blackbird - proch

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

     Znów nie zmrużył oka w nocy. Cały czas leżał wpatrując się w przestrzeń za oknem. Wiedział, co zaraz nastanie. Nie chciał płakać, naprawdę nie chciał. Wolał zapomnieć, wyrzucić go w końcu ze swojej głowy, raz na zawsze. Najzwyczajniej w świecie jednak nie potrafił. Nie umiał o nim zapomnieć. Zdecydowanie za dużo z nim przeżył, za długo z nim był. Skoro tyle razy zapewniał, że kocha, dlaczego odszedł? Zostawił go samego, nie myśląc o swojej decyzji. A on ciągle twierdził, że zrobił coś nie tak. Miał sobie za złe, że nie walczył, że to przez niego odszedł, bo pozwolił na zbyt szybkie rozwijanie się niektórych aspektów ich życia. Nie żałował, że się otworzył, żałował, że pozwolił mu odejść. Nie była to jednak jego wina. Przecież dawał mu wszystko, czego tylko zapragnął. Sprawiał, że na jego twarzy pojawiał się szczery uśmiech, a oczy były pełne radosnych iskierek. Gdy tylko widział go takiego, sam szeroko się uśmiechał. Choć u niego uśmiech był codziennością, każdy był wyjątkowy. Był też jeden, specjalnie zarezerwowany dla niego. Dobrze wiedział, że nigdy się już tak nie uśmiechnie. W końcu on będzie go unikał jak ognia. Czym zawinił? Kiedy przyszedł do niego ten pierwszy raz, tej deszczowej, listopadowej nocy, wydawało się, że wytworzy się między nimi nierozrywalna więź. Kto by się spodziewał, że relację zniszczy jeden z nich. Następnego, jesiennego dnia starszy z nich obudził się wcześniej. Słyszał, jak pod jego oknem śpiewa kos. Wtedy na jego twarzy gościł uśmiech. Leżał w ramionach swojego ukochanego, mógł rozpływać się nad pięknym śpiewem ptaka. W końcu zwierzę było symbolem mocy, pojawiało się, gdy ktoś w siebie wątpił, dawał mu siły. Dlaczego nie mogło być tak teraz?

      Znów go usłyszał, to piękne, lecz bolesne ćwierkanie. Przypominał mu o nim. Wszystkie szczęśliwe wspomnienia z nim w roli głównej wywoływały w nim teraz ból. Płakał, pierwszy raz tego dnia, dobrze wiedział, że nie ostatni. Jego pościel nadal nim pachniała, a on? Nie chciał się pozbywać jego przyjemnej woni. Jednak z każdym kolejnym praniem czuł ją coraz bardziej niewyraźnie. Chciał, aby smutek mijał tak samo, jak znikały ślady pozostawione przez niego w tym domu. Jednak jego serce nadal było rozsypane w drobne kawałeczki. Tylko on potrafił je poskładać, zrobił to raz, a drugi? Dlaczego nie mogło go z nim być? Wyczerpany kilkunastominutowym szlochaniem zapadł w czujny sen. Na twarzy Kamila było widać ślady zaschniętych łez. Peter znów stał pod jego domem. W ręce ściskał bukiet białych róż. Biały, kolor niewinności, tak samo niewinny był Kamil. Nie zawinił niczym, to Prevc popełnił błąd. Zdradził go, nie tylko jego. Zdradził również swojego najlepszego przyjaciela. Stoch nie wiedział o niczym, miał się nie dowiedzieć. Wyrzuty sumienia nie dawały jednak Słoweńcowi spokoju. Postanowił odejść raniąc w najpotworniejszy sposób osobę, którą kochał najbardziej. Kolor biały, symbol nowego początku. Chciał go przeprosić, przytulić, znów mieć w ramionach swój świat, powiedzieć, że już nigdy nie odejdzie, będzie na zawsze. Dlaczego więc zawsze bał się zapukać? Liczył każdy dzień w którym przychodził pod jego drzwi. Dwudziesty szósty raz zrezygnował. Zostawił kwiaty pod drzwiami i z westchnieniem udał się do samochodu. Kamil obudził się zaraz po tym, gdy Prevc odjechał spod jego podjazdu. Wyszedł przed dom i ujrzał bukiet. Kolejny raz tego dnia rozpłakał się. Wiedział kto zostawił te kwiaty, nie wiedział jednak, że ten, chce z nim porozmawiać i błagać o wybaczenie. Upadł na kolana i szlochał. Po minucie podniósł się, wziął do ręki róże i wszedł do środka. Włożył je do wielkiego wazonu, w którym spoczywały kwiaty z wczoraj. Dwudziesty szósty bukiet, dwudziesty szósty raz zastanawiał się, dlaczego znów sam zmarnował swoją szansę.

     Powoli wrócił pod drzwi wejściowe. Łudził się, że jego miłość wróci, powie, że żałuje i zostanie z nim. Usiadł na podłodze i wpatrywał się uparcie w drzwi wejściowe. Czekał, czekał i czekał. Za oknem zrobiło się już ciemno. Powoli wstał z miejsca. Zerknął na zegarek umiejscowiony na dekoderze. Przesiedział cały dzień, godzina pierwsza trzydzieści. Znów nic nie jadł.

– Ogarnij się Kamil, weź się w garść – warknął szatyn i ruszył szybko do sypialni. Czy tak miał wyglądać każdy jego dzień?

     Najciszej jak potrafił wszedł do swojego łóżka. Sięgnął po telefon, którego nie używał od tygodnia. Procten baterii nadal był ten sam. Pełno wiadomości, od kolegów, współpracowników, nawet kadrowy trener dorzucił kilka od siebie. Wszyscy się martwili. On też się martwił. A czy Peter się martwił? Na to pytanie chciał znaleźć odpowiedź najbardziej. Chciał wiedzieć, czy znaczył dla niego cokolwiek. Czy był dla niego czymś poważnym, a może tylko zabawką, którą posiadał na każde swoje zawołanie. Więc jeśli nią był, musiał krzywdzić go ponad rok? Rok, sześć miesięcy, czternaście dni szczęśliwego związku. Nagle koniec. Nie oznajmił nawet, że się wyprowadza, że już więcej go nie zobaczy, że to był tylko seks. W nocy wyszedł z jego domu i opuścił go na zawsze, zostawił jedynie kartkę. Przepraszam. Tylko tyle na niej napisał. Tylko tyle miał mu do powiedzenia. Znów płakał. Ochrzcił nowy dzień kolejną porcją łez. W nocy zawsze wylewał ich najwięcej.

– Dlaczego nie możesz być teraz w moim łóżku? Dlaczego nie mogę być znów szczęśliwy? Peter, dlaczego nie będę cię mógł już nigdy mieć? – zaszlochał i zakrył twarz dłońmi. Był załamany, był słaby.

     Ludzie mają tendencję do złych wyborów. Zawsze mają rzeczy ważne i ważniejsze. W ostateczności, poświęcają te najważniejsze, krzywdząc osoby, które kochają najbardziej. Peter wiedział o tym bardzo dobrze, sam stał się takim człowiekiem.

dobra, jestem z tego dumna.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro