Rozdział 36

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Było zimno, tego roku spadło dużo więcej śniegu, miałem zbyt miękkie serce do zwierząt aby się nimi nie zająć. Chwyciłem kota pod łapy i zacząłem z nim kroczyć wzdłuż ścieżki, do gmachu dowódczego, gdy usłyszałem krzyki kawałek dalej.

Znowu jakieś dramaty, pomyślałem kierując wzrok w tamtą stronę.

- Gdzie jest Ymir?

Rose.

- (...) Nie będę latał za dziewczynami! Mam przez nie same kłopoty!

Kirstein...

- (...) Nie twoja sprawa, odczep się!

Christa?

Na chwilę przystanąłem, schowany za drzewem, by dowiedzieć się, o co się kłócą. Kot zaczął się wyszarpywać, drapnął mnie w nadgarstek, więc odstawiłem go na ziemię. Czmychnął za baraki.



Jean - pow 



Co ja, kurna zrobiłem, że dziewczyny nagle są przeciwko mnie?

Krzyczały na mnie, no Christa chyba bardziej mnie broniła ale i tak o co kaman???

Byłem tak wyczerpany po tym sprzątaniu co kazał mi Kapitan, że ledwo się utrzymywałem na nogach. Nie moja wina że akurat tam składowali alkohol, nie? I to dużo. Był rum i whisky i jeszcze cos. Na alkohol mają siano a na porządny obiad wciskają cały czas te same rozwodnione warzywa...

Trochę mnie głowa bolała od darcia ich mord.

- Ej, panienki, spokojnie... bo ja nie wiem o com chodzim... Jaki zakład?

Oparłem się ręką o balustradę. Weranda przed barakiem była cała skuta lodem, trochę się ślizgałem na schodach więc stanąłem obok ściany czyjegoś domku. Głupio się wydzierać pod czymś pokojem ale waliło mnie to.

- Nie udawaj większego idioty, ukartowałeś to z Marco. Ona się naprawdę w tobie zakochała!

Rose wyglądała jakoś inaczej. Miała założony kaptur i miała taki śmieszny czerwony nos. Podczas mówienia zjadała część włosów które miała na całej twarzy. Ona ma bardzo śmieszne te włosy, takie kręcone.

Ale zaraz... jak to z Marco??

- Coooo? - spytałem. - Marco się we mnie zakochał??

Christa pacnęła mnie w ramię.

- Wracaj lepiej do pokoju bo jak Kapitan cię przyłapie to będziesz miał problem, Jean.

Wciąż nie rozumiałem czemu Marco się we mnie zakochał ale dobra...On zawsze był dziwny.

- Dlaczego bronisz tego dupka?! Jean, powinieneś z nią porozmawiać! - Rose dalej nawijała swoje, zaczynała mnie drażnić. - Myślisz, że fajnie jest się bawić czyimiś uczuciami? Byliście przyjaciółmi! Christa, powiedz coś!

- Nie będę z tobą rozmawiać, Rose. Wiesz jak mi przykro, gdy Ymir sama zerwała nasza przyjaźń? Zostaw Jeana w spokoju, to przez ciebie teraz odbywa karę...

No, Christa przynajmniej jest porządna...

Kiwnąłem głową. 

Zimno mi było. Zaczynała boleć mnie ręka.

- Zależy jej na was! Wcale nie uważa cię za wroga...

- No super, więc dlaczego mnie unika i ma wieczne pretensje do Marco?

O, Marco.

- Idź sobie, Rose. Źle się czuje... - powiedziałem.

Dziewczyna podeszła do mnie.

- Źle się czujesz bo piłeś na służbie! Jesteś żałosnym dupkiem!

O nie, nie będzie mnie obrażać. Już się szykowałem by coś odpyskować tej kręconej zołzie gdy zza domków wyszła.... Chyba Ymir. Było ciemno, kręciło mi się w głowie. Najpierw wydawało mi się że idą trzy Ymir...ale gdy podeszła, obraz mi się wyostrzył.

- Jean - powiedziała. O Boże uwielbiałem gdy tak do mnie mówiła... - Masz mi coś do powiedzenia?

- Eh... ja nie wiem o co chodzi - mruknąlem zgodnie z prawdą. - Zostawiłaś mnie.

- JA? - krzyk Ymir odbił się echem. Chyba płakała.

- Ty zjebany przygłupie, nienawidzę cię!

- I mówi to szmata kurwiąca się ze starszym piętnaście lat piernikiem!

No dobra, pamiętałem ta sytuację jak się zabawiała z tym całym Peterem czy jak mu tam było...

Poczułem na swoim płaszczu mocny ścisk i spojrzałem w dół. Rose patrzyła mi w oczy.

- Nieczuły chuju, to ty jesteś wobec niej nie fair!

Miałem tej laski po dziurki w nosie. Od kiedy ta mała przeklina jak szewc?!

Chwyciłem jej ręce i szarpnąłem bo co, jakim prawem mnie dotyka??

Cholera. Nie zauważyłem że z tyłu są schody.

Usłyszałem tylko cichy krzyk i dziewczyna spadła, przelatując przez głowę i uderzyła plecami o twardy śnieg.

Zawirowało mi we łbie, zamrugałem gdy dotarło do mnie, co zrobiłem.

- Rose, przepraszam!

Kurna. Słabo wyszło.

- KIRSTEIN!

Usłyszałem ten piorunujący głos Ackermana. Niech to szlag.

Próbując zwiać, w panice przeskoczyłem przez barierkę, z półtora metra poleciałem w dół, wbijając się w zaspę aż po kolana.

No przecież Kapitan zaraz mnie rozszarpie!! Lodowaty ziąb przeszył mi nogi, zanim się wygrzebałem, on już stał obok mnie, niczym demon.

- Dokąd się wybierasz? - odwrócił mnie przodem do siebie, wbijając mocno palce w barki, aż poczułem przez materiał.

Zachciało mi się szczać.

Nie mogłem spojrzeć mu w oczy. Jak się wytłumaczyć?

- Nie chciałem, by spadła, przepraszam! - zasalutowałem, odwrotnie przykładając dłoń, ale się poprawiłem!

- Zostajesz zawieszony.

Przeszedł mnie dreszcz.

- Co kurwa?

POWIEDZIAŁEM TO NA GŁOS?!

Ał...

Zapiekła mnie żuchwa. Straciłem zęba.... Na bank...

Kapitan mnie walnął. Bolało jak sto piorunów. O mamusiu...

- Broniłem się! - miałem wrażenie że moje usta są nienaturalnie wykrzywione. - Zostałem wrobiony!

- Milcz, Kirstein. Zawieszam twoje działania na czas nieokreślony. Jutro rano w moim gabinecie.

Niech to szlag by strzelił. Jestem kurwa debilem. Nie wybaczę sobie tego do końca życia.

Kapitan odszedł, zostawiając mnie w zaspie. Poczułem ciepło w bokserkach i jęknąłem z zażenowania. 

Właśnie odsączyłem kartofelki.


Rose - pow


Nagle świat zakręcił się wokół mnie, zadudniło w uszach i grzmotnęłam na twardą ziemię, z wykrzywioną nogą. Trudem złapałam oddech.

- Jesteś cała?

Niepewnie naprężyłam mięśnie by się podnieść i w tej samej chwili ktoś do mnie doskoczył. Ymir.

- Tak myślę... - odparłam. - Gdzieś ty była? Szukałam cię!

- Zabarykadowałam się przed Jeanem...

Pociągnęła za moją kurtkę, dźwigając mnie do góry. Kontrolowałam swoje ciało by upewnić sie, ze nic nie zwichnęłam.

Lodowaty baryton wywołujący nazwisko Jeana zagrzmiało za naszymi plecami.

Zjawił się Kapitan.

Ymir, przejęta moim stanem pomogła mi wstać a ja kątem oka dostrzegłam, jak Jean wyskakuje z werandy, rozstawiając ręce dla asekuracji a na dole zatrzymuje go Kapitan. Już po nim.

Wyglądało na to, że poza szokiem, wszystko w porządku, więc otrzepałam się ze śniegu, który zdążył przedostać sie za ubranie i roztopić na skórze powodując mrowienie.

Nie słyszałam rozmowy między Levim a Jeanem, bo skutecznie zagłuszyła mi to Christa, której chyba zrobiło się głupio.

- Nic sobie nie złamałaś? Może potrzebujesz pomocy?

- Wypchaj się - odwarknęłam.

- To tyle, jak chodzi o szczerość - skomentowała brązowowłosa. Odsunęła się ode mnie, pozwalając bym wykonała krok samodzielnie.

Podtrzymując się barierki, wspięłam się z powrotem na werandę baraku, chcąc znaleźć się już w swoim pokoju

Ymir podążała za mną, za co byłam jej wdzięczna w przeciwieństwie do blondynki, stojącej nadal w tym samym miejscu, z założonymi rękami, niczym kołek. Nikt się nią nie przejmował.

Planowałam rozegrać to pokojowo. Chciałam, żebyśmy porozmawiali szczerze i się pogodzili. Te kłótnie muszą w końcu ustąpić, ile można? Gdzie nasze dawne zgranie, jednomyślność, wzajemna życzliwość? Przestało im zależeć?

Sasha posiadała dar jednoczenia, przy niej podtrzymanie relacji wychodziło naturalnie, bo lubiliśmy spędzać czas razem a ona miała tekst na każdą okazję, rozbawiając nas i powodując coraz większą bliskość i zaangażowanie. Nasza przyjaźń rozkwitała cały początkowy okres szkoleń wojskowych. Dzięki nim zapomniałam o Erene, Mikasie i Arminie, wówczas czułam sie przy nich jak piąte koło u wozu.

Zdecydowanie nie potrafiłam się z nimi dogadać, a jeszcze oberwałam od Jeana...

Za moimi plecami ktoś stąpał po śniegu, więc domyśliłam się, że rozmowa skończona.

Odwróciłam nieznacznie głowę, by spojrzeć na nadchodzącego Kapitana. Spod kaptura wystawała jego blada, jasna twarz z zaciśniętymi ustami i zmrużonymi z rozdrażnienia oczami, wkurzony całym tym zajściem. Ymir skłoniła mu się lekko.

- W porządku, Leonne? - zwrócił się do mnie a z jego ust uleciał obłoczek pary.

Skąd właściwie się tutaj wziął? Mogliśmy się ciszej zachowywać... Kiwnęłam mu twierdząco głową, z ulgą, że nie wymagam pomocy i niańczenia. Gdybym niefortunnie upadła, los Jeana zawisłby na włosku.

Kapitan oddalał się, zmierzając ku ścieżce na oświetlony dziedziniec, aż nagle coś mnie oświeciło i bez pomyślunku, otworzyłam usta by zawołać:

- Proszę zaczekać!

Ymir oglądnęła się za mną z pytaniem wymalowanym na twarzy, lecz nie miałam czasu na wyjaśnienia. Podbiegłam do mężczyzny, który przystanąwszy i odwróciwszy się z rękami w kieszeniach, spytał, co co chodzi.

- Skomplikowane. Mogłabym zająć panu chwilę?

Kapitan gestem zasugerował, byśmy się udali do kwatery dowódców. Podreptałam za nim starannie stawiając kroki, by się nie poślizgnąć. Kilkudniowa bryja śniegu z błotem pokrywała całą ścieżkę.

Miałam nadzieję, że będzie w stanie odpowiedzieć na moje dwa, osobiste pytania, w końcu gdyby się nie zgodził, zbyłby mnie wymówką. To w końcu mój pół-przełożony, człowiek, przy którym moje serce nagle zaczyna bzikować i galopować jak szalone.

Zauważylam że nawet nie byłam przy nim specjalnie spięta. Cieszyłam się, że bedę mogła z nim porozmawiać, dlatego postanowiłam zacząć jakiś temat:

- Dalej boli pana ramię?

- Zawsze musicie coś zwojować na koniec dnia?

Spytaliśmy się jednocześnie.

Wydałam z siebie cichy stłumiony chichot. Wypada, bym odpowiedziała pierwsza.

- Moi przyjaciele się ze sobą kłócą od pewnego czasu, czułam się zobowiązana aby im pomóc, zwłaszcza że sprawa odbija się na mnie.

Spojrzał na mnie z obojętnym wyrazem twarzy. Wiedziałam jednak, że uważnie mnie słuchał.

- Czasami boli czasami nie. Przywykłem - uraczył mnie swoja odpowiedzią.

- Pan zawsze zjawia się w takich momentach... Przykro mi, że sprawiamy tyle kłopotów. I dziękuję, że pan... się zajął Jeanem, bo zaczęło mu odwalać.

- Jeśli nikt nie postawi go do pionu, nigdy nie dorośnie.

- Zmienił się. Od niedawna marudzi i chodzi zły - chciałam wspomnieć także o nadmiernym spożywaniu alkoholu, ale przy Kapitanie to temat tabu, więc ugryzłam się w język.

- No to po co się z nim spotykasz? - spytał tak beznamiętnym tonem, że dopiero po chwili załapałam sens pytania.

- Nie spotykam! - zaperzyłam się. Przyszedł czas, aby mu to wreszcie dobitnie wyjaśnić. - To tylko przyjaciel. Chociaż po tym, jak mnie zepchnął z tych schodów, stracił moje zaufanie... Nie posądziłabym go nigdy o agresję w stosunku do dziewczyn...Teraz chyba zaczynam się go bać - łyknęłam zimne powietrze i przełknęłam ślinę.

- Człowiek dopiero po jakimś czasie pokazuje prawdziwe oblicze. Nie zawsze to bardziej widoczne, jest obliczem prawdziwym.

Znajdując się pod budynkiem, otworzył wrota i przepuścił mnie w progu. Szłam więc pierwsza, czując na sobie jego wzrok.

Po sekundzie ogarnęłam, że został w tyle.

- Mogłabyś zdjąć tutaj buty?

- Ah tak... - wróciłam się.

Nowy płaszcz zwiadowców miał to do siebie, że był nieprzyzwoicie gruby i przy schylaniu się marszczył, więc wygięłam się i podparłam jedną ręką a drugą zdjęłam wysoką oficerkę, która zostawiła na posadzce mokre, błotniste ślady.

Ściana wydała mi się dziwnie miękka miękka. Mój wzrok powędrował w lewo. Opierałam się o bark Kapitana...

- Nie krępuj się - powiedział niskim głosem a ja poczułam jak pod tym płaszczem się roztapiam.

- Przepraszam - bąknęłam w konsternacji.

Zdjęliśmy płaszcze zawieszając na haczykach i wyszliśmy na górę, rozkoszując się przyjemnym ciepłem.

- Nie chcę zabierać dużo czasu... - mruknęłam, gdy Kapitan otwierał kluczem gabinet.

- I tak nie mam dziś nic do zrobienia - odrzekł, przepuszczając mnie przodem. - Usiądź.

Posłusznie zajęłam miejsce na kanapie, wciągając powietrze pachnące delikatnie czymś słodkim. Wodząc wzrokiem po pokoju ujrzałam źródło zapachu. Herbatniki.

Gabinet oświetlały rzędy lamp naftowych ustawionych na parapecie, a także kilka świeczuszek zapalonych na biurku. Jak zawsze było tu schludnie, jakby dopiero co ktoś tutaj sprzątał.

Mężczyzna ustawił krzesło w moją stronę i usiadł na nim, na moje oko zbyt niedbale. Materiał jego spodni się naciągnął. Zdjął marynarkę, zawieszając na oparciu i poluźnił żabot i, ukazując się w idealnie białej jak ściana koszuli.

Objął mnie spojrzeniem, zmęczonym, acz zaciekawionym. Grzywka lśniła mu od naniesionych kropelek wilgoci i śniegu.

- Mam dwie sprawy - zaczęłam. Ceniłam jego czas i chciałam być konkretna. - Jak pan dobrze wie, ludzie będą świętować Nowy Rok w miasteczku, w karczmach i barach. Wydaje mi się, że będzie tam dość sporo ludzi...

Kapitan kiwnął nieznacznie, przytakując.

- Zależy mi, aby rozwiesić w tamtych miejscach ogłoszenia. Szukam rodzeństwa. Nie mam pewności czy żyją, ale muszę to sprawdzić.

Wąskie czy Kapitana rozszerzyły się. Wyprostował się na krześle, rozmyślając.

- Masz już przygotowaną treść ogłoszenia?

- Tak.

- Mogę zobaczyć?

- Zostawiłam w swoim pokoju - odparłam. Wszystko działo się tak szybko że nie zdążyłam go zabrać.

Przez chwilę targnął mną lęk i niepewność. A co, jeśli mi nie pozwoli? Wyraźnie był zmęczony. Chwilę pomyślał i odparł:

- Jutro po południu. Rano mam trening, muszę przygotować swój skład na wyprawę.

Podchwyciłam temat, zaciekawiona.

- Wyprawę?

- Nie interesuj się bo nie bierzesz w niej udziału.

- Och...

Ulga czy zawód? Pierwsza ekspedycja to trauma. Tyle śmierci. Myślałam, że do kolejnej eskapady zdołam się pozbierać. Pogrzeb żołnierzy odbył się przecież tak niedawno...

Przyjęłam do wiadomości tę informację. Kontynuowałam dalszą rozmowę:

- Czy mogłabym jutro zabrać Lucy? Przydałaby się jej przejażdżka.

- Nie - uciął. - Akurat też mam coś do załatwienia, więc pojedziesz ze mną powozem.

- Mhm - zgodziłam się. Skoro tak... - Tylko... nie wiedziałam co mam wpisać w ogłoszeniu, na wypadek gdyby ktoś chciał się skontaktować.

- Najlepiej adres naszego sekretarza. Ma siedzibę niedaleko, Ilse cię wezwie bo jest z nim w stałym kontakcie.

- Byłabym bardzo wdzięczna, Kapitanie.

Nie sądziłam że pójdzie tak łatwo.

- Druga sprawa? - zapytał, przecierając palcami grzywkę.

- Chodzi o Ymir... Ona... - szukałam słów. - Jest w rozsypce. Czy byłaby możliwość by przenieść ją za moje miejsce do Stohess?

- To już druga osoba z mojej rezerwy - odparł, niezadowolony. - Czemu nie przyszła sama?

- Chciałabym jej pomóc...

Westchnął, podnosząc oczy do nieba.

- Ty wszystkim chcesz naokoło pomóc, Leonne, to jest aż nudne.

"Wszystkim", miał na myśli także siebie...

Zabolały mnie jego słowa. Czy dobry zwiadowca nie może mieć w sobie trochę empatii?

Chyba się zapomniałaś, Rose, rozmawiasz z Kapitanem.

- Nie ma czegoś takiego jak przeniesienie na żądanie - odrzekł w końcu. - Obojętne w jak chujowym byłaby stanie, to nie powód do opuszczenia centrali. Przeniesienia są tylko w określonych sytuacjach, z poparciem i następują z inicjatywy dowódców. Mogę umówić ją na terapię do naszej lekarki koordynującej, jeśli będzie chciała.

- Rozumiem... - wysapałam.

- Wstań, skoro tu jesteś, podpiszesz mi to - sam podniósł się z krzesła.

Wyciągnął z szuflady biurka moją teczkę (nie powinna być u generała? ) i rozłożył kilka papierów przede mną. Stanęłam obok niego, z żałością, że tak szybko zakończył temat przeniesienia. Przecież tak zawzięcie walczył, by mnie usunąć. Nie chciał mnie. Wtedy nie było większych problemów, załatwiono to migiem. Czemu więc przypadek Ymir nie może zostać rozpatrzony?

Czy tkwienie w korpusie jako żołnierz będzie już na zawsze do niej przypisane?

- A gdyby... Ymir udała się do generała Smitha i z nim porozmawiała?

- Może spróbować.

- Dobrze, przekażę jej.

Ukradkiem popatrzyłam na jego profil. Zarysowany, niewielki nos, kości policzkowe, ładne linie żuchwy. Ackerman bez wątpienia był przystojny, określiłabym nawet jako pociągający. Wiele się mówiło o jego niskiej posturze, ale mnie ona wcale nie przeszkadzała, tym bardziej, że byliśmy podobnego wzrostu.

Wystarczyło, bym o sekundę dłużej zatrzymała się spojrzeniem na jego wąskich ustach, gdy ten przekręcił głowę w moją stronę, łapiąc mnie na tym krępującym postępku.

Dreszcze rozeszły się od stóp do głów, a krew napłynęła mi do twarzy, powodując gorąc.

Mężczyzna podał mi pióro, trzymając je na całej długości, przez co zmusił mnie do dotknięcia jego wewnętrznej części dłoni. Przez ułamek sekundy przepłynęła przeze mnie myśl, że splecie nasze dłonie razem, ale to było tylko głupie wyobrażenie, bo zaraz schował rękę i oddalił się, abym nie stykała się z jego łokciem.

Przez duszność czarne, wytuszowane literki zlały mi się w plamę i minęła chwila, nim znalazłam pustą rubryczkę na podpis.

Nie mogłam przestać myśleć o tym, co wcześniej powiedział. Musiałam wiedzieć więcej.

Nauczyłam się, że o Kapitana trzeba po prostu o wszystko pytać, bo sam z siebie nic nie powie. Skrytość, tajemniczość i małomówność. Choć przyznam, dziś był nieprawdopodobnie rozmowny.

- Pan jest na mnie zły, że nie udało się mnie przenieść, prawda?

Pochylił głowę i oparł się łokciami na biurku, zaciskając zęby.

- Byłem.

- A czy... teraz pan już nie jest?

- Nie.

Ta chwila ciszy trwała wiecznie. Wciąż miałam utkwiony wzrok w białych arkuszach. Choć mężczyzna się maskował i tworzył niewidzialną barierę, to wystarczało, bym czuła bijące od niego ciepło.

Nie jestem mu obojętna. Tylko w jakim sensie?

Powiedz mi, Levi... Wyjaśnij. Znamy się krótko, zbyt krótko by rozwiać wszelkie wątpliwości, lecz określ się bardziej. Porozmawiaj ze mną szczerze, proszę.

- Wiesz, co podpisałaś?

Przerwał mój wewnętrzny monolog, przywracając mnie do rzeczywistości.

- Hm... Nie.

Westchnął.

- Jest to umowa między tobą a mną. Bez mojego pozwolenia nie przekroczysz bramy, ani murów. Jeśli coś się dzieje, najpierw zgłaszasz to mnie, a dopiero potem Hanji. Podczas pracy nad tytanami nie wchodzisz sama do ich klatki, nie karmisz ich, bo sama możesz stać się ich deserem, ani nie zbliżasz na odległość trzech metrów, chyba że będą w śpiączce czy innej hipnozie którą wstrzyknie im Hanji. Ponadto nie bierzesz udział w tradycyjnych treningach z resztą nowicjuszy. Dla ciebie to zamknięty rozdział. Od teraz ćwiczenia będziesz miała albo ze mną albo z grupą Hanji, i będą to nieregularne zajęcia typowe nie do walki z tytanami ale do ich ogłuszania, unieruchamiania i obrony. - zerknął na mnie sprawdzając, czy jeszcze nie zasnęłam. - Posługiwanie się sprzętem do manewrów nieco się różni. Zamiast jednego ostrza, operujesz jednym. Podstawy pewnie wytłumaczy ci Hanji. Masz pytania?

Oblizałam suche usta. Byłam jak zaklęta. Pierwszy raz Kapitan tak dużo powiedział. Jego głos brzmiał inaczej. Nie słychać było w nim oficjalnego tonu czy tego charakterystycznego lekceważenia, ale uprzejmość i łagodność.

- Myśli pan, że się nadaję?

- Tak - powiedział bez wahania.

- Dziękuję - z całą odwagą zwróciłam się ku niemu, mężczyźnie, który pochylał się nieznacznie w moim kierunku. 

W pomarańczowym świetle jego oczy wydawały się jaśniejsze. Też na mnie patrzył, ale pierwszy odwrócił wzrok.

Pozbierał szybko papiery i schował do teczki, zawiązując supełek z białej wstążki.

- Ograniczył mnie pan - zauważyłam. - To znaczy, że już nigdy nie będę mogła wziąć udziału w ekspedycji?

- Nie wykluczone. 

- Chciałabym jeszcze kiedyś zobaczyć świat poza murami...

Kapitan wziął do ust herbatnika.

- Odprowadzę cię, tylko pójdę się przebrać. Częstuj się - przysunął talerzyk w moją stronę a ja ochoczo podebrałem herbatnika, który tak smakowicie pachniał.

- Nie trzeba, jest późno... I tak się zasiedziałam.

Ale on otworzył drzwi boczne, prowadzące najpewniej do jego prywatnej sypialni i zniknął bez słowa.

Usłyszałam skrzypnięcie zawiasów otwieranej szafy.

Stwierdziłam, że zbiorę się do wyjścia, co by nie wisieć mu nad jego biurkiem, więc stanęłam obok drzwi, gdzie akurat miałam piękny widok na przebierającego się Kapitana. Stał odwrócony tyłem do mnie i prezentował silnie uniesione plecy, pokryte różowymi bliznami.

Wyciągnął coś z szuflady, nie zauważyłam co to było, ale chyba pasek do spodni. Klamra szczeknęła, gdy odpiął tamten.

Będzie ściągał spodnie? Przy uchylonych drzwiach? A jednak. Schylił się nieznacznie, uwidaczniając swoje pośladki. Wciągnęłam powietrze, czując jak pieką mnie policzki.

Przez chwilę obserwowałam jak sprawnym ruchem wkłada lżejsze, cieplejsze spodnie, potem czarną koszulkę a na to również czarny golf. Wyglądał zabójczo.

Wiedziałam, że za chwilę się odwróci, więc nie chcąc zostać zauważona, cofnęłam się dwa kroki do tyłu. To był błąd.

Wpadłam na sekretarzyk z którego poleciał kałamarz i stos książek.

Hałas rozległ się w całym pokoju.

- Przepraszam! - krzyknęłam zaciskając oczy, jakby to miało wzmocnić wydźwięk skruchy.

Atrament wciąż tkwił w słoiku ale z książek wypadło kilka zakładek i notatek.

- Nie można cię nawet na chwilę zostawić, Leonne? - rozległo się nad moją głową.

Wiedział, że go podglądałam.

Ukryłam twarz za włosami i wstałam, obracając się tyłem. Stanęłam obok drzwi gotowa do wyjścia a było mi tak głupio, że gdybym była strusiem, wsadziłabym głowę w piasek.

Levi zachowywał się całkiem normalnie.

- Nie wstydź się. Widziałem cię w lustrze.

Albo był niepoprawnie szczery, albo mnie wrabia. No nie. 

- Po co pan zostawił otwarte drzwi? - zawołałam z pretensją, kryjąc zakłopotanie.

- Żebyś mogła sobie popatrzeć.

Nie radzę sobie w tak stresowych sytuacjach. Czy Levi Ackerman powiedział to na serio?

Levi zgasił świece i przygasił kaganki razem z lampami. Przez chwilę na tle delikatnego blasku, jego sylwetka odznaczała się cieniem. Przystanął zaraz obok mnie.

- Coś nie tak?

Owszem, możemy już wyjść? Im dłużej tak stałam, tym bardziej było mi gorąco ze zdenerwowania. Chyba grał na zwłokę. I dobrze się bawił. Za to ja wyczuwałam na karku maleńkie kropelki potu.

- Przynajmniej jesteśmy kwita - wymamrotałam zmieszana. Chodziło mi o dzisiejszy poranek, gdy gapił się na moje odkryte uda.

- Nigdy nie widziałaś mężczyzny w bieliźnie?

Zaraz. Miał na myśli Jeana? On dalej o nim? Czy może pytał o coś... intymniejszego?

DLACZEGO MY O TYM ROZMAWIAMY?

Spokojnie, tylko spokojnie. Dobrze, że nie spytał czy widziałam bez bielizny...

Wyszliśmy na zewnątrz, mijając kilku członków patrolujących. Tarcza księżyca odbijała długi, jasny blask padający na zasnieżone choinki i trawnik.

Targający wieczorny wiatr rozwiał uczucie speszenia i z całej tej sytuacji nawet chciało mi się śmiać. Levi Ackerman po prostu się ze mną drażnił.

Na usta cisnęło mi się jeszcze wiele pytań, i mogłabym któreś z nich zadać, gdyby nie to, że wieczór naprawdę był urzekająco piękny. W książce Sashy był opis gwieździstej nocy, z granatową głębią nieba, lecz tam powieść toczyła się w latem, gdy cykały świerszcze i latały komary. Grzechem byłoby zepsucie tej ciszy.

Kapitan stawiał długie kroki, co wyglądało, jakbym za nim drobiła, niczym kaczka. Bałam się, że na ślizgawce wywinę orła. Może wcześniejszy upadek ze schodów mi się upiekł, ale kto wie czy teraz nie złamałabym nogi?

Dotarliśmy do celu.

Tylko w kilku pokojach baraków paliło się światło. Przez chwilę było mi głupio, że zostawiłam Ymir samą, która ewidentnie przejęła się moim stanem zdrowia i zjawiła ni stąd ni zowąd. Miałam nadzieję, że może posiedzi u mnie jeszcze, albo prześpi na łóżku Sashy. Mój pokój tonął jednak w ciemności, wskazywało na to że nikogo w nim nie ma. A gdyby tak....

- Nie chciałby pan jeszcze zerknąć na to moje ogłoszenie? Nie zawracałabym jutro panu głowy...

Siliłam się, by nie zabrzmiało to jak marne, wiotkie zaproszenie, ale dyplomatyczna i poważna propozycja. Zupełnie na zasadach przełożony - podopieczny...

Zamiast odpowiedzi, kiwnął głową.


Levi - pow


Szedłem tak dobrze znaną mi drogą, ale czułem się inaczej. Widziałem to samo niebo, lecz pełnią księżyca była jakaś... inna. Głupie powietrze, rześkie i ostre, nie pachniało lasem czy dymem z kominów, jak zapamiętałem ale mieszało się ze słodką, łagodną wanilią. Moje stopy miękko stąpały po podłożu, a ciało samo mnie prowadziło.

Szła obok mnie dziewczyna, przy której moja maska tak naprawdę tylko wadziła. Mogłem jej ufać.

Ta ufność definiowała ją prosto, naturalnie. Nie powstydzilbym się zaryzykować stwierdzenia, że to jakiś rodzaj... sympatii? Lubiłem ją. Chciałem spędzić jeszcze więcej czasu nawet, gdybyśmy mieli siedzieć i patrzeć w sufit. Rozmowa z nią tylko upewniła mnie, jak bardzo jest inna. I jak bardzo zdążyłem się do niej przekonać. Całkowite przeciwieństwo mnie, lecz rozumiałem każde jej działanie, jakby łączyło mnie z nią dziwne podobieństwo.

Zza burzy jej kręconych włosów wystawał lekko zaokrąglony nos, wyprofilowany łuk kupidyna i pełne różowe usta odznaczające się na białym, śniegowym tle. Pamiętałem jeszcze gdy nosiła dłuższe włosy, ale teraz w krótszych chyba bardziej jej do twarzy. Kosmyki odstawały na różne strony i łapałem się na tym, że miałem ochotę je poprawić. Tylko jak ona by na to zareagowała? Byłby to zbyt pochopny i odważny gest a na dzisiaj chyba wyczerpałem limit.

- Nie chciałby pan jeszcze zerknąć na moje ogłoszenie? Nie zawracałabym panu jutro głowy...

Zdziwiłem się tym pytaniem. Odmówić?

I tak szybko nie zasnę, nie spieszy mi się. Kiwnąłem głową, coby nie wyjść na nachalnego. W końcu rano trochę poniosły mnie emocje. Wolałem podejść z dystansem, skoro mnie zaprasza...

Pokoik był prostokątny, nieduży. Pod oknem z koronkową firanką i zasłoną, stały dwa łóżka, jedno idealnie zaścielone, drugie z wywiniętą kołdrą.

Zawsze zwracałem uwagę na zapachy i tutaj też zrobiła na mnie dobre wrażenie: pachniało... nią. Wanilia i wiśnia.

Chyba wyczuła, że się rozglądam, bo przystąpiła do ścielenia swojego łóżka i okrywaniu go kocem, po czym zdjęcia płaszcz, instruując mnie bym swoje rzeczy zostawił na szafce przy wyjściu, co zapisałem na plus; ceni porządek.

Szybkim ruchem wysunęła szufladę koło łóżka i wyciągnęła notes. Kojarzyłem, że Hanji niegdyś miała podobny. Kartka zapisana drukowanymi literami znalazła się w moich dłoniach. Na szybko przeczytałem tekst. 

Tony i Leah. Shinganshina.

 Współczułem jej, że w tak tragicznych okolicznościach ich straciła. Może nigdy ich nie odnaleźć.

Leonne siedziała wyprostowana ze złączonymi kolanami i patrzyła na mnie, z przygryzioną wargą. Zdenerwowanie.

- Jest dobrze, ale tutaj bym wykreślił. Mogę pióro?

- Oczywiście - podała mi granatowy tusz i pióro, wskazując wysuwany stoliczek. Nigdy wcześniej nie siedziałem u kogoś w pokoju, czułem się nieswojo ale w pewnym sensie mogłem spokojnie myśleć i przy Rose zachowywałem się naturalnie.

Usiadłem więc przy stoliczku i skreśliłem niektóre zdania. Odbiór wprawił mnie w lekkie przygnębienie. Choćbym nie wiadomo jak się starał, nie zagwarantuję jej że ktoś widział jej rodzeństwo. Wiedziała o tym a jednak patrzyła na mnie z nadzieją w oczach.

- Pewnie pan nigdy nikogo nie szukał przez ogłoszenie? - usiadła przy mnie, stykając się ramieniem. Jej buzia była zaróżowiona od wiatru, zwłaszcza policzki. Skojarzyło mi się z letnimi, czerwonymi malinami. Odruchowo chciałem chwycić za żabot by go poluzować, zrobiło mi się ciepło, ale zapomniałem, że się przebierałem i został u mnie.

- Żeby było szybciej, możesz zacząć przepisywać na czysto - odparłem, ignorując pytanie.

Bez słowa wyrwała kilka kartek z notesu i drugim piórem przystąpiła do czynności.

W ciszy pomogłem jej w zapisywaniu reszty kartek. Skrobała stalówką o papier, miała proste, standardowe pismo, wyróżniające się tym, że przy dłuższych samogłoskach robiła mała zawijas. Kiedyś czytałem, że osoby tak piszące mają bardziej artystyczne usposobienie.

Gdy po jakimś czasie wyprostowałem się, by wymasować nadgarstek, zerknąłem na Rose. Po lewym policzku ściekała łza.

W tym samym momencie pociągnęła nosem i ją starła.

Zamarłem, nie wiedząc, jak zareagować.

Dziewczyna przysłoniła buzię lokami, nie chcąc bym widział ją w tym stanie, ale przecież było za poźno. Mam to zlekceważyć?

Odłożyłam na stolik przybory do pisania i odchyliłem się do tyłu, aż przylgnąłem plecami do drewnianej boazerii. Leonne chlipała cichutko, trzęsąc ramionami, pokurczona i jakby zapadnięta w sobie. 

Uznałem, że najlepiej zrobię, gdy dam jej czas się wypłakać.

- Proszę nie myśleć, że zaprosiłam pana i musi pan znosić moje humory - załkała. - Wolałabym by oni nie żyli....

- Lepsza najgorsza prawda niż niepewność - zgodziłem się. - Przechodziłem przez to.

Może jeśli otworzę się przed nią, ona również się otworzy? Coś mruknęła, lecz nie dosłyszałem. Wyjrzałem przez okno, ot tak, by chwilę pomyśleć.

Usłyszałem skrzypienie łóżka i Rose ulokowała się obok mnie z podkulonymi nogami. Czekała na moje dalsze słowa. Cóż, ona naprawdę wzbudzała moje zaufanie. Wszystkie słowa wypłynęły ze mnie, nim zdążyłem je zatrzymać:

- Kilka lat temu odszedł ktoś bardzo mi bliski. Śmiertelna choroba. Leki miały przedłużyć życie ale było tylko gorzej. Obawialiśmy się najgorszego. Byłem... pogodzony? Akceptowałem to. Minęły tygodnie pełnie cierpienia i bólu i wtedy... Coś się zmieniło. Nastąpiła szybka poprawa. Byłem szczęśliwy, dopóki... - nie chciało mi to przejść przez gardło. Trzymałem to na samym skraju swojego umysłu, w zakątkach do których ciężko mi się powracało, dlatego nigdy o tym nie myślałem. Pierwszy raz przy kimś ukazałem słabość, a może... wrażliwość. Czy ja wcześniej nie wspominałem o płakaniu? Jednak zamiast płaczu, chciało mi się krzyczeć. - Czekałem na... pewne wyniki. Nikt nie chciał mi nic powiedzieć. Trwało to kolejne miesiące, najdłuższe miesiące w moim życiu. Okazało się... że jednak... że mam...

- ... Córkę - dokończyła Rose.

Nie byłem zły, że wiedziała.

Wdzięczność i spokój. Rose była słodka fajtłapą, ale rozumu nie mogłem odmówić.

Tylko, że...

- Wciąż nie mam pewności, czy Leslie jest moja. Najgorsze, gdy targa mną sprzeczność. To trudne, bo kocham ją, jak własną, ale już nigdy nie dowiem się, w jakich okolicznościach...kiedy...

Przerwałem. Wspomnienia wróciły z tak wielką siłą, że straciłem poczucie rzeczywistości i wpadłem w wir twarzy, wydarzeń, uczuć, które kiedyś przeżywałem, widziałem, kochałem i nienawidziłem.

Farlan i Isabel. Oni też się pojawili. Ciemność. Mgła. Deszcz. Zimno. Śmierć i krew. Zbytnio mnie to przerosło. Otrząsnąłem się, jak z chorego koszmaru. Na rękach wystąpiła mi gęsia skórka.

Siedziałem w ciepłym pokoju z Rose. Zbyt ciepłym. Odgarnąłem ze skroni kropelkę potu.

Może patrzyłem na Rose jak na Leslie? Chciałem chronić życie. Wszystko robiłem z myślą o ich bezpieczeństwie. Leslie rozwija się z dala od tego bagna. Nigdy się nie dowie że miała ojca zwiadowcę. Co miesiąc istniała szansa, że zginę. Jakby ona się wtedy czuła? Wolałem zapewnić jej normalne życie. Tyle mogłem zrobić jako ojciec. Przyszywany? Może. Udawać przyjeżdżającego do niej wuja, kupować zabawki, patrzeć jak się śmieje i jak odgarnia za ucho jasne włosy, takie same jak....

Poczułem coś delikatnego i gładkiego dotyka mnie za wierzch dłoni, czule splatając nasze palce.

Zdałem sobie sprawę, jak bardzo tego potrzebowałem.

- Moja mama zostawiła nas, gdy miałam dwanaście lat. Wychowała mnie na spokojnego obywatela. Nigdy nie mieliśmy prawdziwego, jednego taty, bo puszczała się z mężczyznami za pieniądze. Bedąc małą dziewczynką, nie rozumiałam, co robi. O ojcu nigdy nic nie mówiła, zbywała pytania. Jej ostatnia....praca zakończyła się jej śmiercią. Trafiła na bandytę. Wykorzystał ją, zlinczował i udusił. Był moment, kiedy chciałam rzucić się z muru. Tomi i Leah nie do końca władali jeszcze rozumem, od samobójstwa wybawiła mnie miłość do nich. Nie chodziłam do szkoły, zajmowałam się nimi. Pokazywałam dzieciom jak się czyta, pisze. Dbałam o nich bardziej niż o siebie. Nadszedł drugi moment załamania, ktoś nocą obrabował nasz dom zabierając....Wszystko. Nauczyłam się kraść, zebrać, żerować na czyimś nieszczęściu. Wyczekiwałam, gdy zostawił portmonetkę.

- Stacjonarni nigdy cię nie złapali?

- Mieli mnie w dupie. Przepraszam... - puściłem to mimo uszu. Niech przeklina. Wyrzuci to z siebie...

- Dla nas to lepiej. Mogliby mi odebrać rodzeństwo.

- Byli ci winni odszkodowanie.

- Zgłosiłam to. Bez skutku.

- Sukinsyny - skomentowałem.

- Wtedy....podczas ataku na Shinganshine chodziłam po targu, jak zawsze o tamtej porze. Daleko od domu. Powinnam była po nich wrócić za wszelką cenę... Tchórz.

Rozpłakała się na dobre. Puściła moją rękę, by zakryć twarz, ale ja chwyciłem ją ponownie. Drugą dłonią objąłem roztrzęsioną dziewczynę w pasie i przyciągnąłem do swojego boku. Oparła się na mnie, chowając zapłakaną, czerwoną buzię za moim rękawem.

Nie mogłem się opanować by nie ulżyć jej cierpieniu. Wsadziłem palce w jej włosy, głowę zaś oparłem o nasadę jej czoła na którym widniała zsiniała blizna.

Magnes. Jednocześnie uczucie przyciągania do tej dziewczyny ale i odpychanie. Nie mogłem...

jestem jej przełożonym. Kapitanem. Co ja wyprawiam.

Wrzeszcząc na siebie w myślach, nie kontrolowałem ruchów. Głaskałem jej kark, łopatki, by na koniec ponownie nie dotknąć tych jej kręconych włosów. Przestałem ze sobą walczyć, dając się ponieść tkliwości.

Siedzieliśmy tak kilkanaście minut, dopóki całkiem nie uspokoiła oddechu i nie zapłakała mi koszuli. Myślałem że zasnęła, gdy w tym momencie podniosła na mnie swoje duże oczy. Odskoczyła jednym susem, zgarniając ze stołu wszystkie papiery, a te falującym rytmem opadły na podłogę.

- Przepraszam Kapitanie, naprawdę. Ma pan dzisiaj urodziny, nie dość że przeżywa pan ostatnią stratę po swoim oddziale... Ledwo minął miesiąc od pogrzebu to Jeszcze ja...Przepraszam...

Rozczuliła mnie ta istota. Jedenaście lat młodsza. Nie mogłem traktować ją jak dziecko. Nie mogłem patrzeć przez pryzmat Leslie. Wbrew pozorom mało o niej wiedziałem. Opowiadane, tragiczne historie to zbyt mało by mnie poruszyć, przynajmniej tak sądziłem, a jej się udało.

Ogarnij się, Ackerman. Sam nie wiesz czego od niej chcesz.

 W istocie.

Pozbierałem za nią kartki i ułożyłem jedną na drugą. Jeśli chciałaby je jutro rozwiesić, musi dorobić przynajmniej z dwadzieścia.

Odeszła kawałek, by wydmuchać nos.

W miejscu w którym przylegała do mnie, odczułem teraz pustkę i chłód.

Nie powinna mnie przepraszać, bo i nie było za co. Ot, życie zwiadowców...

A ja? Postąpiłem właściwie czy wbrew jej woli? Wykorzystałem jej słabość?

Mam udawać że nic między nami nie zaszło i to tylko bezsensowne zmarnowane minuty na wspomnienia?

Wstałem z łóżka i udałem po swój płaszcz. Rose odwróciła się i przyglądała jak go ubieram, po czym wyciągnąłem coś za pazuchy. Nóż.

- Oddaję ci go i udzielam pozwolenia na to, byś mogła wykorzystać go jako straszak na Kiersteina.

Melodyjny chichot dostał się do moich uszu. Choć tyle, że na koniec ją rozbawiłem.

- Idź spać, Leonne. Nie zadręczaj się.

Nałożyłem sprawnie buty i zebrałem się do wyjścia.

- Dobranoc, Kapitanie... 



No. 

I ja się dziwię, czemu tak długo zajmowało mi poprawianie tego rozdziału, ano dlatego, 

że ma 5100 słów czyli kolejny rekord pobity ;o Jestem o tyle zdziwiona, że napisałam go w ciągu trzech dni (plan oczywiście był już wcześniej). 

Mam nadzieję że kolejny pojawi się we wtorek, ewentualnie maksymalnie w czwartek (ciężko stwierdzić). 

Czekam na wszelkie słowa krytyki i komentarze, dawajcie znać gdy zauważycie błędy, pytajcie o wszystko co będzie nie jasne, chce wiedzieć, jak się podoba i czy moje poczynania nie poszły na marne <3 


A teraz życzę Dobrej Nocy i dziekuję za ponad 3 tysiące wyświetleń <3 



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro