Rozdział 29

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Przekraczając próg do gmachu dowódczego, zderzyliśmy się w drzwiach z generałem Erwinem. Na nasz widok otworzył szeroko oczy, tym samym jego brwi podniosły sie do góry, prawie do połowy czoła.

- Co wy... - zająknął się, nie wiedział jak dokończyć pytanie.

Byliśmy cali w śniegu a ja paradowałam w zwiadowczym, męskim płaszczu. Chciałam zapaść się pod ziemię.

- Położyłem plik papierów na twoim biurku - odparł Levi spokojnie, usiłując przemknąć obok.

- Levi? - zwrócił się do niego generał, całkowicie ignorując to, co usłyszał. - Mógłbym na dziś wieczór zabrać Rose?

Wyszło niezręcznie, gdy zdjęłam z siebie jego okrycie i szybko podałam mu a on równie szybko przyjął je ode mnie i kiwnął do Smitha głową. Jego policzki nadal przyozdabiał róż, lecz nie odważyłam patrzeć się na niego dłużej, niż sekunda. Podejrzewałam, że na mojej bladej skórze czerwień jest równie kontrastująca.

Generał chrząknął wymownie i oparł się o parapet przy małym odcinku wnęki z wieszakiem, na którym zwiadowcy wieszali swoje ubrania.

Nerwowo oblizałam spierzchnięte usta. O co może chodzić?

- Przygotowałem dla ciebie dwa stanowiska, prosiłbym cię abyś wieczorem zjawiła się w moim gabinecie i zdecydowała, co chcesz robić. Przy okazji, jutro uroczysta kolacja. Czuj się zaproszona.

- Oczywiście, tak jest - zasalutowałam a on obrzucił mnie długim spojrzeniem z góry na dół i odszedł.

Pewnie korciło go, by spytać, czemu Levi pożyczył mi płaszcz i co robiliśmy na zewnątrz.

No właśnie, generale, ja również nie mam pojęcia co się dzisiaj stało...

Do samego wieczora nie widziałam Kapitana, podejrzewałam że kryje się gdzieś w bibliotece, ale naprawdę, przez to wszystko nie zamierzałam nawet go szukać.

Żołnierze porozjeżdżali się do rodzin, korytarze i podwórka świeciły pustkami.

Zestresowana zjawiłam się o umówionej porze w gabinecie Generała, na szczęście robota tak go absorbowała, że o nic mnie nie wypytywał. Serce waliło mi młotem gdy podpisywałam przez niego wystawione formularze, ciężko było mi się skupić bo w mojej głowie wciąż piętrzył się mętlik i bałagan, nawet nie wiedziałam, co dokładnie podpisuję. Modliłam sie tylko, aby nikt nie odkrył spisku, bo wtedy leżymy i kwiczymy.

Po spotkaniu z Erwinem i powiedzeniu mu na odchodne "dobranoc" , jak strzała pomknęłam prosto do swojego baraku, by pożegnać Sashę, która zabierała się do domu razem z inną grupą zwiadowców. Na pożegnanie dostała od nas własnoręcznie wyplecioną bransoletkę z gałązek i zasuszonego bluszczu a od chłopaków wykradzionego z kuchni podłużnego ziemniaka obwiązanego czerwoną kokardą. Brązowowłosa pękała ze śmiechu i stwierdziła, że to najbardziej uroczy prezent jaki dostała w życiu. Obiecała przywieźć nam coś z domu. Conny też wyjeżdżał, ale zastrzegł już wcześniej, że nie życzy sobie żadnych prezentów, bo w domu będzie musiał sie nimi dzielic z rodzeństwem...

Marco stał się teraz naszym głównym obiektem rozmów - Levi wytypował go do swojego oddziału, chłopak chodził dumny i jednocześnie zszokowany. Dla mnie to było oczywiste - Marco w porównaniu z Jeanem to spokojny i bardzo opanowany człowiek, w lesie gigantycznych drzew walczył za naszą piątkę. Nie muszę chyba mówić, jak szczęśliwa była Christa. Gorzej z Ymir, wciąż uważała go za wroga. Najbardziej niepocieszony był natomiast Jean Kirstein, ze śmieszka przeobraził się we wściekłego drania. Wiedzieliśmy, że zależało mu na wstąpieniu do oddziału specjalnego, ale zachowywał się tak beznadziejnie, że pokłócił się z Connym i skończyło się małą bójką. Jak to chłopcy...

Tę noc spędziłam więc sama w pokoju, kręcąc się na łóżku i próbując zasnąć. Księżyc świecił tak mocnym, bialym światłem że raził mnie jego blask nawet przez zasłonkę.

Co jakiś czas dopadała mnie panika związana z moim przeniesieniem.

Co będzie, jeśli pani pułkownik nie uda się mnie zatrudnić w swoim oddziale? To wbrew Leviowi a to w końcu on był głównym prowodyrem mojej sytuacji...

Tak bardzo chciałam się komuś wygadać i spytać o opinię... Niemiłe uczucie, gdy sekretów nie można wyjawić własnym przyjaciołom...

Przynajmniej sto razy odwróciłam kołdrę na druga stronę, a gdy księżyc przesunął się na tyle, że wreszcie przestał zaglądać do okna, odpłynęłam.

Wybudził mnie dopiero rano ochrypły głos dozorcy.

Bez Sashy to nie był ten sam dzień. Cieszyłam się, że nasza kara się skończyła, ale poza Ymir czy Christą nie miałam się do kogo odezwać i poranek rozpoczęłam w ciszy i samotności. Po wczorajszym sterczeniu na mrozie bolała mnie głowa i gardło. Brałam pod uwagę, że mogę się pochorować. Wpakowałam do kieszeni kilka chusteczek na wypadek gdyby złapał mnie katar a na stołówce pojawiłam się równo o siódmej.

- Idzie nasz bohater do zadań specjalnych! - usłyszałam, gdy rozmasowywałam sobie bułkę serem.

Wszyscy zwrócili się w stronę drzwi, przez które wszedł wyprostowany Marco.

Wprost promieniał i dumnym krokiem przemierzał stołówkę. Wszystkie guziki w jego kamizelce były dopięte, koszula wyjątkowo wyprasowana, przedziałek wśród czarnych krótkich włosów idealnie wypośrodkowany. To nie był ten sam, cichy Marco, którego znaliśmy. Szkoda tylko, że stołówka była prawie pusta i nikt poza nami, nie bił mu brawa.

Uśmiechnęłam się pod nosem widząc, jak Jean daje mu sójkę w bok. Siedzieliśmy w piątkę przy jednym stoliku. Christa oczywiście obok Bodt'a.

- Ymir, uśmiechnij się choć trochę. Mamy dzisiaj święto! - próbowałam udawać Sashę i wyszczerzyłam zęby. Naprawdę chciałam ją rozśmieszyć.

Na salę zawitał Kapitan Levi, Hange i Erwin, siadając przy swoim stałym miejscu " dla ważniaków ". Mijając nas, Levi szepnął Marcowi coś na ucho a ten pokiwał głową, speszony.

Instynktownie zaczęłam udawać, że bardzo interesuje mnie mój pusty talerz, byle tylko nie spotkać się z nim wzrokiem.

- Jakie to uczucie być wyróżnionym? - podpytał go Jean. Przybity humor chyba mu nieco minął.

- Jestem przerażony, ale zadowolony - odparł krótko obrzucając nas spojrzeniem.

Marco to zdecydowanie nie mój typ, ale wiedziałam, że może się podobać dziewczynom a wstąpienie do oddziału specjalnego sprawi, że zyska większą sławę. Taki nieśmiały, taktowny i zaradny... Christa trafiła na naprawdę dobrego chłopaka.

- Wiecie jak w ogóle będzie dziś wyglądać ta cała świąteczna kolacja? - jak na mnie, byłam dziś nienaturalnie wygadana.

- O osiemnastej w sympozjum, tam na trzecim piętrze. Pewnie chwilę posiedzimy, zjemy i się rozejdziemy - odparł Marco. - Mówili mi wczoraj żebym do nich dołączył. Trochę się... cykam - wyznał Marco, drapiąc się po skroni.

- Więc teraz będziesz naszym pierwszym źródłem informacji - zażartował Jean.

Najgłośniej zaśmiała się Christa, trzymając chłopaka za rękaw zwróciłam uwagę, że ani razu nawet nie wykazała zainteresowania Ymir. Znowu się pokłóciły...?

- Z tego co wiem, nowicjusze nie lubią przychodzić, bo wiecie, boją się, że będzie drętwo i krępują się jeść przy dowództwie. Ja tam myślę, że jak pójdziemy wszyscy, to będzie fajnie - wyraził zdanie Marco a na piegowate policzki wkradł się rumieniec.

Cieszył się, że może spędzić z nami Święta i że ma przyjaciół (nie licząc oczywiście Ymir), którzy go wspierają.

Spędziłam kilka godzin w pokoju pochłonięta lekturą, którą znalazłam na stoliku nocnym Sashy. Zapomniała jej spakować, a ja nie mogłam sie od niej oderwać, dopóki na zewnątrz nie zrobiło się całkiem ciemno i zaczęły boleć mnie oczy. Zapaliłam kaganek i kilka świec rozświetlając klitkę.

Zostało pół godziny do kolacji, zaczynałam się denerwować.

Denerwować tym, że będę przebywać w jednym pomieszczeniu z Kapitanem Leviem. Na samą myśl o nim zaczynały mi się pocić dłonie a w mojej głowie zaczął jakby buczeć alarm, nieznośnie sygnalizując, że powinnam o nim jak najszybciej zapomnieć.

Rozległo się pukanie do mojego pokoju. Powiedziałam niewyraźne "proszę", spodziewając się... no, chyba nie muszę mówić, kogo.

Drzwi otworzyły się i stanęła w nich Ymir.

- O, cześć - zaprosiłam ją do środka, wlepiając przy okazji wzrok w dziewczynę. Miała na sobie dlugą, czarną, prostą sukienkę i wyglądała... świetnie.

- Mogłybyśmy chwilę porozmawiać?

- Oczywiście - przytaknęłam. - Daj mi tylko dwie minuty na ubranie. Nie jestem jeszcze gotowa.

- A ja nie za bardzo się odwaliłam? - spytała dziewczyna biorąc w dłoń kawałek materiału i zakręciła się dwa razy.

- Cóż... Ta suknia jest bardzo elegancka...

Jej cienkie, niczym linia brwi zmarszczyły się w powątpiewającym grymasie.

- Ech, nie znasz się Rose, wyglądam jak wdowa w żałobie. Zaczekaj, musze sie jednak przebrać - Ymir naciskała klamkę by wyjść z pokoju, ale ja podniosłam na nią głos:

- Ymir, wyglądasz cudownie! Prosze, zostań w tej sukience. Patrz, mam podobną, ubiorę ją i będzie ci raźniej - uśmiechnęłam sie do niej, prezentując wieszak z podobną, czarną jak smoła, sukienką (oczywiście dostałam ją od Pani Hange).

Dziewczyna odwzajemniła leniwy uśmiech. Poczułam triumf, że udało mi się choć trochę doprowadzić ją do uśmiechu.

- Masz szczęście że cię lubię i nie dam ci wpierdolu za taką samą kiecke. Dobra, wkładaj ją. Będziemy przykłuwac męskie spojrzenia... patrz, widziałaś? Te ramiączka się odpina i mozna nosić bez - zademonstrowała mi.

Spróbowałam zrobić to samo u siebie, ale moja sukienka była troche innego kroju i ramiączka były wszyte.

Nauczona doświadczeniem, że w każdej chwili ktoś może wparować gdy będę nago, przebierałam się za szafą.

- O czym właściwie chciałaś ze mną porozmawiać? - zapytałam ciemnowłosą.

Przez chwilę myślałam, że wyszła, bo zaległa cisza. Wyjrzałam na nią zza drzwiczek szafy. Stała na środku pokoju ze smutną miną.

- Rose... Jak nigdy, błagam cię o pomoc.

Zaniepokoił mnie jej wyraz twarzy. Ymir nigdy nikogo nie prosiła o pomoc.

- O co chodzi?

- Ja... Już nie potrafię znaleźć sobie miejsca. Moja przyjaźń z Christą się wypala...

Spodziewałam się, że chodzi tu o Christę.

- Musicie szczerze porozmawiać...

- Kurna, dajcie już spokój. Dlaczego każdy nam to proponuje?! Nie jesteśmy ułomami, żebyśmy ze sobą nie gadały...

- Ymir, spokojnie - wzięłam ją za dłonie i zaprowadziłam do łóżka Sashy. Usiadłyśmy na nim, oświetlone snopem świec.

- Ja... Ja ci zazdroszczę, Rose.

- Słucham? - nie zrozumiałam.

Jej oczy się zaszkliły. Nie, tylko nie to, nienawidziłam gdy ktoś płakał w mojej obecności. Wtedy sama zaczynałam ryczeć.

- Ja też codziennie robię sobie wyrzut, jak mogłam wybrać ten przeklęty korpus zwiadowczy. Uwierz mi Rose, nie radzę sobie... Przerasta mnie to, że tutaj śmierć ma władzę, wszystko jest takie...puste.

Słuchałam dziewczyny z wielkim niepokojem.

- Myślałam o tym już od dawna, ale boję się reakcji Christy i dlatego ja... Zazdroszczę ci, że opuszczasz to miejsce. Chciałabym jechać razem z tobą do Stohess... Rose, myślisz, że mi pozwolą?

Znieruchomiałam i wypuściłam jej ręce. Zawładnął mną taki szok, że zaczęłam się śmiać.

Zmarszczyła czoło, wściekła.

- Co cię tak rozbawiło, smarkulo?

- Przepraszam, to było silniejsze... Ja... - zaczęłam się głupio tłumaczyć.

- Rose, myślałam, że naprawdę mogę powiedzieć ci wszystko...

Objęłam ją, nie kontrolując swoich ruchów i dotykając policzkiem jej ramienia. Dziwnie się z tym poczulam, jakbym wykorzystywała ją do tego, że sama czułam się zmartwiona i samotna.
Ale nikt nigdy w życiu mi nie powiedział, że mi zazdrości. Absurd.
To ja zazdrościłam Ymir. Umiejętności, talentu... Czego niby można mi zazdrościć?

- Przepraszam, Ymir... Wysłuchaj mnie. Jesteś świetną zwiadowczynią. Miałaś wysokie wyniki. Pamiętam, że pragnęłaś walczyć z tytanami... Co się zmieniło? Nie wierzę, że dziewczyna jak ty, chce porzucić wojsko?

- Widzisz, ludzie się zmieniają, jakby to powiedział Jean - westchnęła Ymir. - Ty nie miałaś tak zasranego życia jak ja. Miałaś matkę. Miałaś dla kogo żyć. Ja wychowywałam się sama, na ulicy, na wszystko musiałam sobie sama zapracować. Szczam na takie życie, chcę wreszcie zaznać spokoju... Chciałabym... poznać mężczyznę i założyć rodzinę. Prowadzić zwyczajne życie.

Głos jej się załamał, gdy opuściła głowę i zagryzła wargi.

Nie wiedziałam co powiedzieć. Mieszanka dziwnych emocji; było mi głupio, nigdy tak szczerze z nią nie rozmawiałam. Nie byłyśmy dla siebie kimś bliskim - ot, koleżanki...

- Zazdroszczę Chriscie, że ma faceta ale jednocześnie jest mi ich żal -;zaszlochała.- Nie zdają sobie sprawy, jak bardzo ich życie jest kruche. Mogą siebie stracić w mgnieniu oka. Wyobrażasz sobie ujrzeć śmierć twojego ukochanego rozrywanego na pół przez tytana?

- Boże, Ymir... - pogłaskałam jej ramię. Odwróciła swoją zapłakaną twarz i położyła mi głowę na kolanach.

- Boję się o nich bo wiem, co się stanie.... Za miesiąc, za pół roku... Marco będzie brał udział w misjach i w końcu może nie wrócić. A Christa nigdy go nie pochowa. Nie znajdą jego ciała...

- Ymir, musisz się ogarnąć - dotknęłam jej czoła, sprawdzając czy nie gorączkuje.

- Chcę sie odciąć od tego gówna. Chcę żyć...normalnie. Wiesz, jak to jest? - zachłysnęła się własnymi słowami.

- Ten świat nie jest normalny. To ciągłe ryzyko a ty na to przystanęłaś.

- Nie jestem głupia, wiedziałam, co wybieram... Ale... żałuję. Gdyby był choć cień szansy, że na moją prośbę przeniosą mnie tak jak ciebie... Zaczęłybyśmy wszystko od nowa.

Z mojego prawego oka poleciała łza. Na moment szczypały mnie oczy, pojawiła się mgła i cały obraz mi się rozmazał.

Nie sądziłam, że kiedykolwiek będę świadkiem takich wyznań z ust Ymir, jednej z najsilniejszych dziewczyn w tym korpusie.

- To jeszcze nie jest pewne, że mnie przeniosą - powiedziałam bardzo powoli, jakby Ymir była dzieckiem i nie rozumiała słów.

- Jak to? - aż się podniosła i starła łzy.

- Nie mogę ci powiedzieć, przepraszam. Chodzi o to, że Stohess jest jeszcze rozpatrywane...

- Więc możliwe, że zostaniesz?

- Nie wiem... - powiedziałam zgodnie z prawdą. - Tylko proszę, nikt nie może się o tym dowiedzieć. Zrobiłam coś... niezgodnego z prawem.

Ymir jakby zapomniała o swoich problemach. Teraz to ją zatkało.

- No no, Rose, cicha woda brzegi rwie, jak to mówią... - wstąpił na jej usta malutki uśmieszek.

- Wracając do ciebie, Ymir. Musisz porozmawiać ze Smithem ale najpierw... - zmusiłam ją do spojrzenia w oczy - Christa. Ona musi znać prawdę...

- Dobrze - uśmiechnęła się. - Dziękuję.

- Nie dziękuj, tylko lepiej powiedz mi, co zrobić z tą moją czupryną! - chwyciłam się za włosy przypłaszczone bandażem.

Ymir miała już plan. Odwiązała mi bandaż, choć moja rana zasklepiła się, wyglądałam chyba lepiej z taką czerwoną kropką na czole niż wielkim bandażem który co chwila i tak zjeżdżał mi z głowy i się rozwarstwiał.

W dobrych humorach wyszłyśmy na zewnątrz i udaliśmy się na uroczystą kolację. Spóźniłysmy sie tylko kilka minut, a juz na wejściu przywitało nas stado starszych roczników zwiadowców podśpiewujących jakieś stare hymny. Wymieniłam z Ymir znaczące, krzywe spojrzenia. Uwaleni, jak byk.

Ah, czyli tak wygląda ta ich "świąteczna kolacja"...

Jednym słowem, zapowiadało się wesoło.




Uff, długi i ciężki rozdział.
Nie jestem z niego do końca zadowolona, pracowałam nad nim pod presją czasu, ale tak bardzo chciałam go dziś dodać by sobie nie narobić zaległości, że wybaczcie, pls ❤️
Jak tylko znajdę trochę wolnego czasu to postaram się go dopieścić bez strat w fabule ❤️

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro