Rozdział 59

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Dzień dobry lub dobry wieczór, kochani ludzie <3

W rozdziale pomagała mi Mruczalka utalentowana, przekochana osóbka której szkice już tutaj pokazywałam ;* 

Mam dla Was krótki filmik, który przygotowałam niedawno o losach i relacji między naszym Kapitanem a Rose.

https://youtu.be/kwvb6ShSHCw


Dodatkowo skorzystam z okazji i zapytam: czy wolicie zakończenie szczęśliwe, smutne ale wyjaśniające cała fabułę czy otwarte? :3

Dajcie znać w komentarzu i zapraszam do czytania:


  Trójkątny dach wybijał się spośród koron zaśnieżonych drzew. Niewielki domek wymalowany na odcień ciemnej czerwieni zdecydowanie wyróżniał się na tle czystej bieli. Z przodu, na werandzie, wisiała doczepiona do belki powały huśtawka na grubej linie a na ozdobionych sukiennicami oknach, przyczepione były kolorowe obrazki zwierzątek. Ewidentnie można było wysnuć wniosek, że mieszkały tu dzieci.

  Z wysokiego, wąskiego komina unosiła się smuga siwego dymu lecącego na zachodnią stronę, czyli tam, gdzie niebo powoli pokrywały zwichrzone, śniegowe chmury.

  Proste budownictwo przypominało typowo letni, wiejski domek, o którym często marzyła w dzieciństwie Rose. Nie znosiła swoich szeregowych kamienic. Nie znosiła ciasnych uliczek Shinganshiny i tego, że aby zaznać odrobiny wolności i pobiegać po zielonej wilgotnej trawie, musiała oddalić się od domu i bawić sama wiedząc, że chora mama w każdej chwili mogła potrzebować pomocy.

  Razem z Haru zeskoczyły ze swoich klaczy i prowadząc je za wodze, przeszły przez uchyloną bramkę. Na śniegu zauważyły pełno odbitych śladów zarówno po podeszwach jak i od czterokopytnych zwierząt i podążyły po nich wzrokiem.

  Haru Kazuki, znając rozmieszczenie działki, bez wahania skierowała się pod drewnianą wiatę, skutecznie chroniącą od wiatru i deszczu. W środku znajdowały się już dwa rumaki; ten na lewo jeleniej maści z czarnym ogłowiem należał do lokalnego doktora, zaś drugi, niższy, o bardziej mlecznym ubarwieniu i przyjaźniej nastawiony - był częścią rodziny z gospodarstwem.

  - Uff, są zwierzęta, muszą być w domu - zakomunikowała z ulgą starsza dziewczyna.

  Koniki wymachiwały ogonami, przyglądając się Rose, pieczołowicie próbującej przywiązać zgrabiałymi dłońmi Lucy i szepcząc coś do siebie pod poczerwieniałym, zmarzniętym nosem.

  Przez ostatnie kilka dni brunetka była tak mocno zmęczona przemieszczaniem się, że bez przerwy dokuczał jej ból mięśni, spowodowany rownież wyziębieniem; choć nie ulegało wątpliwości, że najbardziej dawała jej się we znaki prawa ręka - pieczenie na przemian z mrowieniem i swędzeniem. Tłumiła w sobie odruchy, żeby się podrapać.

  Zamrugała i skierowała swoje błękitno-zielone tęczówki na mieszczący się przed nią bordowy domek i rozległy, otoczony wokół teren. Nikt nie patrolował otoczenia. Nie było również żadnej tabliczki z nazwiskiem, czy choćby szczegół, zdradzający styczność z dowództwem garnizonu stacjonarnego.

  Sama dwudziestolatka nie miałaby większych szans tutaj trafić. A nawet jeśli - raczej nie odważyłaby się wjechać na teren prywatny.

  Nie wiedziała, czego się spodziewać. Trudność ogarnięcia się i obawa przed zobaczeniem z córką Kapitana nie tylko wywoływały w niej niezręczność, co głównie strach o jej zdrowie.

Nie potrafiła oprzeć się wrażeniu, że ma deja vu. Te same kłucia w serduszku, te same rozkminy, rozkojarzenie, gdy wraz z Leviem jechali do szpitala zobaczyć się z Marco Bodtem. Kierowała nią niesprawiedliwość. Ona miała jeszcze w pełni dwie sprawne nogi i zdrowie, aby żyć i walczyć, jak na zwiadowcę przystało, a Marco - awansując na członka oddziału specjalnego - stracił swoją szansę bezpowrotnie. Tak jak i dziecko Ackermana - niczemu winna dziewczynka, do końca życia może zmagać się z niedowładem mięśni nóg i nigdy już nie pobawić się w ganianego, czy w berka, biegając i skacząc, niczym kózka.

  Leonne zagryzła dolną wargę, co sprawiło, że wytworzyła się ranka. Skórka od zimna pękła, a kropelka intensywnej czerwieni krwi była wielkości jednego z jej pieprzyków umiejscowionych tuż nad linią włosów na czole. Zakłuło tylko odrobinę. Natychmiast zlizała krew językiem. Usta miała zimne i wysuszone, zaś ciało poruszało się dość sztywno. Prawie nie czuła nóg, a posiniałe ręce pulsowały jej tępym bólem od mrozu, niemal do samych kości. Potrzebowała kolejnego kubka gorącej herbaty. I czegoś do jedzenia, bo zaczynało burczeć jej w brzuchu, jednak żołądek był ścisnięty w supeł a gardło suche, przepełnione lodowatym powietrzem, które również pobolewało ją przy połykaniu śliny.

  - Chodź, chodź - popędziła ją Haru, prowadząc ją po schodkach na werandę z wymalowaną na biało barierkami.

  Kręconowłosa dogoniła ją, czując przy wchodzeniu na stopnie leki ból w kolanach. Odwróciła głowę, odszukując w twarzy swojej towarzyszki jakiegokolwiek znaku pokrzepienia. Podświadomie liczyła, że przy niej się nieco rozluźni, że jej postawa pomoże choć w minimalnym stopniu zachować zimną krew, choć jak znała siebie, wydawało jej się to bardzo naiwne.

  Haru miała sympatyczną, przyjemną twarz z okrągłymi policzkami o oliwkowym zabarwieniu. Oczy w kształcie migdałów zerknęły również na młodszą dziewczynę, a wyczuwając wiszące nad Rose czarne chmury, posłała lekki uśmiech, unosząc lewy kącik matowych, brzoskwiniowych ust. Na ten znak Leonne skinęła, tuptając za nią krok w krok. Nie starała się nawet próbować odwzajemnić uśmiechu, bowiem była przekonana, że ranka na jej wardze ponownie popęka. Skóra na buzi była tak mocno napięta, że wręcz odczuwała każdą zmarszczkę a jej cera dosłownie przypominała pąk różowej róży.

  Z niewygodnymi myślami przesunęła wzrok na wydrążone w ubitym śniegu ślady. Było ich sporo, jakby przynajmniej kilka osób wchodziło i wychodziło z domu. Prowadziły pod zadaszenie z końmi, jak i przez całe podwórko.

  Pozostawione na środku chodnika lekko opruszone śniegiem sanki jakby prosiły żeby zabrać je na górkę i z nich pozjeżdżać. Przy schodkach natomiast pomiędzy zbudowaną z listewek skrzynką a ususzonym drewnem leżały wywrócone dziecięce kalosze oraz wiklinowe koszyki wypełnione ludzikami zrobionymi z szyszek i orzechów, które rozczuliły Rose. Czując w uszach dudniące bicie serca, otrzepała z brudu oficerki i wpatrzyła się w umiejscowioną na frontowych drzwiach kołatkę.

  Kazuki zdjęła z głowy kaptur i zapukała ową metalową kołatką o drewno.

  Po niespełna minucie otworzyła wysoka, szczupła kobieta po trzydziestce, o pociągłej twarzy i upiętych w kok czarnych włosach a Rose nagle przestała się trząść, prostując się jak struna. Na widok gospodyni dosłownie zapomniała, jak się nazywa.

  To właśnie ten dom odwiedzał Levi. W tym domu pomieszkuje jego dziecko a stojąca przede mną osoba to najpewniej córka dowódcy Dotta.

  Rękawy aż po łokcie miała mokre od wody a dół płowego, bawełnianego fartucha pokrywał kilka brunatnych plamek. Na dłoniach również widać było pozostałe krople, jakby kobieta nie zdążyła osuszyć rąk.

  Przeskakiwała spojrzeniem to na Haru to na Rose, a z oczu wyraźnie było dostrzegalne zniecierpliwienie. Właśnie takiej reakcji obawiała się zwiadowczyni; zostanie odebrana jako niechciany gość. Zapomniała o wyrządzonej sobie krzywdzie, o tym, że być może spod ubrania wystaje fragment białego bandaża. O tym, jak bardzo towarzyszące jej emocje były podobne do tych ze szpitala. Myśli przelatywały przez nią niczym huragan. Dziękowała Ilse Langner, że nie zostawiła jej z tym samej...

  Zielonowłosa wyczuła, że to ona pierwsza powinna się odezwać. Chcąc ponownie dać kamratce niewerbalne wsparcie, bardzo delikatnie i z dystansem położyła dłoń na jej ramieniu i przedstawiła właścicielce domu.

  - Nie spodziewałam się, że na moją wiadomość ktoś od zwiadowców tak szybko zareaguje - skomentowała kobieta. Gdy tylko ujrzała przed sobą zziębniętą dwudziestolatkę, wpierw sądziła, że trzeba jej udzielić pomocy. Haru nigdy nie przyprowadzała dodatkowych osób, w dodatku na lekcje z dziećmi pojawiała się w odpowiednio wyznaczonych godzinach, tak więc nagła obecność nauczycielki wyprowadziła ją nieco z równowagi. - Nazywam się Caroline Anderson, jestem mamą Leslie. Niech pani wejdzie - zwróciła się do Rose. - W tej chwili jest przy niej doktor. Najgorsze już chyba za nią... Niedawno wróciłyśmy ze szpitala - westchnęła, acz niepokój jej nie opuszczał. Mówiła przez to dość głośno, co zwykle jej się nie zdarzało. - Stan stabilny, tak powiedzieli. Podano jej dużo środków znieczulających, dlatego boli ją główka i ledwo kontaktuje.

  Dostrzec można było, że gdy tylko Caroline zrozumiała, z jakim zamiarem wpuszcza do swojego domu obcą dziewczynę, zaczęła się zastanawiać, kim ona dokładnie była oraz kto przekazał jej informację o wypadku dziewczynki.

  Ackerman długo po adopcji nie widywał się z Leslie. Myślał, że to pomoże mu wyzbyć się przeszłości. Chciał być sam. A dziecko równało się obciążeniem emocjonalnym, czyli tym, co było w tamtym okresie jego życia wręcz niemożliwością do przeskoczenia. Dla dobra dziecka woleli utrzymać sekret, szczególnie, że pani Anderson nie mogła mieć więcej potomstwa i przyjęła ją z otwartym sercem.

  Gospodyni domu wprowadziła dziewczęta do niewielkiej, standardowo urządzonej (ale tylko na pierwszy rzut oka) kuchni. W czasie zimy dbała o to, by w imbryku było przygotowane coś ciepłego dla dzieci, jednak ten dzień przysporzył jej tylu zmartwień, że nie zdążyła się odrobić ze wszystkimi obowiązkami. Na domiar złego, imbryk został wrzucony do misy z brudnymi naczyniami aż na samo dno, a puszyste bąble piany zdobiły część blatu jak i podłogę tuż po nim. Mając niezapowiedzianych gości, kobieta przetarła tylko szmatką mokre miejsca a potem osuszyła nią swoje dłonie.

  Wnętrze odznaczało się starszym, klasycznym, dworkowym stylem. Okna nie były remontowane od wielu lat, dlatego uszczelniały je dodatkowe zwinięte warstwy kraciastych koców. Podłoga skrzypiała przy każdym kroku a dookoła walały się dziecięce kolorowe rysunki, książeczki, pluszaki i inne zabawki.

  Kręcone włosy Rose przybrały ciemniejszego tonu koloru pod wpływem wilgoci, oklejając jej policzki i czoło, z nosa trudno było utrzymać cieknący katar, zaś twarz dziewczyny emanowała purpurą. Caroline łatwo doszła do wniosku, że dziewczyna mogła być chora. Po postawie ciała zarejestrowała, że ledwo utrzymywała pion i że wyglądała na mocno zestresowaną.

  Gdyby nie obecność Haru, najpewniej poprosiłaby ją o jakiś dowód tożsamości, a przede wszystkim dokument z emblematem przynależności do oddziału zwiadowczego. Jako matka, sama kilkakrotnie tłukła dzieciom, aby nie wpuszczały obcych. Co więcej, jej mąż miał do czynienia z wojskiem od najmłodszych lat, przechodząc przez różne szczeble wojskowe, pracując zarówno z kryminalistami jak i zwykłymi młodocianymi awanturnikami i nasłyszała się wielu ulicznych, niebezpiecznych historii.

  Z głębi domu docierały odgłosy poruszania się. Haru od razu się rozgościła, odpinając guziki swojego różowego swetra i ściągnęła buty, stawiając obok kuchennego, niewielkiego paleniska. Zawsze tak postępowała, a ślady ze śniegu starła przeznaczoną do tego ścierką. Leonne zrobiła po niej dokładnie to samo.

  Zapach domu, jedzenia, płynu do naczyń czy lekko wyczuwalny - choć Rose dobrze znany - mleka z miodem, był niebywale przyjemny i kojarzący się z bezpieczną, rodzinną ostoją. Dawno nie przebywała w takim miejscu. Chciała móc się rozejrzeć, odnaleźć Leslie. Toczyła w głowie rozmaite scenariusze a przede wszystkim musiała się dowiedzieć, co właściwie się stało i w jakim stanie będą nogi dziewczynki.

  Rose zdjęła z ramienia torbę, niedbale kładąc obok nóg stołu. Objęła się za ramiona i potarła dłońmi wierzch ubrania, aby wywołać fale ciepła i polepszyć ukrwienie. Włosów wolała nie dotykać - były w opłakanym stanie; fryzura jak zawsze w artystycznym nieładzie; głowa nie myta od paru dni, a kręcone kosmyki zlepione od śniegu i wiatru.

  - Ja bardzo przepraszam panią - odezwała się Rose czując, że wreszcie musi coś powiedzieć. Przełknęła ślinę i przez jej gardło przeszła fala bólu. - Nikt mnie nie przysłał... Ja po prostu chciałabym jakoś pomóc. List od pani był zaadresowany do Kapitana, jednak on przebywa na misji i ja go odczytałam... Pomyślałam, że na pewno chciałby, aby ktoś sprawdził, w jakim stanie jest Leslie.

  Leonne starała się utrzymać kontakt wzrokowy z kobietą, wiedząc, że dzięki temu zostanie lepiej odebrana i zrozumiana, ale bała się osądzenia. Nie mogła otwarcie wyznać, że o wszystkim wiedziała. Nie mogła również powiedzieć, że jest zakochana w Leviu i że rozmawiali o Leslie, jakoby był to zrzucony z jego barków ciężar po stracie swojej miłości. Nie mogła powiedzieć, jak bardzo był dla niej ważny i jak bardzo liczyło się dla niej zdrowie dziewczynki. Choć Rose bywała naiwna i infantylna, zdawała sobie sprawę, że absolutnie musi trzymać język za zębami, bo jest to dość wrażliwy temat.

  Nie potrafiła określić, co było dla niej bardziej niewygodne. Czy to, że stała tu kompletnie bezradna, w obcym domu, z obcymi osobami, daleko od Siedziby, wymykając się dziewczynom, które uratowały jej marne życie, czy to, że przyjeżdżając, sprawiała dodatkowe problemy i kobieta może wziąć ją za kogoś, kim do końca nie była.

  Na słowa Rose, pociagła, jasna twarz Caroline zastygła w osłupieniu. Nastąpiła niezręczna cisza, przerwana wystawieniem główki zza framugi drzwi od saloniku chłopczyka o czarnych, jak jego matki, gęstych włosach przysłaniających czoło.

  - Nie teraz, Ben - upomniała go kobieta, jednak grymas na jej twarzy złagodniał a zmarszczki wokół ust się zmniejszyły. - Przywitaj się tylko z panią i zmykaj. Mama musi porozmawiać.

  - Ale pan doktor już przestał badać - wiercił się, dotykając pleckami ściany. - Przyjdziesz?

  - Przyszła do nas pani Kazuki odwiedzić siostrzyczkę, co się mówi?

  Chłopczyk wyglądał na zszokowanego, że wcześniej nie rozpoznał swojej nauczycielki. Wychylił się bardziej, w tym samym momencie, kiedy Haru od drugiej strony ściany pomachała do niego.

  - Dziś lekcji nie będzie, nie bój, nie bój - zaśmiała się z grzeczności zielonowłosa, kątem oka patrząc na panią Anderson.

  - Leslie była dzisiaj w szpitalu, wie pani?

  - Kochanie, później wszystko opowiesz, dobrze?

  Kuchnię wypełnił krótki jęk rozczarowania Bena, kiedy jego mama złapała go w pasie od tyłu i uniosła na metr do góry. Kołnierz przy fartuchu odgiął jej się po wpływem uniesienia ramion.

  - Mogłabym ją zobaczyć? - nie mogła się doczekać Rose.

  Inaczej wyobrażała sobie córkę Pixisa. Sądziła, że jego rodzina mieszka w pokaźnej willi lub strzeżonym przez patrol dworku w której jest służba. Tymczasem kobieta ubrana była w najzwyczajniejszą podomkę, a nieduży domek przypominał jej ciepłym klimatem starą szeregówkę w Shinganshinie. Pełno bibelotów, drobiazgów, pamiątek, małych, przypodłogowych puchatych dywaników, serwetek na meblach, jakby cały dobytek przechodził zawsze z pokolenia na pokolenie. Ulokowane na każdej półce dziecięce dzieła sztuki, pozostałości papierowych ozdób po Świętach, a także poukładane najróżniejsze drobiazgi rodzinne i wojskowe odznaki. Aż chciało się zajrzeć w każdy kąt, nauczyć dziergać na drutach szaliki, siedząc na fotelu przy ścianie w tapety w kwiaty, albo napić się herbaty z porcelanowej, rzeźbionej filiżanki z ręcznie malowanymi motylkami.

  Zawieszone nad drewnianą framugą ususzone w bukietach zioła i trawy również przywoływały jej dzieciństwo; rwanie z łąki rumianku, wrzosów, maków a potem odrywanie najważniejszych części i chowanie do słoików.

  Rose wyobrażała sobie matkę Leslie jako elegancką, wysoką kobietę, nie wiedząc czemu, bardziej w jej głowie klarował się obraz blondwłosej, bardzo atrakcyjnej trzysiesto-paro-latki, wiekowo zbliżonej do Ackermana. W dalszym ciągu nie było dla niej wiadome, ile rzeczywiście Levi ma lat, a już w ogóle nie potrafiłaby sobie go wyobrazić gdyby zechciał zapuścić zarost, wąsy czy długą brodę...

  - Proszę. Widzę, że jest pani bardzo przejęta - zgodziła się pani Anderson. Laczki na dwu-centymetrowym obcasie stukały donośnie o deski podłogowe, gdy przechodziła korytarzykiem do drugiej części parteru; do saloniku.

  Haru nie zamierzała zostawać sama w kuchni, więc od razu ruszyła za nimi. Pomimo tego, że jej głównym miejscem pracy było biuro rzeczniczki Langner, chyba za nic w świecie nie chciała porzucić dorywczej posady nauczycielskiej. Przecież większość wszystkich wiszących malunków było dziełem z jej inicjatywy. Ona namawiała dzieci do rozwijania talentów artystycznych. Uczyła gry na gitarze i pianinie, a czasami pomagała w nauce, lecz wada wymowy nie do końca podołała tym zadaniom.

  Pomieszczenie o kształcie prostokąta, z wyjściem na taras i sporym oknem pokrywały ściany w kolorze bławatków, na których powieszone były obrazy w złotych ramach a także multum półek z książkami i przedmiotami jak ręcznie malowane półmiski, koszyczki z igłami i wełną, kartki świąteczne oraz szklane wazony czekające na wiosnę. 

  Na prawo od wejścia kąt oświetlały płomienie z kominka, zaś dalej leżał dywanik i rozłożysta choinka - powieszone na niej łakocie już dawno zostały zjedzone, jedynie pozostało ich kilka u samej góry. Część igieł opadła na ziemię, wypadałoby je zmieść, podobnie jak pozostawione gdzieniegdzie ślady po naniesionym błocie z malutkich bucików.

  W drugim rogu natomiast stała rozłożona kanapa zajęta przez drobną, czarnowłosą dziewczynkę Jej główka spoczywała na poduszce na zagłówku, a ciało miała przykryte kocykiem i na wierzchu beżowym pledem.

  To, co pierwsze rzuciło się w oczy Leonne, to siedzący na drewnianym stołku siwawy mężczyzna w podeszłym wieku, trzymający na kolanach zużytą, lekko zdartą od starości torbę lekarską. Nosił okulary z rogowymi oprawkami a na twarzy miał paru tygodniowy szary zarost.

  Haru i Rose ukłoniły się a Caroline uniosła dłoń.

  - Pani Leonne z oddziału zwiadowców i pani Kazuki, moja znajoma, która uczy dzieci. Przyjechały zobaczyć co z małą.

  Wymienione kobiety skinęły głowami, bąkając "dzień dobry", a pan doktor odkiwnął, po czym podniósł się z miejsca i pozbierał dokumenty chowając część do bagażu. Resztę kartek podał wychowance dziewczynki przy okazji uraczając Rose krótkim spojrzeniem znad okrągłych, grubych szkieł i na tym zakończył z nią interakcję.

  - Ciśnienie w normie - orzekł. - Dziewczynka nie ma temperatury. W szpitalu bardzo dobrze się nią zajęli, rana jest czysta, a tu zostawiłem gaziki na jutro i receptę na płyn do przemywania. Pamięta pani, aby podać tabletkę przeciwbólową na noc?

  - Tak, naturalnie - odpowiedziała pani Anderson, ściskając przy piersi plik papierów. - A co z rehabilitacją?

  - Tym się zajmiemy, gdy rany się bardziej zasklepią.

  Leslie westchnęła nagle głośno, wybudzając się ze stanu drzemki. Przetarła kciukami powieki, rozchyliła usteczka a gdy zarejestrowała przebywające w pomieszczeniu nowe twarze, jej oczka rozszerzyły się. Skupiła uwagę na kręconowłosej, a ta uśmiechnęła się do niej, przestępując z nogi na nogę.

  - Proszę póki co nie mówić jej za wiele, i nie pozwalać samodzielnie wstawać - zastrzegł mężczyzna, obracając się do kobiet przodem, szykując się do wyjścia.

  - Naturalnie, doktorze.

  - Czyli... - Rose oblizała spierzchnięte usta. - Ona wyzdrowieje?

  Gospodyni wymieniła znaczące spojrzenie z medykiem, który zmarszczył brwi sprawiając, że jego oczy zrobiły się węższe i nieco smutniejsze.

  - Obawiam sie, że problem z nogą pozostanie z nią już do końca. Złamanie jest obszerne. Wypisałem zlecenie na wózek inwalidzki oraz na kule ortopedyczne, jednak lepiej, by panienka się na razie nie przeciążała- oświadczył.

  Haru zaobserwowała, jak Caroline nerwowo przełyka ślinę a profil twarzy nienaturalnie się skrzywił, uwidaczniając zmarszczki przy szyi i lekko odstający podbródek.

  W swojej niedługiej karierze raczej nie zdarzało się, żeby jej wychowankowie przerywali naukę. Zwykle dochodziło do zmiany godzin zajęć, lub zmniejszenia częstotliwości spotkań, gdy dziecko samo nie przejawiało chęci do grania na pianinie i wolało uczyć się gitary. Haru uwielbiała swoją pracę przede wszystkim za to, że dzięki niej młode istotki stają się wrażliwsze na muzykę, odkrywają swoje talenty i rozwijają je.

  Dziewczyna marzyła o byciu matką, która pokazuje tę barwną część świata. "Bycie wyróżniającym się nie sprawia, że jesteś gorszy, tylko wyjątkowy", powtarzała swoim wychowankom na spotkaniach. Dzieliła się doświadczeniem, choć tak naprawdę rzadko dużo mówiła. Przez lata nauczyła się ograniczać w wypowiedziach. Nie była tak mocno wrażliwa jak Rose, potrafiła sobie poradzić w wielu sytuacjach, jednak kompleksy nadal ją dopadały. W bardziej stresujących momentach jąkała się, a to sprawiało, że wypowiadane słowa były jeszcze mniej zrozumiałe dla innych. Z całego serca chciała brać udział w życiu dzieci, wspierać ich i uczyć sztuki, choć sama w głębi duszy uważała, że ją nic więcej dobrego nie spotka.

  Miała zaledwie 25 lat, była związana z żołnierzami z garnizonu zwiadowców, osobiście znała Erwina Smitha i wiedziała, że jeśli kiedykolwiek zgubi w życiu sens, mogłaby próbować ubiegać się o szkolenie i zostać zwiadowcą, jak jej narzeczony. Lecz czy wyrządzona tragedia nie sprawiła, że chciała wycofać się z tego środowiska? Dla Haru wręcz przeciwnie. Rozumiała, czym jest wojsko, ile wymaga poświęceń, i jak bardzo niszczy kruchą psychikę. W końcu sama wielokrotnie czekała na powrót swojego mężczyzny z wypraw i doskonale znała towarzyszące temu emocje. Jednak opuszczenie pracy biurowej u pani Langner sprawiłoby, że straciłaby cenne kontakty i czułaby się, jakoby porzuciła dotychczasową siebie. Po stracie nienarodzonego dziecka zdecydowała, że nie zamierza już z nikim się wiązać. Wciąż kochała swojego narzeczonego. Nosiła pierścionek. Co noc szeptała dobranoc, rozmyślała o nim i łapała na tym, że prowadzi z nim rozmowę. Nie chciała nikogo innego. Uważała, że miłość była przeznaczona dla niej tylko raz, a praca w biurze i dorywcze udzielanie lekcji dzieciom wypełniały tę pustkę, dzień za dniem mijał a ona nie planowała nic zmieniać. Samej było jej dobrze. W wolnym czasie, kiedy nie zajmowała się babciami, siadała na fotelu z podkładką na kolanach, nalewała atramentu do starego kałamarza i wymyślała bajki. Pisała fantastyczne historie, ale niestety nie udało jej się dostać do żadnej dobrej szkoły, tym bardziej na studia. Gdyby udało jej się wydać kiedyś tomik bajek... Tak, pozwalała sobie marzyć. Mimo wszystkiego, co ją w życiu spotkało, podążała naprzód, i jak każdy człowiek miała swoje pragnienia.

  Wymyśleni bohaterowie z jej historii nosili kolorowe włosy, a zielony był jej ulubionym. Zielony jak zwiadowcze kaptury, leśne pejzaże, trawa na łące i barwa jej ulubionej liściastej herbaty. Zakładała, że skoro życie potrafi być takie krótkie, i smutne, dlaczego by się nie wyróżnić z tłumu i nie zafarbować włosów?

  Obie babcie wychowujące Haru nie miały temu nic przeciwko, a co więcej - na 90 urodziny same zażyczyły sobie kolorowe farby do włosów. Dziewczyna wiele im zawdzięczała; to one wyzwoliły w niej muzyczną pasję, wyznaczyły kierunek drogi, pokazały, że musi iść dalej...

  Rose kiwnęła kilka razy głową, próbując trzeźwo myśleć. Zaciskała kłykcie, a w brzuchu oprócz uczucia głodu czuła również napięcie.

  Przykryte warstwą wełnianego pledu nogi pięciolatki poruszyły się odrobinę, gdy podciągnęła się wyżej na drobnych łokciach. Skupiła swoje oczka na zaroście doktora, słuchając jego słów, jednak minę miała obojętną, jakby nie rozumiała, że mówił o niej. Jak na jej wagę i wiek dostała nieco za dużą dawkę roztworu przeciwbólowego, w związku z tym średnio kojarzyła, co się dzieje.

  - Dziękujemy bardzo. Odprowadzę doktora - rzekła Caroline przyciszonym tonem.

  - Do widzenia.

  Głęboko osadzone oczka w kolorze ciemnego karmelu przemieszczały się raz w stronę okna a raz na przybyłą Rose. Czarne jak smoła włoski miała krótko ścięte, sięgające za uszy a przydługą grzywkę spinała metalowa spinka w kształcie biedronki. Odnalazła między zwiniętym pledem maskotkę - pluszowego konika z oderwanym przednim kopytkiem, lecz nie umniejszało jej to w pozostaniu uroczą przytulanką. Leslie pochwyciła ją w rączki i przytuliła do siebie, zasłaniając wąskie usta.

  Za oknem na gałęzi siedział czarny kruk i trzymał w dziobie ziarenka pożywienia. Przymocowany na drzewie karmnik specjalnie został powieszony w odpowiedniej wysokości na drzewie, w zasięgu wzroku dziewczynki, aby mogła obserwować przylatujące do niego ptaki, jednak to Ben częściej siedział z noskiem wlepionym w szybę i przyglądał się stworzeniom. Nóżkami wystukiwał rytm jakiejś melodyjki, a rączkami kreślił niewidzialne kółka, co rusz dotykając się po buźce czy wsadzając paluszki do buzi. Był jeszcze mały, poznawał świat, i podobało mu się obserwowanie przyrody, dlatego przez większość swojego czasu lubił się bawić na zewnątrz. W odróżnieniu do przyrodniej siostry, bywał roztrzepany, niespokojny i zawsze go było pełno. Rozumiał jednak powagę sytuacji i bał się o Leslie, bo w końcu wychowywali się razem niemal od samego początku.

  Z ciekawością chłonął wzrokiem dziejącą się scenkę za oknem, kiedy do kruka doleciał drugi kruk, by po paru sekundach wejść do karmnika i odnaleźć kulkę zbrylowanych ziaren.

  Korzystając z okazji, że dziewczęta znalazły się same z Leslie, bo pani Anderson wyszła odprowadzić doktora, Haru zbliżyła się do dziewczynki z szerokim uśmiechem, choć jej oczy nie zdradzały choćby cienia radości.

  - Jak się ma nasza księżniczka? - próbowała zagadywać, jednak spojrzenie pięciolatki skupione było już tylko na Leonne.

  Zamknąwszy drzwi za medykiem, Caroline wkroczyła do saloniku, stanęła nad podopieczną, poprawiła za głową poduszki i chwyciła w dłonie pusty kubeczek po herbacie.

-   Kojarzysz tę panią? - spytała, zakładając zapodziany kosmyk pod gumkę do włosów. Kok nieco jej się poluzował.

  Rose nabrała w płuca powietrza. Dotąd nie ruszyła się z miejsca ani o milimetr, jakby bojąc się, że podchodząc bliżej przekroczy niewidzialną zasłonę po której nie będzie już taka sama. Leslie przypominała jej malutką, wstydliwą Leah.

  Lubiła opiekować się dziećmi. Być może nawet gdyby Shinganshina wciąż istniała, jej mama żyła, a rodzeństwo szczęśliwie dorastało, pomyślałaby o zostaniu nianią albo przedszkolanką?

  Rodzinna atmosfera sprawiała, że Rose naprawdę próbowała poczuć się pewniej i pozbyć z siebie napięcia, jednak wszystko, co chciała powiedzieć lub zrobić wydawało jej się sztuczne i głupie. Powtarzała sobie w myślach, że jeżeli Leslie jest w domu i zajmuje się nią matka i braciszek, na pewno nie może być aż tak źle.

  Dlaczego Levi ją opuścił? Gdyby tylko chciał, zadbałby o nią, pomyślała.

  Zagryzła dolną wargę, a gdy jej spojrzenie skrzyżowało się z oczkami małej, dwudziestolatka wymusiła ruch warg w górę. Lekki, ale wystarczający, by dziewczynka w odpowiedzi zamrugała, niczym kotek.

  - Witaj - bąknęła speszona.

  - Cześ - odpowiedziała słodkim, sennym głosikiem dziewczynka.

  Jak się czujesz? Co się stało? Jak twoje nogi? Czy cię boli? Cisnęły jej się na usta pytania, ale nie mogła ich skierować wprost do małej. Widać było, że po lekarstwach przeciwbólowych przymykały jej się oczka.

  - Już dobrze, kochanie. Prześpij się - dłoń Caroline z uczuciem musnęła gładki, blady policzek dziewczynki sprawiając, że Leslie w końcu zamknęła oczy i przycisnęła jeszcze mocniej do piersi pluszowego konika. Szukała spokoju i miała potrzebę zanurzyć się w czymś dla odmiany miłym i całkowicie swoim, jak właśnie ulubiona zabawka. - Dostała od wuja Ackermana - szepnęła do Rose, przyglądając się reakcji dziewczyny. - Zapraszam was do kuchni, porozmawiamy na spokojnie. Chodź z nami, Ben.

  Brzuch Rose zaciskał się w tak potężny supeł, że dziewczynie robiło się chwilami niedobrze. Posilała się wczorajszego dnia, jednak nie pamiętała, co właściwie zjadła. Zupę, ziemniaki, czy ryż? Odzywał się w niej głód, jednak uparcie go ignorowała, ściskając dłońmi tułów.

  Kobiety przeszły więc z powrotem do kuchni. Pod oknem z koronkową zazdrostką stał masywny, wiekowy stół. To przy nim najczęsciej tętniło życie tej rodziny. Na blacie leżały kredki, farby, ryzy papieru, kilka pluszaków, które pospadały na podłogę, oraz serwetki i cukiernica w takie same kwieciste wzory, jak wystawione na kredensie talerze.

  - Wracając do sprawy listu. Zdaję sobie sprawę, że niewiele w nim wyjaśniłam. Wiedziałam, że Levi jest poza zasięgiem, i żadna informacja do niego nie trafi. Nawet wolałabym, żeby tego nie przeczytał; jego obowiązkiem jest służba, pełna koncentracja. Nie powinien być obarczony dodatkowymi problemami.

  Pani Anderson usadziła Bena na krześle i gestem dłoni zaprosiła dziewczyny, by również skorzystały z miejsc, ale obie zaparły się, że nie chcą siadać.

  - Skąd pani wie o Leslie i dlaczego postanowiła pani przyjechać? Jest pani lekarzem? - padły pytania bezpośrednio w kierunku młodej zwiadowczyni.

  - Lekarzem... - powtórzyła cichutko Rose, szukając w pomieszczeniu czegoś, na czym mogłaby oprzeć wzrok. Ani lekarzem, ani do końca zwiadowcą. Nie mam wykształcenia, nigdy nigdzie nie pracowałam. Więc kim jestem? - Niestety nie. On... Znaczy, Kapitan... W sensie, zdarzyło się, że kilka razy opiekowałam się Leslie u nas w kwaterze, kiedy Kapitan złamał rękę i tak wyszło, że...

  - Hmm, no dobrze - Caroline pokiwała głową, choć prędzej próbowała sama wysnuć jakiś wniosek z odpowiedzi dziewczyny. - Widzi pani, muszę mieć pewność, że nasza rozmowa będzie poufna. Zaprosiłam panią ze względu na panią Kazuki która jest naszą nauczycielką, ale ja pani w ogóle nie znam. Nic o pani nie słyszałam. W dodatku otworzyła pani list zaadresowany bezpośrednio do osoby, zdaje się, sporo wyżej rangą. Nie mam nic do pani, widzę, że bardzo źle się pani czuje, jednak proszę też zrozumieć moją sytuację... Mój mąż również wyjechał. Nie wiemy, czy... - spojrzała na synka a oczy jej się zaszkliły. - Przepraszam, mówię to w nerwach.

  - Pani Caroline, ja to zrobię, pani siedzieć - uścisk za ramiona przez zielonowłosą sprawił, że gospodyni posłała jej uśmiech i potulnie przycupnęła obok chłopczyka, zajętego mazaniem po kartce. Przymykając oczy wykonała kilka głębokich wdechów i poluzowała w pasie związany fartuch.

  Ściany kuchenne wypełniły odgłosy nalewania świeżej wody z cebrzyka i wsypywanie ze szklanego słoika przetartych ziół melissy.

  - Ma pani rację, przepraszam za najście - bąknęła speszona Rose. Wyglądała prawie jak sarenka; duże oczy, zadarty nos, różowe policzki. W dodatku czarne ubranie jeszcze bardziej optycznie ją wyszczuplało. - Nie musi mi pani nic mówić. Najważniejsze że Leslie... - żyje. Nie chciało jej przejść przez gardło.

  W dalszym ciągu nie spoglądała na gospodynię. Postąpiła pół kroku, czując lekki chłód na stopach od podłogi. Pochyliła ciało, sięgając po swoją własność w postaci torby, jednocześnie dając czas kobiecie na odpowiedź.

  Oczywiście, słowa matki Leslie sprawiły, że zrobiło jej się przykro a nawet pogłębiły jej osowiały i depresyjny stan. Przez chwilę nawet urodziła się w jej głowie myśl o tym, jakie szczęśliwe dzieciństwo musiała mieć pięciolatka wychowując się w pełnej, kochającej rodzinie i w ładnym domu, w którym mogła mieć wszystko... Patrząc na kobietę, szykującą jedzenie, dbającą o to, by dziecko miało miękką poduszkę i leżało wygodnie na posłaniu musiała przyznać, że poniekąd Levi miał rację. On nie byłby w stanie zapewnić dziecku tyle zaangażowania i bezpieczeństwa....

  Pas od bagażu Rose naciągnął się i rozerwał w momencie, gdy dziewczyna dźwignęła go w górę. Klapka od kieszeni rozwarła się i wypadł notes, a z niego złożone na pół szkice.

  Z ust młodej dziewczyny uleciało syknięcie podobne do syknięcia Ackermana, gdy go coś mocno zirytowało.

  Caroline stała najbliżej stołu i postanowiła zareagować, kucając i chwytając w dłonie kartki papieru. Było ich tylko kilka, lecz jeden szczególnie ją zainteresował. Prostokątna kartka była kilkukrotnie mięta, a ślady po ołówku tylko trochę się zatarły.

  Kobieta rozpoznała jednak widniejący narysowany portret i z wrażenia musiała się przytrzymać stołu, aby nie upaść.

  Była na nim naszkicowana Leslie bawiąca się z kotkiem. Dokładnie ta scena, kiedy Rose dowiedziała się, że zaliczyła testy i została zwiadowcą. Dokładnie ten wieczór, kiedy przy ognisku przypatrywała się Kapitanowi i dwójce dzieci, bardzo podobnych do jej rodzeństwa. I również ten moment, w którym serce Leonne zaczęło szybciej bić, myśląc o pedancie z długimi rzęsami, lubiącymi czarne kolory i idealnie wyprasowane, perfumowane koszule.

***

  Zostały na kolację. Pani Anderson nalegała i nie zamierzała wypuszczać Rose przed zmrokiem w takim stanie.

  Detale na szkicu Rose zaintrygowały kobietę do tego stopnia, że odczuła potrzebę dowiedzenia się o niej czegoś więcej. Według niej przyjazd dziewczyny z korpusu musiał mieć głębszy sens i zaczynała podejrzewać, że podczas pobytu małej w siedzibie zwiadowców, Rose była jedną z tych osób, która najczęściej z nią przebywała. Składy oddziałów bardzo często się zmieniały. Wcześniej była bardziej na bieżąco, głównie za sprawą rozmów z mężem jak i ojcem. Interesowała się światem zewnętrznym, życiem za murami, i dziękowała niebiosom, że nie dane jej było nigdy spotkać na żywo tytana. Kilka razy składała wizyty zwiadowcom, i niektóre twarze poznawała, jednak sama nigdy nie chciała zostać żołnierzem. Rzecz jasna, nie widziała nic złego w tym, że jej adoptowana córka bawi się z jakąś ładną, młodą dziewczyną, zamiast trzymać się swojej niani, której płaciła, bo wiedziała, że Levi nie zawsze mógł poświęcić małej tyle czasu, ile mógł. Jednak rysunki stanowiły rzeczowy dowód na to, że Rose z Leslie może łączyć coś więcej, niż zwykła jednorazowa opieka. I gdyby Rose pełniła ważną rolę w życiu zwiadowców, z pewnością nie byłoby jej tutaj, tylko za murami na misji. Po wypiciu herbaty jej cera nabrała wreszcie normalnego zdrowego kolorytu i przestała się trząść jak osika. Nadeszła zatem pora, żeby Caroline przejęła pałeczkę i na spokojnie poddała się rozmowie.

  Ben sam zorganizował sobie zabawę, bawił się w drugim pokoju drewnianymi klockami i budował wieże.

  Caroline męczyły już emocje z całego dnia. Oparła się o chłodną, wytapetowaną ścianę w kuchni. Nie patrzyła w stronę dziewcząt, które wypiły już całą filiżankę ziołowego naparu, i w dalszym ciągu czekały na jakieś  wyjaśnienia odnośnie wypadku. Chciały dowiedzieć się, jak do niego doszło i co się właściwie stało. Kazuki co prawda, powinna była wracać do domu, aby przygotować się na kolejny dzień, do pracy w biurze, jednak nie chciała opuszczać tego domu i pani Anderson, po której stopniowo schodziły nerwy.

  - Ja wiem, że w tym liście niewiele opisałam - wyznała. - Tak bardzo bałam się o zdrowie Leslie, że odebrało mi zdrowy rozsądek. Kapitan jest na misji, a ja nie sądziłam że ktoś inny przeczyta list w zastępstwie. Nie chciałam też go straszyć i wywoływać paniki. Myślałam, że odczyta go po prostu po powrocie.

  - Przepraszam, pani Anderson - powtórzyła cicho Rose, przypominając sobie pewien niezbyt przyjemny wieczór. Poczuła się tak, jak kilka miesięcy temu w bibliotece, gdy Levi wygarnął jej, że nie potrafi skupić się na własnym życiu.  Ze wtyka nos w nie swoje sprawy i jak gdyby nic uczestniczy w rozmowach, które nie powinny jej interesować. 

  Leslie ma nową rodzinę. A Ackerman swoje życie i prawo do własnym decyzji.

  Wszystkie osoby w pomieszczeniu zdawały sobie sprawę, że gdyby nie ten przeklęty rysunek o którym również już się raz kłóciła z Leviem w szpitalu, najpewniej by opuściła dom i wróciła... gdzieś. Być może wcale nie do siedziby. Nie chciała się pokazywać na oczy ani Aracebeli, ani tej nowo poznanej dziewczynie w kręconych włosach, Ninie.

  - Proszę opowiedzieć, co się stało - poprosiła Haru.

  Caroline westchnęła. W życiu zawsze była konkretna, tak jak i teraz nie zamierzała opowiadać długich szczegółowych historii:

  - Dzisiaj rano zanosiłam drewno do domu a dzieci poszły się bawić w lasku, tu nieopodal. Zawsze były grzeczne... Pozwalam im się tam bawić, bo mój mąż zbudował dla nich domek na drzewie. Domek miał być wytrzymały, tylko że... Usłyszałam okropny hałas i krzyk małej...

Do Rose dotarła już informacja i obraz wizji całego zdarzenia. Pozwoliła jednak kobiecie dokończyć:

  - Nie wiem, jak dokładnie do tego doszło, bo Leslie była tak wystraszona i zapłakana, że niewiele zrozumiałam, a Ben chyba... On też się bał. Konstrukcja runęła, deski złamały się pod Leslie, a ona spadła, przytrzaśnięta ciężkim drewnem. Gdy uderzyła... - Caroline pokazała rękami mniej więcej to, co stało się z nogami dziewczynki, a co nie mogło przejść przez jej usta. - Wiecie... Przypuszczam, że się poślizgnęła a deski pod naporem nie wytrzymały, nie wiem. Ben na szczęście pałętał się trochę dalej, jemu nic się nie stało. Ale Leslie... Nie wiem, czy Levi wybaczy mi to, że jej wtedy nie pilnowałam.

  Leonne przełknęła ślinę a Haru zwilżyła wargi językiem. 

  Kuchnia zaległa w ciszy, i słychać było tylko odgłosy gaworzenia Bena z innego pokoju i ciche tykanie zegara.

  Pani Anderson przybrała zmieszaną minę, trudną do określenia. Była zmęczona i wolała się nie tłumaczyć z tego, jak bardzo zaniedbała swój obowiązek. Trudno było jej zaakceptować fakt, że jeśli obrażenie Leslie będzie tak poważne, na jakie wygląda a Levi wróci z wyprawy, musi mu o tym wszystkim opowiedzieć i, co gorsza - spodziewać się nieciekawej reakcji. Wiedziała, że Levi krył emocje, ale zależało mu na dziewczynce.  Caroline, jako matka, po prostu czuła gdzieś w zarodku, że dziecko jest dla niego ważne. Powiedzieć, że jego córka może nie być sprawna do końca życia bo była nieodpowiedzialna, chyba każdego przyprawiałaby o strach. 

  Rose jednak nie chciała zabrać otwarcie głosu. Uważała, że milczenie będzie najrozsądniejszą formą odpowiedzi. Zastąpiła ją Haru.

  - Wystarczy jedna sekunda nieuwagi. Jedna - rzekła Caroline. - Moja wina. Dzieci nie wchodziły na ten domek od jesieni, a teraz jest tak ślisko i tak niebezpiecznie... Strach pomyśleć, co powie mąż, gdy to zobaczy.

  - Bez paniki, bez paniki - Haru podeszła do kobiety, która jakby zapadła się w sobie. Odetchnęła głęboko kilka razy, i z wdzięcznością popatrzyła na nauczycielkę.

  - Ja nie panikuję - odparła. - Ja tylko... Wiecie, bardzo się martwię...

  - Pani Anderson - odezwała się Rose. - Nie zostawię pani w takim momencie i proszę... przyjąć ode mnie pomoc. Ja...Mogę zrobić kolację. Zajmę się Benem. A pani niech spędzi czas z Leslie...

Kobieta zalożyła czarne, odstające kosmyki za uszy, i spojrzała w oczy kręconowłosej dziewczynie. Obie zauważyły, że mają lśniące oczy, które powoli zostały pokryte wilgotną mgłą. 


***


   Mężczyzna o barczystej posturze, w starej i ciemnej kurtce skórzanej, oraz w kilkudniowym zaroście stanął na wprost Erwina, w odległości kilku metrów.

   Ostre rysy twarzy, zadarty podbródek, oczy szeroko otwarte i ręce luźno wzdłuż ciała. Kamienna twarz. Nie był jak dawny Rainer, którego Eren wspominał z czasów treningówki.

  Zielone tęczówki Jaegera dokładnie skanowały jego postać a spiczaste, tytanie uszy zwróciły się w jego kierunku, na moment oderwany od dziejącej się za nim pożogi. Już raz przyszło im razem walczyć a bitwa do łatwych nie należała, zwłaszcza gdy w grę wchodzą duże pokłady determinacji. Tyle, że dawniej od Brauna emanował bardziej wyczuwalny gniew a jego postawa od początku paliła się do zadania ataku. W odróżnieniu od Erena, chłopak z żandarmerii miał jakiś głębszy, ukryty cel który zaczął realizować od wywołania sporu i załatwienia sprawy "po męsku". Eren w żadnym stopniu mu nie ufał, nawet widząc jego lekko przygarbione plecy i zwyczajny, wręcz niepasujący do całej sytuacji, ubiór. W tego typu kurtkach nikt o tej porze nie chodził, nie mówiąc o tym, że Braun wyglądał, jak stuprocentowy cywil.

   Gdy Rainer wykonał pół kroku w przód zbliżając się do dowódcy, przemieniony w tytana chłopak warknął ostrzegawczo a przebywająca obok Mikasa wylądowała mu na ramieniu, przygotowana do podjęcia ewentualnych działań.

   Obecność Reinera zmieniła wszystko. W każdym momencie mógł przemienić się w krwiożerczą bestię i w każdej chwili mógł zaatakować Smitha. Nikt nie wiedział, skąd przybył i po co. Zwiadowcy byli w stanie tylko się domyślać i wysuwać wnioski, że skrywał się niedaleko, będąc niezauważonym dla tytanów.

   W celu zapewnienia bezpieczeństwa Jaeger zbliżył się do Erwina, zaś Zacharius i reszta oddziału otoczyła go dla wzmocnienia ochrony.

   Smith z kolei spoglądał na niższego żandarma spod przymrużonych oczu, a wąska linia z ust wyrażała zastanowienie. W jego głowie dużo się działo.

   Za ich plecami pojawił się również nagle Christian. Nie brał tak czynnego udziału w walce, jednak kręcił się wokół najmłodszych kadetów i towarzyszy ze swojego składu, pełniąc funkcję nadzoru i potencjalnej tarczy.

W końcu po paru sekundach ciszy, pierwszy odezwał się dowódca Zwiadowców:

- Dlaczego?

   Krótkie, dobitne pytanie spędzało sen z jego powiek. Sprawa z Annie, Bertholdtem i Reinerem ciążyła nad nim głównie dlatego, że ich pojawienie się zmieniło całą historię. Zmieniło wszystko, w co do tej pory wierzyli. W końcu jego garnizon poświęcał życie w walce z tymi potworami na froncie, całkowicie będąc nieświadomymi, jak bardzo mogą być niebezpieczni ludzie, a dokładniej - dzieci. Annie wybiła oddział specjalny. Bertholdt dokonał pierwszej od stu lat inwazji na ludzkość. Dopadła ich sprawiedliwość, jednak czy ten świat właśnie tak powinien wyglądać? Karać śmiercią za śmierć? Czy to jest sprawiedliwość, przez którą Smith nie powinien mieć wątpliwości? "Si vis pacem, para bellum (dosł. „Jeśli chcesz pokoju, przygotuj się do wojny")"

   Z ich przebiegłej trójki pozostał tylko on - Reiner, patrzący Smithowi prosto w oczy, a jego spojrzenie nie wyrażało dosłownie żadnych emocji, chyba że mowa o obojętności. Zewsząd leżały ciała poległych żołnierzy zmieszanych z błotem, resztkami śniegu, krwi i ludzkich fragmentów z otrzewnej. Zmiażdżone tułowia, nogi, wyrwane brutalnie kończyny, przeżute i wyplute głowy z odstającymi kręgami. I to nie były obce ciała. To byli ludzie mający własne wspomnienia, marzenia, domy i rodziny. Bracia i siostry. Ojcowie i synowie. Zwiadowcy przyodziani z zwiadowcze płaszcze z naszywkami skrzydeł wolności, z którymi kilka miesięcy temu świętowano uroczystą Świąteczną kolację w starym gmachu. Z którymi obchodzono Nowy Rok, przytulano i życzono szczęścia.

- Ponieważ i tak nie ma dla was nadziei.

Wreszcie miał okazję usłyszeć odpowiedź.

Brwi Smitha uniosły się, a szorstkie od mrozu usta lekko rozchyliły.

- O czym mówisz? Mogłeś stać po naszej stronie. - Od wydawania rozkazów i krzyków na tym chłodnym powietrzu jego głos był niższy i zachrypnięty.

- Zwykle stoję po tej, która ma większą szansę.

W tym momencie Smith wyglądał jakby postarzał się o dziesięć lat. Przełknął ślinę, rozejrzał się dookoła. Tytani jakby...szarżowali z mniejszą agresją. Hulający wiatr oraz pogorszenie warunków widoczności również na nie wpłynęło.

- Rainer, jeszcze nie jest za późno.

Jego taktyka opierała się na przemówieniu mu do rozsądku. Intuicja i lata doświadczeń mówiły mu, że w tym momencie powinien aktywnie uczestniczyć na polu bitwy, być ze swoimi żołnierzami i rozdzielać zadania, jednak Reiner stał przed nim nadal, a on wciąż prowadził z nim dyskusję.

- Mówisz do człowieka, któremu zamordowałeś przyjaciół, a teraz sam chcesz zostać moim przyjacielem?

Erwin przygryzł wargę. Do krwi. Poczuł ten gorzkawo słony posmak. Poczuł psychiczny ciężar i wyobraził sobie ból utraty bliskich osób. Annie i Bertholdt zostali skazani na śmierć z jego dekretu. Po części to jego wina, i musiał liczyć się z tym, że przyjdzie taki dzień, kiedy zjawi się Reiner a on będzie musiał z nim porozmawiać. Albo walczyć.

- Więc czego chcesz? Zemsty? Naszej śmierci? Końca świata? Chcesz...Pozostać sam?

- Nie jestem sam - odparł Braun, z pewnością w głosie. - Wiem, że dla ciebie najlepszym rozwiązaniem byłoby, gdybym przeszedł na twoją stronę i pomógł wybić tytanów, ale wiem również, że po wszystkim zakułbyś mnie w kajdany i dał zdechnąć w więzieniu. Ale ja się pytam, za co?

  Na twarzy generała ponownie wystąpił szok. Skierował wzrok na swoich towarzyszy, a oni odpłacili mu podobnym, zaskoczonym spojrzeniem.

  - To nie ja wybiłem twoich żołnierzy, generale - kontynuował Braun. - To nie ja ich teraz pożeram. Stoję przed tobą bez żadnej broni. Jestem całkowicie bezbronny.

Jesteś tytanem, to twoja tajna broń, pomyślał w tym samym czasie Erwin.

  - Bezbronny? - syknął Christian, zmniejszając odległość. Mięśnie na jego twarzy napięły się. - Skurwysynu...Ja jestem jedynym świadkiem który widział, co robiłeś! - wrzasnął, aż ślina skapnęła mu na wargę.

  Rainer opuścił wzrok tylko po to, by unieść go z błyskiem w oczach, co nie spodobało się Christianowi. Pewność siebie odrobinę w nim osłabła.

  - Samobójstwa... Są twoją sprawką, tak? Nowy świat, nowe miasta... One nie istnieją.

  - Mylisz się - wypowiedział z przekonaniem Rainer, nawet nie mrugnąwszy.

-   Gówno prawda - spiął się Christian.

  Erwin dał znak. Eren doskoczył do Brauna w jednym susie. Chwycił go unieruchamiając ręce i uklęknął. Ziemia zawibrowała a Mikasa zeszła do uwięzionego chłopaka i przyłożyła mu ostrze pod gardło. Nie tego chciał Smith, ale ten widok sprawił, że nie żałował kroku przez nią wykonanego. Wreszcie miał go w garści. Usłyszał za sobą stłumiony okrzyk, ale nie odwrócił się.

  Druga ręka złapała w pasie Christiana. Żandarm w pierwszym odruchu zesztywniał, ale po chwili zaczął się mocno szarpać z grymasem na twarzy.

  - Wasza dwójka - rzekł Erwin. - Uknuliście to a teraz zgrywacie idiotów.

  Przydałby się Levi, wdarło się do jego myśli. On zna najbardziej efektywne sposoby przesłuchiwania. A czas jest na wagę złota.

  Braun zaśmiał się.

  - Nie uciekniecie stąd. Wasz kontynent jest otoczony morzem.

  Morzem? 

  Na moment w głowie każdego żołnierza przemknął obraz mapy. Mury, tereny poza murami i niedokończone mapy, fragmenty ze szlakami, których nie zdołali jeszcze odkryć. Smith próbował utrzymać nerwy i nie dać się nabrać na żadne sztuczki wiedząc, do czego może doprowadzić złe poprowadzenie rozmowy.

  - Jakie są twoje warunki?

  - Nie opierajcie się - odparł Reiner. - Oddajcie Jaegera.

  - Po co? - zapytała Mikasa. Ostrze w jej dłoni zaczęło drżeć. Zacisnęła zęby, nie spuszczając wzroku z chłopaka. Tak naprawdę gdyby Braun wykonałby jakiś ruch, nie wahałaby się - jej ostrze od razu zatopiłoby się w jego szyi.

  Eren nadal trzymał Reinera i on również nie krył się z tym, że najchętniej wtopiłby go w podłoże i zmiażdżył kości.

  - Poddajcie się - wycedził Braun, czując napierającą siłę tytana. - Dla waszego dobra. Dla dobra niewinnych ludzi. Inaczej wywołasz apokalipsę. Erwin Smith doprowadził do końca świata... Uwłaczające wizja, co?

  - Erwin, oni tam nadal giną! - wrzasnął gniewnie Zacharius. - Zakończmy to!

  - Nie! - wrzasnął Smith. - Nie słuchałeś go? Jedynym warunkiem by nie wywołać wojny jest... - uniósł wzrok napotykając spojrzenie zielonych oczu Jaegera.

  - Zabijmy gadzinę i po sprawie - przekonywał go nadal Miche.

  - Co to zmieni?

  - Erwin, jesteś potrzebny na froncie, zbyt wielu ludzi tutaj ginie...

  - Nie słyszałeś go? - powtórzył rozemocjonowany generał. - Istnieje inna cywilizacja. Inne... kontynenty...

  - Tracimy tylko czas - ponaglił Braun. Charczący oddech tytana nad jego głowa drażnił go i zaczął irytować, ale przysiągł sobie, że pozostanie w swojej ludzkiej postaci. Wymuszenie na nich współpracy mijało się z celem jego przybycia. Poniekąd starał się to załatwić sprawiedliwie, choć za dużo głosów szeptało w jego głowie powodując, że będąc w epicentrum tych okoliczności nie czuł strachu, ani złości. Być może nawet odzywało się w nim współczucie, jednak nie potrafił nazwać tego uczucia, ani go poprawnie wychwycić. - Jaka jest twoja decyzja? Jedna osoba w zamian za życie setek tysięcy?



        Zostaw coś po sobie <3 

Chciałabym wiedzieć ilu z Was jeszcze jest ze mną <3 

Do następnego <3 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro