Rozdział 12: Rozella rujnuje ludziom życie miłosne

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Rozella wróciła do Hogwartu nazajutrz; z samego rana, zanim większość uczniów zdążyła w ogóle zejść na śniadanie. Poprzedni dzień wyczerpał ją do cna, a więc usnęła o wiele wcześniej niż zazwyczaj i, jak za najmłodszych lat, przez całą noc tuliła się do boku mamy. Po drugiej stronie Aurelii chrapał Aaron, a Patrick zsuwał się z prawej strony małżeńskiego łóżka, przygniatany przez śpiącego husky'ego.

Mimo tych dodatkowych godzin snu, Rozella wstała rano przemęczona i spięta. Całą noc dręczyły ją koszmary z powracającym widokiem płomieni i czarnych sów. Kilka razy obudziła się z poczuciem, że wisi na krawędzi i sekundy dzielą ją od upadku. Spadała. Coś się zbliżało.

Jakieś dziwne uczucie ściskało jej gardło, gdy żegnała się z rodzicami i bratem, ale nigdy by tego nie powiedziała na głos. Uśmiechała się szeroko, poprawiając spoconymi dłońmi torbę z wozakami w środku i weszła do kominka, aby przeprawić się siecią Fiuu. Wróci do zamku, chwilę pogada z przyjaciółmi na temat wczorajszych wydarzeń, a potem wszyscy na powrót zajmą się swoimi stałymi sprawami i będzie mogła rzucić w zapomnienie tamto okropne przeżycie.

Och, jakże naiwna była to nadzieja.

Okazało się, że co poniektórzy uczniowie Hogwartu mieli kompletne inne stanowisko wobec tej sprawy i wcale nie chcieli dać Rozelli zapomnieć. Znalazły się osoby, które uznały za niezmiernie komiczną reakcję Rozelli na przykre wieści. Ona sama tego nie pamiętała, wspomnienia z poprzedniego dnia zasnute były gęstą mgłą i nie miała siły się przez nią przedzierać. Wszystko jednak wskazywało na to, że zrobiła w Wielkiej Sali niezłe przedstawienie.

Teraz wciąż musiała znosić kpiące uwagi innych uczniów. Szczególnie złośliwi okazali się Ślizgoni, którzy na jej widok, zaczynali udawać, jak wybuchają płaczem lub mdleją. Wygłaszali przy tym często dramatyczne, prześmiewcze mowy.

Rozella ostatnim razem musiała wygrzebać resztki swojej samokontroli, aby nie rozwalić Draco Malfoyowi nosa i nie dać mu prawdziwego powodu do płaczu, kiedy ten — korzystając z faktu, że w pobliżu nie było nikogo, oprócz samej Rozelli, kto mógłby nabić mu guza — niczym prawdziwa mdlejąca panienka, opadł bezwiednie do tyłu. Crabbe i Goyle złapali go z głupimi uśmiechami, a Pansy Parkinson, parodiując profesor McGonagall, nawoływała:

— Odsuńcie się! Wszyscy się odsuńcie! Weźcie go do mojego gabinetu! Och, biedny Dracuś!

Kilku uczniów, czekających na lekcję, zachichotało. Inni popatrywali na nich z niedowierzaniem, ale nikt nie miał zamiaru się wtrącać.

— Co się gapicie? — ryknął Blaise Zabini równie teatralnym tonem. — Chcecie widowiska? To patrzcie na mnie! Wspaniałego Harry'ego Pottera! Olejcie go, niech sobie popłacze, ja rozwaliłem smoka. To na mnie powinniście patrzeć!

Malfoy na chwilę uchylił powieki i spojrzał na Rozellę ze złośliwym uśmiechem, mówiąc:

— Potter bardzo się na ciebie obraził za to, że ukradłaś jego pięć minut swoim dramacikiem?

Rozella pokazała mu brzydki gest palcem i wyminęła Ślizgonów, akurat gdy Crabbe i Goyle zaczęli udawać Freda i George'a, potrząsając Malfoyem i prosząc, żeby ten nie mdlał. Urwali tę szopkę dopiero, gdy Crabbe prawie rąbnął Malfoya w twarz, a blondyn pobladł i wywinął się z ich ramion, orzekłszy, że Crabbe jest idiotą.

Rozella starała się ich ignorować i szło jej to w miarę sprawnie. Jej przyjaciele nie mieli jednak wcale tyle oporów. Fred i George przy najbliższej możliwej okazji podłożyli Malfoyowi swoje kanarkowe kremówki.

— Oj, wybacz, Malfoy! — zawołał Fred, kiedy podczas wtorkowej kolacji na miejscu Dracona pojawił się mały kanarek. Najbliżej siedzące osoby wybuchły śmiechem, a Pansy Parkinson wypluła kremówkę, którą właśnie brała do ust.

— Zapomnieliśmy, że wolisz bardziej fretkowate stworzenia! — dodał George i razem z Fredem zbili piątkę.

Wbrew oczekiwaniom, sytuacja Rozelli nie poprawiła się ani o jotę, kiedy w proroku ukazały się oficjalne przeprosiny: oznajmiono, że Aurelia Dowell żyła, a prawdziwą zmarłą zidentyfikowano jako jedną z klientek. Wówczas jeszcze więcej osób zaczęło uważać Rozellę za histeryczkę. Nawet osoby, które wcześniej jej współczuły, teraz patrzyły na nią z kpiną, a ona awansowała z idiotki w superidiotkę, robiącą z igły widły.

Na dodatek jej przyjaciele chyba uznali za punkt honoru, by posłać do diabła każdego, kto ją zaczepiał. Rozella nie potrafiła zliczyć, ile razy w ciągu ostatnich dni zostali ukarani za zbyt wybuchowe odpowiedzi na co niektóre złośliwości. Ale w regulaminie przecież nie było niczego o tym, że nie można nasyłać na uczniów rozwścieczonych sklątek tylnowybuchowych!

No, przynajmniej nie było do wczoraj.

Tak minęły ostatnie dni miesiąca. Rozella miała przez cały ten czas wyjątkowo parszywy humor, ale wspólne szlabany z przyjaciółmi oraz chwile, gdy wozaki biegały samopasem i w ukryciu podgryzały uczniom kostki, bywały całkiem zabawne. Często pisała do rodziców, a z całą pewnością częściej niż zwykle. Zauważyła też, że dopadał ją irracjonalny strach za każdym razem, gdy odpowiedź szła dłużej niż przez trzy dni. Rutyną stało się dla niej wypatrywanie sów.

Początek grudnia przyniósł do Hogwartu zawodzący wiatr i deszcz ze śniegiem, który zasypał gęsto błonia oraz, zdawało się, wydarzenia minionych tygodni. Hogwartczycy stracili całkowicie zainteresowanie Rozellą, a dziewczyna, chyba pierwszy raz w życiu, cieszyła się brakiem uwagi. Uczniowie znaleźli bowiem o wiele ciekawszy temat do rozmów.

— Ro, słyszałaś już o balu?

Rozella zmarszczyła brwi, spoglądając na Ginny

— Ty masz jakiś szósty zmysł? — zapytała. — Dosłownie przed chwilą McGonagall nam o nim powiedziała.

Kiedy lekcja transmutacji zaczęła dobiegać końca, profesor McGonagall obwieściła czwartorocznym Gryfonom, że zbliżał się Bal Bożonarodzeniowy. Był on tradycyjną częścią Turnieju Trójmagicznego i, jak twierdziła profesorka, znakomitą okazją, by poznać bliżej ich zagranicznych gości. Bal organizowano tylko dla uczniów od czwartej klasy wzwyż, dlatego też zdziwiło nieco Rozellę, że Ginny dowiedziała się o wszystkim przed nią.

— Nie. Po prostu wyciągnęłam od Rona wasz plan lekcji. — Ginny machnęła małą, wygniecioną na rogach kartką. — Stąd wiem, że miałaś teraz transmutację.

— Och, okej — powiedziała Rozella, poprawiając na ramieniu torbę. — To teraz powiedz mi, czego chcesz. Bo raczej wątpię, żebyś czekała na mnie pod salą, tylko po to, żeby zadbać o moje doinformowanie.

Ruszyły razem w stronę schodów.

— Oczywiście, że chciałam cię zaprosić — oznajmiła Ginny, a Rozella teatralnie złapała się za serce.

— Zawsze wiedziałam, że Potter to tylko przykrywka i tak naprawdę lecisz na mnie — westchnęła dramatycznie. — Czy to oznacza, że już nie obowiązuje mnie umowa i nie muszę dłużej głowić się jak tu was zeswatać?

W tym samym momencie obok Gryfonek przeszedł przedmiot ich rozmowy. Harry wyszedł z sali później od całej reszty uczniów, ponieważ profesor McGonagall zatrzymała go na krótką rozmowę. Rozella podejrzewała, że jej tematem było jakże niezwykle dojrzałe zachowanie Pottera, który zamiast uważać na lekcji, pojedynkował się z Ronem na fałszywe różdżki Freda i George'a. Rozella opchnęła im je za kilka sykli przed lekcją, więc po części była współwinna. Liczyła, że Harry jej nie sypnął.

Ginny powiodła maślanym spojrzeniem za Harrym, aż ten znikł im z pola widzenia.

— Właściwie to zastanawiałam się, czy udałoby ci się... no nie wiem. Namówić jakoś Harry'ego, żeby mnie zaprosił. — Ginny się zarumieniła, a Rozella spojrzała na nią z pobłażliwością. — Wiesz, że jestem w trzeciej klasie i jeśli nikt mnie nie zaprosi, to nie będę mogła pójść na bal.

Rozella przewróciła oczami, wydając z siebie cierpiętnicze stęknięcie. Takie samo po chwili wydała jej torba, z której jednocześnie dobiegł piskliwy głosik:

— Istnieje coś takiego jak konwersacja!

Rozella zatrzymała się w pół kroku i spojrzała niepewnie na Ginny.

Ginny zdawała sobie doskonałą sprawę z istnienia wozaków, ponieważ Rozella sama jej o nich powiedziała już jakiś czas temu. Teraz więc Weasley posłała jej tylko rozbawione spojrzenie.

— Twoja torba gada — zwróciła uwagę, a Rozella parsknęła pod nosem.

Dziś w jej torbie przesiadywała Gryzia, ponieważ Rozella miała serdecznie dość towarzystwa Kapitana. Wozak ciągle obrażał ją albo jej psa (Chechła wcale nie była krakenem! I Rozella również!). Zresztą, wozaki najwyraźniej uznawały teraz transportowanie ich w torbie już nie jako karę, a rozrywkę. Chyba nawet sporządziły własny grafik dotyczący tego, kto kiedy może podróżować z Rozellą po szkole. I Rozella miała tu najmniej do gadania.

I mimo, że Gryzia była znacznie lepszym kompanem niż Kapitan, Rozella wolała, aby nie komentowała ciągle poczynań jej oraz jej przyjaciół. Świadomość, że gadająca fretka jest odpowiedzialniejsza od niej, była uwłaczająca.

— Ta... — Rozella odkaszlnęła. — Ale moja torba ma rację. Nie możesz go po prostu zapytać albo coś? Chyba pamiętasz, że wszystkie moje próby zeswatania was skończyły się fiaskiem?

— Tak samo jak moje próby pogadania z nim. — Ginny skrzyżowała ramiona.

Rozella ścisnęła nasadę nosa.

— Naprawdę, nie wiem czy bardziej przerażają mnie szyszymory, czy twoja obsesja na punkcie Pottera.

Nie było mowy, żeby Rozella ponownie zgodziła się na latanie za Harrym i robienie z siebie idiotki.

To i tak się nie uda, więc po co się trudzić? Rozella spłaciła swój dług; Ginny wcale jej tak bardzo nie pomogła przy odzyskaniu tego całego eliksiru. Właściwie, jeśli być dokładnym, Rozella nadal nie miała nawet pojęcia, co znajdowało się w fiolce!

Nie, Rozella nie miała zamiaru choćby kiwnąć palcem.

— Dobra, zgoda! Merlinie. — Wyrzuciła ręce w górę, a Ginny uśmiechnęła się szeroko. — Ale to ostatni raz. I nie obiecuję, że się uda, więc jeśli zaprosi cię ktoś inny, to po prostu się zgódź, bo potem powiesz, że to moja wina.

Rozella udała, że nie słyszy pełnego dezaprobaty warknięcia z torby.

~^~

— Idziemy razem na bal?

Rozella uniosła wzrok znad śniadania, aby spojrzeć na George'a.

— A to nie ty wczoraj jęczałeś mi przez godzinę nad uchem, że musisz jakoś zaprosić Angelinę?

Lee kaszlnął, co brzmiało łudząco podobnie do „stchórzył".

George udał, że tego nie słyszy.

— Pewnie już ktoś inny ją zaprosił.

Rozella pokręciła na niego głową i ugryzła kawałek kanapki.

Angelina Johnson była atrakcyjną, czarnoskórą czarownicą o długich, ciemnych włosach. Z naciskiem na „atrakcyjną" — najwyraźniej podobała się dużej części przyjaciół Rozelli. Fred nawet umawiał się z nią przez miesiąc, jakoś dwa lata temu, aż nie uznali, że wolą jednak pozostać przyjaciółmi. Lee zaś komplementował Angelinę na każdym kroku i tyle razy zapraszał na randki, że dziewczyna zaczęła w końcu odgrażać mu zakazem zbliżania się (mówiła to oczywiście żartobliwie). A teraz, jakby była to odgórnie ustalona kolej rzeczy, Johnson uderzyła do głowy George'owi.

— Aha. A my idziemy razem — wtrąciła Aggie, wskazując na siebie i Freda.

W tamtym momencie tylko ogromny uśmiech na twarzy Freda powstrzymał Rozellę od przewrócenia oczami.

Rozella nie zapomniała o niepokojących słowach Cordelii i Lei. Wciąż jednak nie miała żadnego dowodu świadczącego o ich wiarygodności. Ba!, nawet nie wiedziała, jak go zdobyć. Oskarżeniami mógł rzucać każdy, a Aggie, oprócz niekiedy irytującej aparycji, była bez skaz. Fred zdawał się bardzo szczęśliwy, a Aggie zawsze kochana i słodziutka jak eklerka. Czasem tylko popatrywała tęsknie w stronę Kruma, Diggory'ego i Pottera, ale przecież obecnie robiła to większość dziewczyn w Hogwarcie. Prawda?

Rozella zdusiła w sobie prychnięcie. Mogła usprawiedliwiać zachowanie Aggie, ale trudno było przestać czuć tę ślepą irytację, która pojawiała się, gdy tylko dziewczyna otwierała usta.

— Ta, wiemy. Mówisz to już czwarty raz — burknęła Valerie, wymachując widelcem.

— I dziwnie by było, jakbyście poszli z kimś innym. Przecież jesteście razem — wtrącił uprzejmie Lee, nalewając sobie soku z dyni.

Rozella uznała, że przeszła jej ochota na jakiekolwiek jedzenie i chwyciła za pucharek z herbatą.

— Młoda. — George trącił ją ramieniem, przez co o mało nie rozlała napoju. — Chodź ze mną. I tak nikogo lepszego ode mnie nie znajdziesz.

— Szkoda, że nie jesteś taki pewny siebie, kiedy trzeba zaprosić kogoś na poważnie. — Rozella spojrzała na niego z politowaniem. W końcu jednak westchnęła. — Dobra. Pójdę. Ale najpierw spróbuj zaprosić Angelinę, żebyś później tego nie żałował.

George momentalnie się rozpromienił.

— Też cię kocham!

Rozella przewróciła oczami.

~^~

W ostatnim tygodniu semestru wszystkich opanowała prawdziwa gorączka. Krążyły najróżniejsze pogłoski o balu, chociaż trudno było uwierzyć chociażby w połowę z nich — na przykład, że Dumbledore zakupił u madame Rosmerty osiemset baryłek pitnego miodu z korzeniami. Wszystko wskazywało jednak na to, że rzeczywiście wynajął Fatalne Jędze. Był to w magicznej społeczności jeden z najsłynniejszych zespołów ostatnich czasów i Rozella nie mogła się doczekać, aby usłyszeć Myrona Wagtaila na żywo.

Niektórzy z nauczycieli, na przykład profesor Flitwick, zrezygnowali z prób nauczenia ich czegokolwiek, uznając to za bezproduktywne w sytuacji, gdy wszyscy myśleli zupełnie o czymś innym. Flitwick pozwolił im zabawiać się w różne gry na środowej lekcji, a sam tak się zagadał z Harrym na temat pierwszego zadania Turnieju Trójmagicznego, że nawet nie zauważył, kiedy Rozella i Valerie chyłkiem wymknęły się z sali. Resztę lekcji spędziły na błąkaniu się po korytarzach.

Inni nauczyciele nie byli tak wspaniałomyślni. Profesora Binnsa nic nie mogło odwieść od odczytywania im drobiazgowych notatek na temat buntów goblinów (nawet jego własna śmierć, a co dopiero jakieś tam Boże Narodzenie). Profesor McGonagall i profesor Moody też im nie popuszczali aż do ostatniej sekundy lekcji, a Snape, rzecz jasna, prędzej by wypił jakiś eliksir Rozelli, niż pozwolił im bawić się w jego sali. Rozglądając się po klasie z mściwym uśmieszkiem na wąskich wargach, oświadczył, że podczas ostatniej lekcji w semestrze zrobi sprawdzian z antidotów.

— On zaprzedał duszę diabłu — stwierdził z goryczą Ron tego wieczoru w pokoju wspólnym Gryfonów. — Sprawdzian w ostatni dzień nauki!

— Chce nam za wszelką cenę zepsuć sam koniec semestru — orzekła Rozella.

— Hm... jakoś się tym nie przejęliście, co? — mruknęła Hermiona znad stosu notatek na temat eliksirów.

Rozella i Ron budowali zamek z kart, wykorzystując do tego eksplodującą talię Weasleya. Było to o wiele bardziej interesujące, niż gdyby używali zwykłej talii mugolskiej, bo budowla mogła w każdej chwili wybuchnąć. Na fotelu obok leżały ich rozsypane słodycze, które miał przejąć ten, kto nie spowoduje wybuchu.

Rozella właściwie przyszła tu pod groźbą Hermiony, która stwierdziła, że jeśli Dowell nie opanuje tematu antidotów do perfekcji, Snape ją obleje. I Rozella nie była nawet pewna, kiedy przestała tępo wpatrywać się w notatki Hermiony i przyłączyła się do zabawy Rona.

— Hermiono, jest Boże Narodzenie — powiedział leniwie Harry, który czytał W powietrzu z Armatami, wyciągnięty w fotelu przy kominku. Hermiona spojrzała na niego surowo.

— Myślałam, że robisz coś konstruktywnego, Harry, nawet jeśli akurat nie chcesz uczyć się antidotów!

— Na przykład? — zapytał Harry, obserwując, jak Joey Jenkins z Armat odbija tłuczka prosto w ścigającego Nietoperzy z Ballycastle.

— To jajo! — syknęła Hermiona tak nagle, że Rozelli zadrżała dłoń, gdy umieszczała na wieży kolejną kartę.

— Daj spokój, Hermiono, mam czas do dwudziestego czwartego lutego — rzekł Harry.

— Ale rozwiązanie tej zagadki może ci zająć całe tygodnie! — powiedziała Hermiona. — Wyjdziesz na kompletnego głupka, jeśli wszyscy inni będą wiedzieli, co ich czeka w następnym zadaniu, a ty nie!

— I tak wychodzi na głupka, więc co za różnica? — powiedziała Rozella, udając, że nie widzi oburzonego spojrzenia Harry'ego.

— Zostaw go w spokoju, Hermiono, zasłużył na małą przerwę — burknął Ron, po czym umieścił dwie ostatnie karty na szczycie zamku. A wówczas – BUM! – wszystko wybuchło, osmalając mu brwi.

Rozella roześmiała się, zgarniając wygrane słodycze do torby. Już czekał tam na nie Wściek, który od razu dobrał się do odpakowywania karmelków.

— Bum! — zawołała Rozella zwycięskim tonem, a Ron zaklął szpetnie. Hermiona przewróciła na nich oczami, a Harry uśmiechnął się pod nosem, ukrywszy twarz za książką.

— Ślicznie wyglądasz, Ron... Będzie pasowało do twojej wyjściowej szaty. — Rozella usłyszała za plecami głos Freda. Po chwili do głosu dołączył także widok rudej czupryny, gdy Fred razem z George'em usiedli przy stole. Ron zaczął obmacywać sobie brwi i czoło.

— Ron, pożyczysz nam Świstoświnkę? — zapytał George.

— Nie, poleciała z listem — odrzekł Ron. — A po co?

— Bo George chce ją zaprosić na bal — powiedział ironicznie Fred.

— Bo chcemy wysłać list, matołku — rzucił George.

— Do kogo wy właściwie wciąż piszecie, co? — zapytał Ron i posłał Rozelli takie spojrzenie, jakby liczył, że ona coś wie. Rozella tylko wzruszyła ramionami i sięgnęła do torby po czekoladowego batonika. Oczywiście, że wiedziała. Ale to nie był jej sekret, więc nie piśnie ani słowem na temat Ludo Bagmana oraz skradzionych pieniędzy.

— Trzymaj swój nochal z daleka, Ron, albo ci go również osmalę — rzekł Fred, wymachując ostrzegawczo różdżką. — No to jak... macie już dziewczyny na bal?

— Nie.

— No to lepiej się pospieszcie, chłopaki, bo sprzątną wam wszystkie lepsze.

— A ty z kim idziesz?

— Z Aggie — odpowiedział Fred bez najmniejszego śladu zakłopotania. — To przecież moja dziewczyna.

George prychnął z rozbawieniem, kiedy Fred wypiął dumnie pierś.

— A ty? — Ron spojrzał na George'a.

— Z Rozellą.

— Wcale, że nie! — oburzyła się Rozella, celując w niego złowieszczo batonikiem. — Albo weźmiesz dupę w kroki i zaprosisz Angelinę albo faktycznie pójdziesz na bal ze Świstoświnką.

— Jeśli w ogóle przyjmie zaproszenie — zaśmiał się Fred, czym zarobił kuksańca od George'a.

George spojrzał tęsknie na Angelinę, która plotkowała właśnie z Alicją Spinnet po drugiej stronie pokoju. Przez chwilę wyglądał, jakby naprawdę miał do niej podejść, ale potem spalił buraka i powiedział do brata:

— Chodź, pójdziemy wysłać ten list szkolną sową.

Fred parsknął śmiechem, ale nic nie powiedział. Ziewnął, po czym obaj wstali i wyszli.

Ron przestał sobie obmacywać brwi i spojrzał ponad dymiącymi zgliszczami na Harry'ego.

— Musimy to zrobić... musimy kogoś zaprosić. On ma rację. Bo w końcu zostanie nam para jakichś trollic.

Hermiona prychnęła z oburzeniem.

— Para czego?

— Ich gatunku, ale w formie żeńskiej — mruknęła Rozella, wskazując odpakowanym batonem na Rona i Harry'ego.

— Same rozumiecie — odpowiedział Ron, wzruszając ramionami — że wolałbym pójść sam niż... na przykład, z Eloise Midgeon.

— Trądzik już jej prawie zniknął... i jest naprawdę miła! — oburzyła się Hermiona.

Rozella, chociaż nie miała tak dużego problemu z trądzikiem jak biedna Eloise, w tamtym momencie poczuła się urażona.

Przez chwilę pożałowała, że niedawno, w przypływie dobrej woli, poprosiła Treacy o pomoc z poprawieniem szaty wyjściowej Rona. Treacy sama czasem ozdabiała własne ubrania, a szata Rona była naprawdę paskudna. Przypominała długą, aksamitną suknię w kolorze kasztanowym (którego Ron nie znosił), a wokół kołnierza i na końcu rękawów przyozdobiona była nieco zwiędniętymi koronkowymi falbankami.

— Ma scentrowany nos — powiedział Ron, przez co Rozella rzuciła w niego papierkiem po batonie. Ron się oburzył. — No co?

— Pstro.

— Och, teraz rozumiem — powiedziała Hermiona, mierząc Rona pogardliwym spojrzeniem. — A więc zamierzasz iść z jakąś superlaską, choćby nawet była najokropniejszą jędzą?

— Tak, to chyba brzmi rozsądnie — rzekł Ron.

— Idę spać — warknęła Hermiona, wstając i zmierzając prosto ku schodom do sypialni dziewcząt.

Ron spojrzał z niezrozumieniem to na Harry'ego, to na Rozellę.

— O co jej chodzi?

Harry wzruszył ramionami, a Rozella prychnęła.

— Domyśl się — powiedziała. Sama nie do końca rozumiała Hermionę, ale liczyła, że Ron zmarnuje kilka dobrych godzin nad próbami rozwikłania tej zagadki. Zgarnęła notatki Hermiony, o których dziewczyna najwyraźniej zapomniała, i ruszyła w stronę dormitorium.

Ron i Harry wymienili spojrzenia.

— Dziewczyny są dziwne.

~^~

Personel nauczycielski Hogwartu, pałając pragnieniem wywarcia jak najlepszego wrażenia na gościach z Beauxbatons i Durmstrangu, robił, co mógł, by w Boże Narodzenie pokazać zamek od jak najlepszej strony. Hogwart nigdy nie był przystrojony tak bardzo jak w tym roku.

Wiecznotrwałe sople lodu zdobiły kolumienki poręczy marmurowych schodów. Dwanaście choinek, które Hagrid przywlókł tego ranka do Wielkiej Sali, lśniło najróżniejszymi ozdobami, od rozmigotanych czerwonych jagód ostrokrzewu po prawdziwe, pohukujące złote sowy. Zbroje w korytarzach wyśpiewywały kolędy za każdym razem, kiedy się koło nich przechodziło. Trzeba przyznać, że robiło wrażenie, kiedy się usłyszało „Cichą noc" śpiewaną przez jakiś pusty hełm z opuszczoną przyłbicą, który znał tylko połowę słów.

Woźny Filch musiał już kilkanaście razy wyciągać ze zbroi Irytka, który chował się tam, wypełniając przerwy w kolędzie swoimi własnymi piosenkami, z czego jedna była sprośniejsza od drugiej.

Rozella właśnie przechodziła obok jednej ze śpiewających zbroi, kiedy usłyszała za sobą czyjeś nawoływanie.

— Dowell! Do-... Rozella!

Rozella z westchnięciem odwróciła się do tyłu i spojrzała na biegnącego w jej stronę Harry'ego.

— Czego ci dusza cierpi?

Harry podrapał się po karku.

— To... Chodzi o bal.

Rozella uniosła brwi i zmierzyła go wzrokiem.

Dopiero w tej chwili przypomniała sobie, że nadal nie zrobiła nic w sprawie prośby Ginny. Teraz jak o tym pomyślała, miała żałośnie mało czasu, aby jakoś załatwić przyjaciółce zaproszenie od Harry'ego.

— Jeśli spróbujesz mnie zaprosić, to przysięgam, wyskoczę przez okno, zmienię nazwisko i ucieknę do Meksyku — rzekła z pełną powagą.

Harry spojrzał na nią z niezrozumieniem, ale potem najwyraźniej zdał sobie sprawę, jak musiała wyglądać ta sytuacja, bo zaczerwienił się po uszy.

— Co? Nie! Nie o to... Po prostu... — zaplątał się. — Potrzebuję twojej pomocy. Nadal wisisz mi przysługę, a ja... Chcę... W sensie... Jak mam zaprosić na bal... kogoś?

Rozella przewróciła oczami. Coraz lepiej rozumiała Gryzię, krzyczącą co rusz: „konwersacja!"

— Czy ja wam wszystkim wyglądam na jakiegoś kupidyna? — burknęła.

— Nie, ale... ee... jesteś dziewczyną.

Rozella uznała to za sensowne stwierdzenie, a więc wzruszyła ramionami i powiedziała:

— Fakt. No to nie wiem, może podejdź do tego kogoś i... uwaga, lepiej to zapisz... po prostu zapytaj?

— To nie zadziała — jęknął żałośnie, a Rozella z rozbawieniem zauważyła, że ta rozmowa musiała wprawiać Harry'ego w szczególnie zawstydzenie. Nie wiedziała, jak bardzo musiał być zdesperowany, aby w takim razie doradzać się jej, ale pozwoliła sobie czerpać uciechę z jego cierpienia. — One... To znaczy dziewczyny... Czemu wy ciągle chodzicie stadami? — zapytał oskarżycielsko, nagle przybierając bojową postawę.

Rozella rozejrzała się po pustym korytarzu.

— Chyba jestem bardziej ślepa niż ty, bo żadnego stada nie widzę, ale okej. Jakie masz kolejne wymówki?

— Jest o rok starsza... I bardzo ładna i bardzo dobra w quidditchu... no i bardzo popularna... Pewnie nie będę pierwszym, kto ją zaprosi i...

Urwał kiedy Rozella parsknęła śmiechem.

— Czekaj, czekaj. Mówisz o tej Krukonce, którą znokautowałeś moją książką? — zaśmiała się, a Harry zaczerwienił się jeszcze mocniej. — Cho Chang, no nie?

Harry nie był wyraźnie ucieszony z faktu, że Rozella rozpoznała jego sympatię, ale kiwnął głową w wyrazie potwierdzenia.

— Oj, Potter. — Rozella poklepała go po ramieniu z udawanym współczuciem.

Pokręciła głową z rozbawieniem. Tylko Harry potrafił co roku walczyć ze złem, ocierać się o śmierć na każdym kroku, a potem trząść gaciami przed zaproszeniem na bal dziewczyny.

Wyglądało na to, że był w tej całej Cho beznadziejnie zauroczony. Niemniej, Rozella obiecała już Ginny, że jej pomoże. Tak więc nawet gdyby chciała się paprać w miłostkowych problemach Harry'ego — a z pewnością nie chciała — była zobowiązana wobec przyjaciółki.

— Okej, niech ci będzie — rzekła mimo to. — Chociaż będzie trudno. Amortencji żadne z nas nie uwarzy, i tak ledwo zdajemy z eliksirów. A bliźniacy nie skończyli jeszcze swojego miłosnego eliksiru, więc musimy polegać na twoim znikomym uroku osobistym.

— Dzięki, Dowell. Jesteś naprawdę miła — powiedział sarkastycznie Harry.

— Ta, wiem. Ale, jak sam stwierdziłeś, jestem też dziewczyną i wiem, że dziewczyny uwielbiają wszystko, co jest piękne i szybko umiera. — Harry spojrzał na nią z przerażeniem. — Chodzi mi o kwiatki, idioto. Moja mama jest kwiaciarką, znam się na tym jak nikt inny.

Harry wyraźnie odetchnął z ulgą. Wciąż jednak nie wyglądał na przekonanego.

— Mam po prostu dać Cho... kwiatka?

— Nie byle jakiego. Gdyby nie fakt, że cała kwiaciarnia mojej mamy się sfajczyła to pewnie załatwiłabym ci coś z przytupem. Ale w takiej sytuacji musimy się włamać do szklarni Sprout. Tam znajdziemy coś, czym zdobędziesz serce tej twojej Chang — powiedziała z przekąsem.

Harry jęknął.

— Dlaczego zawsze, kiedy robimy coś razem, kończy się to włamaniem?

Rozella wzruszyła ramionami.

— Taki już urok naszej znajomości.

Rozella zaproponowała mu to tylko po to, aby zyskać sobie więcej czasu. Zanim znajdą idealną porę, by dostać się do szklarni, a Harry zbierze się w sobie i faktycznie zaprosi Chang, trochę minie. Rozella więc będzie mogła spokojnie zrealizować kiełkujący się w jej głowie plan.

Teraz, kiedy już wiedziała, kogo Harry chciał zaprosić, wystarczyło tylko usunąć konkurencję i popchnąć Pottera w ramiona Ginny. Pestka.

~^~

Rozella leżała na swoim łóżku w dormitorium. Przed sobą miała rozłożoną Mapę Huncwotów, którą starała się lekko zakryć poduszkami, ponieważ Lavender Brown i Parvati Patil były obok, właśnie mierząc swoje sukienki na bal.

Harry pożyczył Rozelli mapę i nawet nie musiała go do tego jakoś szczególnie przekonywać. Pewno sądził, że miało to jakiś związek z ich wycieczką do szklarni. Rozella jednak prowadziła teraz własne śledztwo i wzrokiem szukała dwóch konkretnych kropek. Tylko gdzie one, do licha, były...

Na chwilę zatrzymała wzrok na kropkach z nazwiskiem Lee i Juliana, stojących obok siebie w bibliotece. Zbyła to jednak i wróciła do studiowania mapy.

— Nie wierzę, że zaprosiłaś Colina Creeveya! — zachichotała wówczas Lavender.

Treacy uniosła na nią wzrok znad szaty Rona. Właśnie pozbywała się z niej koronkowych falbanek i za pomocą zaklęcia próbowała zmienić jej kolor. Wokół blondynki lewitowały igły i kolorowe nitki. Kiedy koło Rozelli przeleciała różowa wstążka, dziewczyna złapała ją w palce i zawiązała sobie wokół nadgarstka.

— To mój najlepszy przyjaciel — żachnęła się Treacy.

Rozella wiedziała, że Treacy dostała wiele innych zaproszeń. Tym bardziej uważała za urocze to, że wolała iść z młodszym przyjacielem, niż z jakimś mięśniakiem z Durmstrangu.

— A ty, Valerie, z kim w końcu idziesz? — zapytała Parvati, grzebiąc w szkatułce i próbując dopasować kolczyki do swojej szokująco różowej sukni.

Valerie burknęła coś pod nosem, ale widząc natarczywe spojrzenia współlokatorek, w końcu się poddała i rzekła:

— Z Jordanem.

Rozella momentalnie oderwała wzrok od Mapy Huncwotów i spojrzała na przyjaciółkę z nieskrywanym szokiem.

Valerie — choć bardzo starała się to ukryć — była ładna, a jej wysportowana sylwetka i ciemne oczy zwracały uwagę. Tak więc chłopcy, którzy nie znali jeszcze jej podłego charakteru, ciągle podchodzili do niej, składając dziewczynie zaproszenia na bal. A Roberts każde jedno odrzucała, robiąc to na coraz bardziej opryskliwe sposoby. Kompletnie więc Rozellę zdziwiło to, że Valerie zgodziła się pójść z Lee. Roberts zawsze przecież udawała, że nie są przyjaciółmi i że w ogóle Jordana nie lubi.

Niemniej, Rozella — wierząc poniekąd w mugolskie przysłowie „kto się czubi, ten się lubi — dawno już upodobała sobie wizję Valerie i Lee na ślubnym kobiercu. Tak więc teraz ledwo się powstrzymała by nie dołączyć do pisków ekscytacji, jakie wydały z siebie unisono Lavender i Parvati.

— Aha! — zawołała zamiast tego. — Tak się zaczyna. Najpierw bal, potem tajemne wypady do Hogsmeade, a potem... Mogę zostać matką chrzestną waszych dzieci?

Valerie wyglądała, jakby połknęła coś niezwykle obrzydliwego.

— Jesteś chora i to nieuleczalnie, Dowell. Przekupił mnie czekoladą — powiedziała, a Rozella po namyśle stwierdziła, że była w stanie w to uwierzyć. — Poza tym chcę ci przypomnieć, że idziesz z Weasleyem. To znaczy, że mam już szykować się na wasz ślub? — sarknęła.

— To coś innego. Poznałam George'a, kiedy był bardziej szczerbaty niż wydrążona dynia. Za dużo o nim wiem, żeby dać się wrobić w małżeństwo — rzekła, rozbawiona tą wizją. — No i George w końcu idzie z Angeliną. — Teraz już Rozella nie powstrzymała się przed piśnięciem.

Co prawda przy zaproszeniu Johnson nie obeszło się bez pomocy Rozelli. To ona przecież popchnęła George'a ku Angelinie. Dosłownie popchnęła.

— I cieszysz się, bo zostałaś na lodzie? — Treacy machnęła różdżką, a na szacie Rona pojawiły się żółte grochy. Westwood skrzywiła się i szybko je usunęła.

— Tak! Znaczy, nie! Po prostu cieszę się, bo on się cieszy. A ja znajdę sobie kogoś na ostatnią chwilę. — Rozella zwinęła mapę i wstała z łóżka.

— I zgaduję, że właśnie idziesz męczyć jakiegoś biedaka o zaproszenie? — zapytała Parvati.

— Nie. Idę namówić kogoś do zaproszenia kogoś, aby ktoś inny nie mógł zaprosić tej osoby i zaprosił tego, kogo mu wskażę — rzekła, zdziwiona, że jeszcze się w tym wszystkim nie pogubiła. — A potem sobie kogoś poszukam. Może zaproszę Snape'a?

— Masz zapędy samobójcze, Rozello — orzekła Lavender.

Ale Rozella jej nie słuchała, bo już pędziła po schodach, śledząc kropki Cordelii Mullen i Lei Murphy.

~^~

— Kiedy mówiłaś, że chcesz odebrać swoją przysługę, nie sądziłam, że poprosisz nas o to.

Rozella garbiła się za regałem z książkami razem z Cordelią i Leą. Wczoraj złapała je, kiedy obie zmierzały w stronę parteru i przedstawiła im pokrótce swój pomysł. Trochę pokręciły nosami, ale najwyraźniej uznały, że jej prośba była tak prosta do zrealizowania, że aż głupio byłoby się nie zgodzić.

Rozella chciała, żeby znalazły kogoś, kto był miły, przystojny i skłonny do zaproszenia na Bal Bożonarodzeniowy Cho Chang. Początkowo miała w zamiarze po prostu zrobić coś, przez co Harry byłby u Cho skreślony na wieczność, ale odkryła, że nie ma serca wywinąć mu takiego świństwa, kiedy tak się rumienił i jąkał, mówiąc o tej dziewczynie.

Rozella spodziewała się, że Puchonki znajdą jakiegoś chłopaka, a ona za pomocą swojego nieśmiertelnego „coś za coś" nakłoni go do zabrania Cho na bal. Okazało się jednak, że wcale nie musiała nikogo do niczego zmuszać, ponieważ Cordelia i Lea znały już kogoś, kto był utożsamieniem perfekcji i na dodatek durzył się w Cho.

I Rozella naprawdę nie sądziła, że tym kimś okaże się Cedrik Diggory!

Z jednej strony uważała to za sukces — Cho Chang nie mogłaby odmówić Cedrikowi — ale z drugiej strony, Rozella tylko niepotrzebnie zmarnowała zaciągniętą u Puchonek przysługę; Diggory pewnie w końcu sam zaprosiłby Chang na bal. Mimo to Rozella zamierzała siedzieć tu do samego końca i upewnić się, że Cho przyjmie to zaproszenie.

— Niby dlaczego? — zapytała Cordelię, która wciąż szpilowała ją oburzonym spojrzeniem. — Po prostu jestem dobrą duszą, która uwielbia pomagać zakochanym idiotom.

— Wyczuwam w twojej aurze fałsz — syknęła Cordelia. — Ale niech ci będzie. Cedrik i tak chciał zaprosić Chang, więc wyjątkowo nie ochrzanię go za beznadziejny wybór i pozwolę mu to zrobić. Znajcie moją łaskę.

Rozella pokręciła głową i na chwilę wyjrzała zza regału, aby spojrzeć na stolik, przy którym siedziała Cho. Miała przed sobą masę książek o historii magii i chyba się uczyła. Co chwilę spoglądała na drzwi od biblioteki, wyraźnie na kogoś czekając.

Jednak tym kimś z pewnością nie był Cedrik Diggory, ponieważ zrobiła bardzo zdziwioną minę, gdy dosiadł się do niej.

— Cho jest miła — powiedziała wtedy cicho Lea. — Mo-moim zdaniem Cedrik d-dobrze wybrał.

— To harpia jak ta cała Harris — orzekła Cordelia.

— Cicho, cicho — syknęła Rozella, widząc, że między Cho i Cedrikiem wywiązała się rozmowa. Nagle Cho uśmiechnęła się szeroko, a Cedrik odpowiedział jej tym samym.

Po chwili Cho odeszła na chwilę w stronę jednego z regałów, aby odłożyć tam kilka tomiszczy. Wówczas Cedrik odwrócił się w stronę, gdzie stały jego przyjaciółki, a więc Rozella skryła się bardziej za regałem. Diggory wiedział, że Cordelia i Lea będą śledzić jego miłosne podloty, ale o Rozelli nie miał zielonego pojęcia i lepiej, żeby tak zostało. Tłumaczenie tego mogłoby być lekko problematyczne.

Rozella kątem oka zobaczyła, że Cedrik pokazuje przyjaciółkom kciuki w górę, a potem podnosi się z krzesła, aby pomóc Cho dźwigać książki. Lea klasnęła w dłonie ucieszona.

— Zgodziła się!

Cordelia przewróciła oczami, zakładając ramiona na piersi.

— Hip, hip, hurra — sarknęła, po czym spojrzała na Leę i pogroziła jej palcem. — Jak złamie mu serce, to ty go niańczysz.

Zanim Lea zdążyła zareagować na jej słowa, za plecami dziewczyn ktoś chrząknął znacząco.

Rozella spodziewała się, że bibliotekarka, pani Pince, w końcu zwróci uwagę na ich dziwne zachowanie. Od razu więc odwróciła się w stronę, skąd doszło chrząknięcie, gotowa powiedzieć, że tak, już wychodzą z biblioteki i nie, nie próbowały wysadzić regału z książkami o magii gospodarczej.

Jakże więc wielkie było jej zdziwienie, kiedy przed sobą zobaczyła nie panią Pince, a Aggie Harris.

Och, a więc to na nią musiała czekać Cho.

Lea zrobiła krok do tyłu, a Cordelia pociągnęła głośno nosem.

— Czyżbym wyczuwała jakiś ultra smrodliwy dech... — Rozpostarła upierścieniowane dłonie, jakby chciała złapać aurę Aggie. Bransoletki na jej przegubach zagrzechotały, brzmiąc niemal jak hieni śmiech. Po krótkiej chwili Cordelia spojrzała prosto na Harris. — A nie. To twoje perfumy.

Aggie spojrzała na nią bez cienia zainteresowania.

— Zostawicie nas same? — mówiła o sobie i Rozelli.

Rozella przez chwilę sądziła, że Cordelia — jak to miała w zwyczaju — zacznie się wykłócać i zrobi w bibliotece raban jakiego Pince dawno nie widziała, byleby tylko nie pójść Aggie na rękę. Aczkolwiek Mullen jedynie wzruszyła ramionami. Odwróciła się w stronę Lei, która momentalnie znalazła się obok niej i obie Puchonki wyszły z biblioteki.

— Powodzenia, dziwna Gryfonko, której imienia nie pamiętam! — Cordelia zawołała do Rozelli na odchodne, nic nie robiąc sobie z oburzenia pani Pince.

Rozella przygryzła wnętrze policzka, zbyt osłupiała, by móc zezłościć się na Cordelię za jej bezpardonowość. I za to, że ją zostawiła.

Spojrzała na Aggie, która mierzyła ją wyczekującym spojrzeniem.

— Ja sądzę, że twoje perfumy są okej. — Rozella uśmiechnęła się uprzejmie, a Aggie prychnęła jak rozjuszona kotka.

— Już drugi raz przyłapuję cię na tym jak naruszasz moją prywatność, Rozie. Najpierw włamujesz mi się do dormitorium, a teraz śledzisz moją przyjaciółkę? — Wskazała na Cho, która nie zdawała sobie z niczego sprawy i wciąż wesoło gawędziła z Cedrikiem.

— Teoretycznie naruszam prywatność Chang, a nie twoją — powiedziała Rozella, ale widząc wzrok Aggie, naprostowała: — Żartuję. Po prostu... pomagałam koledze zaprosić na bal dziewczynę, która mu się podoba — skłamała.

Aggie zrzedła mina. Ponownie spojrzała na stolik, gdzie siedzieli Cho i Cedrik i wróciła wzrokiem do Rozelli.

— Znasz się z Cedrikiem Diggorym?

Cedrik Diggory nawet nie zdawał sobie sprawy z istnienia Rozelli, ale Dowell przez chwilę miała ogromną ochotę powiedzieć, że tak, owszem, zna się z nim. Chciała zobaczyć reakcję Aggie, widzieć jak wypala ją zazdrość. Dziewczyna i tak już wyglądała nie najlepiej. Miała taką samą minę jak wtedy, gdy Fredowi nie udało się zgłosić do Turnieju Trójmagicznego. Jakby ktoś pomachał przed nią walizką pełną galeonów, a ona za późno wyciągnęła po nią ręce.

Może tak było. Może gdyby Rozella faktycznie znała się z Cedrikiem Diggorym, a Aggie dowiedziałaby się o tym wcześniej, spróbowałaby jakoś przekonać Rozellę do zapoznania ich sobie. Wtedy Fred nie byłby już jej dłużej potrzebny.

Rozella zacisnęła dłonie w pięści.

— Oczywiście, że się z nim znam — skłamała, pchnięta nagłą zachcianką sprawdzenia swoich założeń. — Myślałam, że o tym wiesz.

Aggie przygryzła wargę. Po chwili zachichotała sztucznie, a jej postawa zmieniła się całkowicie.

— Ojej, wciąż tak mało tobie wiem. Wiesz, Rozie, powinnyśmy spędzać więcej czasu ze sobą. Ty mogłabyś poznać moich znajomych, a ja twoich. Wtedy jeszcze bardziej byśmy się zżyły.

Rozella zadygotała, gdy Aggie złapała ją za ramię. Ta imitacja przyjacielskiego gestu napełniła ją obrzydzeniem. To było jak zapalnik.

Wszystkie negatywne emocje, jakie kumulowały się w niej od tygodni — wszystkie te wątpliwości; wstyd i gniew płonący pod skórą — trzymała szczelnie zamknięte w garnku z żeliwa. Wrzały tam i obijały się o ściany, ale póki kryło je wieko, mogły jedynie mącić swoim mdłym zapachem i drażniącym dźwiękiem. Jednak teraz ten jeden, delikatny gest wystarczył by wieko opadło, a garnek zachybotał się, zalewając wszystko wrzątkiem.

Rozella zaśmiała się. A odruch ten zdziwił ją niemniej niż samą Aggie.

Pokiwała głową z udawanym zainteresowaniem i, nie próbując nawet się powstrzymać, wypaliła:

— Taa... Wiesz, świetny pomysł. Tyle że ostatnio nie mam zbytnio czasu. — Przywdziała smutną minę, która znikła równie szybko jak się pojawiła, momentalnie zastąpiona fałszywym uśmiechem. — Ale hej!, jeśli chcesz poznać się z Diggorym czy innymi gwiazdeczkami Hogwartu, masz przecież swoją przyjaciółkę, Cho.

Aggie się zarumieniła, patrząc niepewnie w stronę Chang.

— Wiesz, Rozie, nie sądzę, aby to był...

— Och, racja — urwała Rozella, pchana jakąś niszczycielską siłą. Chciała się wyżyć. Tak zwyczajnie po ludzku wyżyć i nic jej nie obchodziło, czy Aggie na to zasłużyła. — Jeszcze dowiedziałaby się, że chciałabyś zająć jej miejsce u boku Cedrika. — Uśmiechnęła się niewinnie i przekrzywiła głowę. — Zżera cię zazdrość, co?

Aggie zamrugała z niedowierzaniem.

— Co? Rozie, o co ci chodzi? — Aggie zaśmiała się, ale zabrzmiała w tym pewna nerwowość. — Nie jestem zazdrosna i nie chcę zajmować niczyjego miejsca. Przecież mam Fredusia. Skąd pomysł, że...

— Och, skończ chrzanić — ucięła Rozella, zanim zdążyła się powstrzymać. Słysząc imię Freda w ustach Aggie, zrobiło jej się niedobrze. — Przyznaj, że gdyby nagle napatoczył się ktoś pokroju Kruma albo Diggory'ego, kopnęłabyś Freda w tyłek.

Aggie nagle zwiesiła wzrok, jakby naprawdę zawstydziły ją te słowa. Ale to tylko bardziej rozjuszyło Rozellę. W tamtym momencie wszystko przysłoniła gęsta, dusząca mgła, która kompletnie odcięła ją od wcześniejszych wątpliwości. Merlinie, jaka ona była głupia, odwlekając tę rozmowę i próbując wybielać Aggie. I to dlaczego? Bo nie chciała zranić Freda? Co za bzdurna wymówka. Po prostu to kłamstwo było wygodne. Fred był szczęśliwy, więc co za różnica, czy żył w ułudzie?

Aggie, jakby czytając jej w myślach, rzekła:

— To nie tak... Lubię Freda, jest taki miły i zabawny, ale...

— Ale jesteś z nim tylko dlatego, że wszyscy w Hogwarcie go znają? Lubisz chować się w cieniu tych o których jest głośno, co?

Rozella liczyła, że dziewczyna zaprzeczy. Naprawdę chciała, żeby Aggie ją teraz wyśmiała i powiedziała, że to jakieś brednie, a ona chce być z Fredem, ponieważ naprawdę go lubi.

Ale Aggie nie zaprzeczyła. Zamiast tego przygryzła wargę. Wyglądała niepewnie.

— Och, ojeju, on i tak przecież nie bierze tego na poważnie... W ogóle nie ma pojęcia o związkach i traktuje mnie bardziej jak kumpelę niż dziewczynę...

Rozella prychnęła na to beznadziejne tłumaczenie.

Powstrzymała się od powiedzenia Aggie, że Fred nauczył się dla niej schludniej wiązać krawat i w każde wyjście do Hogsmeade zabierał ją do herbaciarni u pani Puddifoot, mimo że jego oszczędności były ostatnio w bardziej żałosnym stanie niż zwykle. Ta dziewczyna nie zasługiwała na to, by wiedzieć, jak ważna była dla Freda.

— Wykorzystujesz go — burknęła miast tego. Aggie wyraźnie się oburzyła na to stwierdzenie.

— Nie wykorzystuję — powiedziała, chociaż jej policzki oblał zdradliwy rumieniec. — Po prostu... Jejku... Czuję się... To znaczy... — Przełknęła ślinę i zaczęła się bawić palcami. W końcu, kiedy żadne kłamstwo nie wydało się w tamtej chwili odpowiednie, podjęła: — Oj, Rozie, nigdy nie czułaś potrzeby, żeby ludzie patrzyli na ciebie z zazdrością? Żeby poczuć się lepsza? — zapytała, unosząc na nią swoje błękitne oczy. — Wszyscy moi znajomi są w czymś dobrzy, każdy ich zna, a ja...

— A ty możesz jedynie trzymać się blisko nich i świecić ładną buźką? — zaproponowała Rozella. Wzięła głęboki oddech, upominając się, by mówić ciszej. Wciąż przecież były w bibliotece. — Posłuchaj. Niedługo bal, a potem święta i nie chcę zepsuć ich Fredowi, więc do tego czasu będziesz grała świetną dziewczynę. A potem się zawiniesz i przekażesz mu jakoś delikatnie, że to koniec.

W tamtym momencie Aggie spojrzała na nią z niedowierzaniem. Zacisnęła dłonie w piąstki i momentalnie zmieniła postawę.

— Ale chyba nie sądzisz, że pozwolę ci dyktować sobie warunki — powiedziała urażona.

— Pozwolisz, bo nie chcesz, żeby wszyscy w Hogwarcie wiedzieli, że w twojej rodzinie są charłaki.

Zapadła cisza.

Wokół nich rozbrzmiewał szelest kartek oraz ciche rozmowy innych uczniów. Kurz zatrzymał się jak zamrożony pośród refleksów słońca, które wdarły się między regały. A niedowierzanie w oczach Aggie rosło z sekundy na sekundę.

Rozella czuła się źle mówiąc te słowa. Mimo to nie była w stanie — a może nie chciała — ich zatrzymać. Obiecała Lei, że nie powie nikomu o sprawach rodzinnych Harrisów ze względu na Emmę. I zwykle dotrzymywała słowa. Jednak teraz to była jej jedyna szansa, aby wpłynąć jakoś na Aggie. Nie wszyscy w Hogwarcie mieli coś do mugoli, szlam i, w tym przypadku, charłaków, ale wciąż istniała pewna część, która po takiej informacji już więcej nie spojrzałaby na Harris. A Aggie bardzo lubiła, gdy na nią patrzono.

— No i raczej nie chciałabyś, żeby ktoś znowu ogolił cię na łyso — miękki półszept Rozelli wypełnił ciszę między dziewczętami.

Aggie przygryzła wargę. Jeszcze raz spojrzała w stronę, gdzie siedzieli Cedrik i Cho, po czym, nic nie mówiąc, odwróciła się na pięcie i wyszła z biblioteki.

Rozella patrzyła za odchodzącą Krukonką, a wrzące dotąd emocje zaczęły się uspokajać, ochładzać, aż w końcu, niczym lód, pokrył je klarowny osąd.

Aggie nie różniła się niczym od większości nastolatek, które łaknęły nieco uwagi. Niczym nie różniła się od Rozelli, która przecież tak dobrze znała to uczucie, gdy zazdrość wypala człowieka od środka.

Jednak Aggie pogodziła się z uczuciem bycia gorszą i chowała się za plecami innych. Rozella zaś grała tak, jakby była lepsza, bo właśnie tego nauczyła ją babka Agrypina. Ale teraz wcale nie czuła się lepsza, ani od Harris, ani od kogokolwiek innego. Czuła za to, jak wokół jej żołądka zaciskało się coraz ciaśniej poczucie winy.

Tak długo zwlekała ze sprawdzeniem ostrzeżeń Puchonek, bo nie chciała zranić Freda, a teraz, gdy to wszystko okazało się prawdą, kompletnie nie wiedziała, jak powinna postąpić. Zaufać, że Aggie zachowa się tak, jak ona jej zagra czy iść do przyjaciela i przyznać, że zawaliła sprawę?

Bo zawaliła. Merlinie, zawaliła na tak wielu płaszczyznach.

Złamała słowo dane drugiej osobie i wbijała komuś szpilę ze względu na jego pochodzenie. Zarzuciła Aggie zabawę uczuciami Freda, kiedy sama mieszała w życiu Harry'ego Pottera. Zaufał jej, że pomoże mu z Cho. Tymczasem Rozella spiskowała za jego plecami, aby jakoś nakłonić go do zaproszenia Ginny, bo ta, mając lat dziesięć, zakochała się w idealnej wizji Chłopca, Który Przeżył i uparła się, by z nim być. A Rozella przecież widziała, jak bardzo zależało Harry'emu na tym, by dobrze wypaść przed Chang.

— Cholera — syknęła pod nosem i czym prędzej opuściła bibliotekę.

~^~

Harry wyglądał jak wielki worek nieszczęścia. W ręku trzymał kwiaty, które chciał dać Cho, a obok niego leżała książka W powietrzu z Armatami, którą pewnie czytał już dwudziesty raz. Nawet nie zwrócił uwagi na to, że Wściek podpełzł do niego i właśnie pożerał stronę z wielkim zdjęciem trenera Armat. Ragmar Dorkins już bezpowrotnie stracił ramię.

— Właśnie dostał kosza od Cho Chang — wyjaśniła Ginny, widząc wzrok Rozelli.

Rozella miała w zamiarze ostrzec Harry'ego przed tym, żeby nie próbował zaprosić Cho, bo ona już idzie na bal z Cedrikiem, ale nie mogła go znaleźć. A potem Fred i George złapali ją przed wejściem do pokoju wspólnego Gryffindoru i do późna pomagała im rozprowadzać ich fałszywe różdżki.

— Tak. Tego się domyśliłam — powiedziała. — Ale dlaczego w takim razie go nie pocieszasz i nie próbujesz delikatnie zainsynuować, żeby zaprosił cię na bal?

Ginny momentalnie zrzedła mina.

— Nie mogę — powiedziała Ginny i spłoniła się po uszy. — Idę z... Neville'em. Poprosił mnie, kiedy Hermiona mu odmówiła, więc pomyślałam... no... że w końcu w ogóle nie będę mogła iść na bal... Przecież sama kazałaś mi się zgodzić, gdyby ktoś mnie zaprosił! A ty tak długo z tym zwlekałaś, że już myślałam, że zapomniałaś.

Rozella poczuła się w tym momencie jeszcze gorzej.

— Dosłownie zniszczyłam Potterowi święta, żebyś mogła pójść z nim na bal, a ty... Ginny, na Merlina — westchnęła.

Ale mimo starań, nie mogła być zła na Ginny. Była zła na siebie.

Dobrze wiedziała, że Harry bardzo lubił Cho Chang, a Ginny lubiła tylko swoje wyobrażenie tego popularnego chłopaka — bo przecież tak naprawdę nigdy nie potrafiła z nim normalnie porozmawiać i nie miała nawet szansy go dobrze poznać. Rozella zaś zachowała się dziecinnie i pozwoliła sobie traktować Harry'ego nie jak kogoś prawdziwego, a kogośc kto był tylko od spełniania oczekiwań innych. Kogoś, kto na życzenie pokona smoka, uratuje świat i zakocha się w jej przyjaciółce, tylko za sprawą jakichś głupich gierek. Kompletnie nie myślała o tym, czego on mógłby chcieć i teraz miała tego skutki. Naprawdę zrobiła mu krzywdę.

Matko, była straszna.

— Okej, nieważne — mruknęła, czując nagle ogromne zmęczenie. — Leć, ja się tym zajmę.

Ginny posłała jej niepewne spojrzenie, ale w końcu kiwnęła głową i weszła po schodach prowadzących do żeńskich dormitoriów. Rozella odwróciła się i ruszyła w stronę Harry'ego. Spojrzała na kwiatka, którym bawił się w ręce.

Jeszcze przed tym, jak Cedrik zaprosił Cho, Rozella i Harry włamali się do szklarni Sprout, przeczekawszy aż wszyscy zbiorą się w Wielkiej Sali na obiad. Rozella długo tłumaczyła Harry'emu symbolikę konkretnych roślin i ich kolorów.

Bratki — wybrane przez nich kwiaty — prezentowały się dość pospolicie; służyły czasem w słabszych eliksirach leczniczych, a można było je znaleźć nawet w ogródkach mugoli. Rozella jednak pamiętała, jak mama mówiła jej kiedyś, że w wiktoriańskiej Anglii — kiedy to ludzie często komunikowali pewne, zazwyczaj miłosne, myśli za pomocą kwiatów — podarowanie bukietu ziół z bratkami, oznaczało, że w nadawcy zaczęły rodzić się uczucia do odbiorcy. Poza tym, przez fakt, że płatki bratków przypominały serca, wierzono, że kwiaty te mają moc pomagania ludziom w zakochaniu się. Rozella uznała to za urocze i — mając z tyłu głowy, by później poinformować bliźniaków o tym, że bratki mogłyby posłużyć im w ich Eliksirze Miłosnym Braci Weasley — poleciła wybrać Harry'emu właśnie te kwiaty i pomogła mu obwiązać je różową wstążką, pożyczoną od Treacy.

Rozella już wtedy wiedziała, że Harry'emu nie uda się zaprosić Cho, ale postanowiła zadbać o to, by przynajmniej zrobił na niej dobre wrażenie. Była Krukonką, powinna docenić jego wiedzę.

— I jak? — zagadnęła, chociaż doskonale znała odpowiedź.

— Zrobiłem tak jak mi poleciłaś — powiedział Harry. Leżał rozwalony na sofie, a wzrok miał utkwiony w suficie. — Chyba serio się ucieszyła... ale już powiedziała komuś innemu, że z nim pójdzie.

Rozella przysiadła na podłokietniku sofy i mimochodem zabrała od Wścieka książkę Harry'ego. Wozak już miał zacząć protestować, ale wyciągnęła z kieszeni małą paczuszkę niedojedzonych krakersów i wcisnęła mu ją w łapki.

— Nie przyjęła ich? — Rozella wskazała na kwiaty, które wyglądały, tak jakby przeżyły kilka bliskich starć ze ścianą. Możliwe, że tak było.

— Zestresowałem się i zapomniałem jej je dać.

— Oj, Potter. — Rozella pokręciła głową. Chłopak wyglądał żałośnie. — Wiesz... Zawsze możesz zaprosić kogoś innego — starała się brzmieć pocieszająco.

— Próbowałem zaprosić Parvati, ale zapomniałem wcześniej wyrzucić te badyle i zaczęła kichać. Skąd miałem wiedzieć, że ma uczulenie?

Rozella poklepała Harry'ego po ramieniu i tylko ogromne poczucie winy powstrzymało ją w tamtym momencie przed parsknięciem śmiechem.

— Hej, z pewnością zostało jeszcze kilku innych frajerów bez pary. Nie będziesz sam.

Harry przestał wpatrywać się w sufit i teraz spojrzał na Rozellę.

— Dzięki za nazwanie mnie frajerem. Zawsze umiesz pocieszyć, Dowell.

Rozella wzruszyła ramionami.

— Nie ma za co. Ale hej!, teraz ty, Ron i ja możemy stworzyć klub frajerów. Będziemy rzucać pomidorami w inne pary, co ty na to?

Może i było to żałosne pocieszenie, ale wciąż lepsze niż żadne.

— Ron znalazł sobie jakąś Francuzkę z Beauxbatons. Nie bardzo rozumie angielski, ale ma idealnie równy nos, więc Ronowi to nie przeszkadza.

Rozella parsknęła śmiechem.

Po chwili Harry, choć bardzo starał się utrzymać pochmurną minę, dołączył do niej i pokój wspólny Gryffindoru napełnił się ich śmiechem. Rozella, wciąż z rozbawionym uśmiechem na twarzy, sięgnęła po zmarniały bukiet. Wyciągnęła z niego jednego, małego bratka, aby wsunąć fioletowy kwiat za ucho. Resztę bukietu wrzuciła bezpardonowo do pieca.

Dogasające płomienie buchnęły na chwilę żywiej, aby równie szybko opaść. Kwiaty tliły się, a ich słodki, nieco cierpkawy zapach, zakradł się dyskretnie w noc i zmieszał z zapachem dymu.

Rozella odwróciła wzrok od płomieni.

— Czekaj. — Wtedy Harry poderwał się z kanapy. Spojrzał na Rozellę spod przekrzywionych okularów. — Ty też nie masz z kim iść?

— Jestem samowystarczalną królową imprezy. — Wzruszyła ramionami. — Ale tak.

— To chodźmy razem.

Nawet Wściek przestał wówczas chrupać swoje krakersy. Rozella zaś prawie spadła z podłokietnika.

— Nie no. Bez jaj, Potter.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro