przecież nie powiedziałem niczego niewłaściwego. Zwykle to określenie w kontekście osób używa się do dzieci czy kobiet, lecz przecież mężczyźni również mogli być nazwani uroczymi, czego nauczył mnie mój przyjaciel. Przymiotniki nie musiały mieć określonej płci, nawet jeśli społeczeństwo chciało, abyśmy tak myśleli – jego słowa. Odwróciłem się więc w jego stronę i wtedy zorientowałem się, że ten już mnie obserwował.

- Co? – mruknąłem, czując dziwną wagę w jego spojrzeniu.

- Nic – odparł jedynie i powrócił do konsumpcji swojego posiłku.

Zostałem więc sam z moimi myślami oraz prawie zimną zupą.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro