XVI. Miasto i ludzie to ruina

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

5 sierpnia, Krakowskie Przedmieście

Kiedy wyszedł na ulicę, zobaczył Piekło. I to nie takie Piekło, o którym pisał Dante, o którym Przerwa-Tetmajer mówił "miałem sen straszny". Bo to, cholera, nie był sen. To było istne piekło polskie, jak wyjęte z wiersza Gałczyńskiego. Zofia Nałkowska najpewniej opisałaby to na kolejnych stronicach swoich "Medalionów", lecz trzeba byłoby ją poprawić. To nie "ludzie ludziom zgotowali ten los", bo tam, gdzie nie ma miłości, nie ma człowieczeństwa. Nie ma ludzi. Warszawa tamtych dni była miastem bez ludzi.

Fiołek zadrżał, patrząc na ogrom zniszczeń. Kiedy przeszli do Księgarni Prusa, przez Krakowskie Przedmieście przeleciał rój pocisków, który "użądlił" budynki niczym wściekłe pszczoły. Dziur po kulach było więcej niż piasku na bruku, a ściany nosiły na sobie ornamenty z krwi. Na kościół wizytek zrzucono bombę. Kolumna Zygmunta w oddali stała w ogniu, a po Zamku Królewskim pozostał tylko plac i cmentarzysko cegieł. Wstrząśnięty harcerz spojrzał w stronę Placu Zamkowego, po którym walały się cegły i poczuł, że zaciśnięta na broni dłoń staje się jakby lżejsza, bezsilna.

Warszawa była piekłem. Miasto, które znał od dziecka stało w ogniu jak nagrobek, na który wywrócił się feralny znicz. "Świat nam tego nie zapomni" mówił Aniołek. Ale nie było już Aniołka. I nie było już świata.

Popatrzył w stronę ulicy Koziej, gdzie tyle razy stawał na punkcie podczas jakiejś gry. Skąd biegło się w kierunku fontann multimedialnych lub też wypatrywało dziewczyny, z którą się miało spotkać w ogrodzie pod Arkadami Kubickiego. Pamiętał lody z Piwnej i panią, która za ładne oczy dawała więcej bitej śmietany na gofry. Na Freta chodziło się do dominikanów, a pod Barbakanem był pomnik małego powstańca, pod którym co roku pierwszego sierpnia robili sobie zdjęcie.

- Czy to najdzielniejszy drużynowy w całej Warszawie? - Zuzia uśmiechnęła się, obmywając jego policzek z zaschniętej krwi. Skrzywił się nieznacznie, czując, jakby jego ciało rozpływało się pod choćby chuchnięciem. Po katowaniu na Szucha miał wrażenie, jakby została z niego już tylko dusza, pokryta ranami i łzami, których się wstydził.

- Jak go spotkam, to przekażę, że o nim druhna wspomniała. - Przymknął oczy, czując chłód wody na obolałej skórze. - Może się z druhną umówi pod Zygmuntem. - Nie widział tego, lecz jej dłoń zadrżała. - Albo na Różanych Schodkach.

- Oklepane miejsca - odparła po chwili, starając się zachować neutralny ton głosu. - O wiele piękniejszy był Wilanów, zanim zamknięto go dla Niemców. Piękne były ogrody BUW-u, zanim spłonęły tam książki. Cudownie było w bibliotece na Koszykowej, nim zbito w niej wszystkie szyby i ściany przestały być białe. I katedra floriańska była taka piękna... Ale gdzieś zapodział się Bóg - dodała ciszej, uśmiechając się przelotnie. - Może poszedł na spacer po Powązkach. Uśmiercili już tyle osób... Na Niego też znajdą sposób.

- Niemcy? - Uspokoił kołatanie serca kilkoma głębszymi wdechami.

- Ludzie - sprostowała. - Po prostu ludzie.

Otrząsnął się, przebiegając w kierunku dawnego sklepu, gdy poczuł, że ktoś łapie go za ramię i ciągnie w dół. Uderzył o bruk i poczuł ból w kolanie; dawne rany dały o sobie znać.

- Cicho. - Usłyszał przy uchu i szept ten sparaliżował go aż do głębi. Zwrócił twarz w stronę tego dźwięku i dostrzegł chłopaka w niemieckim mundurze, który nerwowo zasłaniał głowę, leżąc za zwałem cegieł i pozostałości po jednej z kamienic. - Zaraz wypuszczą takie małe, bezzałogowe czołgi. Wybuchną, jeśli się poruszysz - poinstruował tak cicho, że Krzysiek ledwie zrozumiał jego pokrętną polszczyznę.

- Czemu to robisz? - zapytał ze strachem, on, najdzielniejszy z harcerzy. Niemiec uśmiechnął się.

- Bo sam nie chcę być rozerwany na kawałki jak piniata. - Uśmiechnął się kpiąco. - A siedzę obok ciebie. Z żadnych miłosiernych pobudek, żeby nie było - zakończył, wpatrując się w bruk, po którym sunęło urządzenie. - A teraz cicho i postaraj się nie ruszać.

Raz, dwa, trzy. Sekundy mijały, a Krzysiek widział kręcące się urządzenie, które obracało małą lufę w kierunku budynków. Cztery, pięć, sześć. Czuł, że powietrze w płucach dusi go i przyprawia o mdłości. Siedem, osiem, dziewięć. Jego serce uderzało o bruk, jakby chciało przebić się do czarnej ziemi i tam już zostać, spokojne o to, co dalej. Dziesięć.

Czołg przejechał w kierunku Placu Zamkowego, a gdy oddalił się na bezpieczną odległość, Niemiec poderwał się szybko, celując do Fiołkowskiego. Powstaniec podniósł się, jednak nie uniósł dłoni w geście poddania. Patrzył na żołnierza, który przeładował broń i przygryzł usta.

- Wyszedłem tylko po jedzenie - powiedział powoli. - Nie mam wiadomości z łączności, nie jestem posłańcem, nie przewodzę sanitariuszom. Nie znam żadnych planów. Jestem harcerzem i robię tylko to, co przysięgałem. Jeśli chcesz, zabij mnie. - Ostrożnie położył rękę na sercu. - Ale pozwól mi tylko... - Chciał powiedzieć, by pozwolił mu zanieść jedzenie, jednak to zdradziłoby resztę oddziału. - Pozwól mi... Umrzeć tak... Jakbym znów... - Uklęknął na prawe kolano i wyciągnął trzy palce, jak do salutu skautowego i składania przyrzeczenia. - Jakbym był na służbie. Głupio umierać idąc po żarcie, co nie? - Uśmiechnął się, widząc, że lufa drży wraz z dłońmi Niemca.

- W ogóle głupio umierać. - Opuścił broń przy nodze i spojrzał na Fiołkowskiego. - Masz jaja, podziwiam. Idź stąd. - Odwrócił wzrok, a Krzysiek wstał, otrzepując ręce. - Idź w kierunku Koziej, bo jak cofniesz się do Nowego Światu, to, typie, nie wrócisz. - Pokręcił głową. - No, idź.

- Dzięki za te nie-miłosierne pobudki. - Zasalutował mu, po czym pobiegł we wskazaną ulicę, a młody Niemiec popatrzył za nim z ulgą.

***

5 sierpnia, Pałac Prezydencki

Kiedy weszli do dawnej siedziby głowy państwa, zobaczyli Pustkę. Biały budynek wyglądał jak dom strachów; pootwierane szeroko ramy okien z wybitymi szybami, rozerwane dywany, połamane krzesła i trupy leżące po kątach. Choć w czasie okupacji urzędowali tu Niemcy i władze Warszawy, teraz wyglądało to jak pobojowisko. Widać okupanci opuścili to miejsce z początkiem powstania, uznając je za mało strategiczne. I słusznie; na pałac można było poprowadzić ostrzał niemal z każdej strony, a wyjście pod taką salwą byłoby cudem na miarę tego w Kanie Galilejskiej. Do tego wielki plac przed samym budynkiem wcale nie ułatwiał sprawy.

Powstańcy z "Róży" przeszli więc sprawnie w kierunku Dziekanki i dopiero przy ulicy Bednarskiej poczuli spory niepokój. Wszystko byłoby w porządku; do Placu Zamkowego mieli już przecież tak blisko, jednak coś zaczęło się dziać. Nie tyle na terenie, co w jednym z powstańców.

Był nim Leon Czeremcha, który oddychał zdecydowanie za szybko, a jego oczy były dziwnie przekrwione. Rzeczowy i nieco arogancki harcerz słaniał się na nogach i wykonywał machinalne ruchy, rozglądając się nerwowo na wszystkie strony. Wojna, szeptały jego sine usta, a dłonie dygotały w napięciu. Amnezja musiał go nawet kilka razy porządnie trzepnąć przez głowę, żeby Lew opamiętał się i szedł dalej. Zachowywał się jak zaszczute zwierze, jak chory na wściekliznę lub szaleniec.

- Kurwa, Lew, ogarnij się! - Amnezja nie wytrzymał (nie miał szczególnych kompetencji wychowawczych) i potrząsnął oszalałym harcerzem. - Patrz na mnie! - Ścisnął jego policzki, zwracając ku sobie głowę chłopaka. - Jesteś żołnierzem, masz...

- Jestem harcerzem, druhu! - Zaśmiał się z obłędem. - Tylko harcerzem. Ale zgubiłem gdzieś mundur. I taką błyskotkę, wiesz, na piersi. O, krzyż, tak krzyż! - Znów śmiech. - Bardzo rozsądna nazwa, nie sądzisz? Hah, my wszyscy zawiśniemy na krzyżach. Zbawiciele stolicy. - Dowódca poczuł ciarki przerażenia na plecach. - No co? Czy nie o to wam chodzi? Takich nas sobie wychowaliście! Mesjaszy Wolności. Ale Mesjasz i Wolność nie przyjdą. - Wyrwał mu się i zatoczył.

Oszalał. Odkąd zastrzelono Karolinę, Leon stracił zmysły i nie był w stanie funkcjonować. Jakby coś w nim pękło. Amnezja nie wiedział dlaczego aż tak bardzo Lew wziął do siebie śmierć Karo. Dlaczego. Jego obłęd nie był podobny do tego, jaki trafił Aniołka. Antek tylko się uśmiechał. Umierał i się uśmiechał. A Lew jak gdyby postradał rozum, zupełnie zapomniał o rzeczywistości, w jakiej się wszyscy znajdowali.

I bluźnił. Choć nigdy nie był człowiekiem głęboko wierzącym, Amnezja nie spodziewałby się po nim takich słów. Nie mógł go za to karać w swych myślach; Lew nie działał przecież w zgodzie ze sobą, a Śmierć opętała mu zmysły. Jednak jak to się stało, że ten harcerz wyklinał samego Boga? Dowódca przełknął zdenerwowany ślinę; czemu się dziwić.

W świecie, w którym żyli, ten Bóg zdawał się mało potrzebny. No, właśnie. Ludziom się wiele zdaje. Wiele myślą, wiele planują. Ale On nie jest myślą, planem, punktem na "to do list". Jest Życiem.

I w Leonie nie było już życia. Dlatego też Amnezja szarpnął go mocno za ręce, patrząc w oszalałe oczy harcerza. Dlatego poczuł drżenie ręki, gdy Czeremcha zaśmiał się złowrogo, wywracając oczyma. Dlatego wyciągnął zza pasa broń i przeładował ją, gdy Lew ryknął śmiechem, jak gdyby Śmierć opowiedziała mu najczarniejszy ze swych kawałów. I dlatego strzelił w głowę swojego harcerza, w której prócz pocisku było tylko szaleństwo.

Harcerz w każdym widzi bliźniego i za brata uważa każdego innego harcerza.
I wbrew wszystkiemu - braci się traci.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro