Rozdział 13: Zabawa na cztery fajerki

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Dzień Bożego Narodzenia odwiecznie kojarzył się Rozelli z wesołym chaosem, a odczucie to jedynie wzrosło, odkąd zaczęła spędzać święta w Hogwarcie. Nieprzerwanie od czterech lat zawsze budziła się tego dnia skoro świt, wyrywana ze snu przez chichoty współlokatorek. I wyjątkowo nie powodowało to u niej chęci skoczenia z Wieży Astronomicznej.

Jak zresztą by mogło, skoro przed łóżkiem czekała już na nią sterta prezentów od rodziny i przyjaciół? Zawsze wiedziała, co dostanie, ponieważ jej przyjaciele byli bardzo przewidywalni, a z Aaronem łączyła ją pewna prezentowa umowa. Na kilka tygodni przed świętami pisali sobie, co chcieliby dostać i w następnych dniach podgadywali rodziców w imieniu tego drugiego. Dzięki temu ich rodzice wiedzieli, że Aaron mógłby chcieć figurki kilku swoich ulubionych superbohaterów, a Rozella mówiła coś kiedyś o nowej miotle, czy jakoś tak.

Z Fredem i George'em dawali sobie zwykle rzeczy z Zonka (w tym roku Rozella dorzuciła do tego również kilka materiałów, których bliźniacy potrzebowali do swoich wynalazków. Zdobycie niektórych z nich było tak trudne, że prawie niemożliwe. Chyba, że nazywało się Agrypina Dowell i miało się odpowiednie kontakty). Valerie, podobnie jak Ron, dawała Rozelli zazwyczaj pękatą torbę słodyczy, a Lee małe figurki magicznych zwierząt (w tym roku był to smok; zielony walijski, który właśnie zwinął się w kłębek na wydzierganym przez Treacy szaliku). Hermiona wyraźnie pomagała wybrać Ginny prezent, ponieważ Rozella dostała od Weasley mały zbiór mugolskich baśni, a od samej Granger książkę Jak wytresować wozaka. Rozella uśmiechnęła się znad ozdobnego papieru do Hermiony. Uznała, że resztę prezentów odpakuje po śniadaniu.

Rozella liczyła, że prezenty od niej również ucieszą ich adresatów. W te święta wysłała kilka paczek więcej niż rok temu. Kiedy zdobyła już prezenty dla rodziny i przyjaciół, postanowiła kupić Harry'emu nowy egzemplarz W powietrzu z Armatami; identyczny jak ten, który pożarł mu niedawno Wściek. Możliwe też, że wysłała babce Eleonorze bardzo realistyczną maskotkę czarnej sowy. Och, całkowicie zapomniała, jak bardzo te zwierzęta przerażały kobietę! No cóż, pomyślała, wypadki chodzą przecież po ludziach.

Później Rozella i jej przyjaciele — wszyscy ubrani w nowe swetry od cioci Molly — zbiegli na śniadanie i wmusili w siebie taką ilość cukru, że profesor McGonagall tylko popatrywała na nich ze zgrozą, obawiając się, do czego doprowadzi ten cukrowy zastrzyk energii.

Głowa Gryffindoru nie miała jednak się czego bać, ponieważ Gryfoni po południu poszli na zwykły spacer.

Błonia ginęły w bieli, pokryte grubą warstwą śniegu, ale uczniowie Beauxbatons i Durmstrangu przekopali w nim głębokie tunele prowadzące do zamku. Fred i George szybko znaleźli dla nich nowe zastosowanie i wszczęli wielką bitwę na śnieżki. Śnieżne tunele pomogły im najwyraźniej wymyślić jakąś skomplikowaną strategię, bo ciągle wyskakiwali w najmniej spodziewanych momentach i atakowali przeciwników, nacierając ich twarze śniegiem.

Rozella w ogóle nie rozumiała tej dziwacznej strategii, więc po prostu rzucała śnieżnymi kulami jak popadnie. Trzymała się Lee i Ginny, a za wszelką cenę unikała pocisków Valerie i bliźniaków. Potem dołączyli do nich również Harry i Ron. Weasley z tym swoim rozumem szachisty zdawał się rozumieć możliwości tuneli równie dobrze co Fred i George, więc Rozella zmieniła front. Została za to obrzucana śnieżkami przez Jordana i młodą Weasley, ale Harry — nie do końca dobrowolnie — posłużył jej jako tarcza obronna. Hermiona wolała przypatrywać się z boku ich walce, a o piątej oświadczyła, że idzie na górę, by przygotować się do balu.

— Co, potrzebujesz na to aż trzech godzin? — zdziwił się Ron, patrząc na nią z niedowierzaniem. Jego chwilowy brak koncentracji wykorzystał George, trafiając go wielką kulą śnieżną prosto w głowę.

Rozellę również to zdziwiło, ale była już cała mokra i zziębnięta, więc podreptała za Hermioną. I okazało się, że bardzo dobrze zrobiła.

Powiedzenie „gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść" nabrało dla Rozelli nowego znaczenia, gdy ona i piątka jej współlokatorek zaczęły przygotowania do balu. Krzywołap najwyraźniej uznał to za swój dziesiąty krąg piekielny, bo uciekł z miauknięciem, kiedy tylko nadarzyła się ku temu okazja. Rozella spodziewała się nie zobaczyć tego kota przynajmniej przez najbliższy tydzień.

Nieustannie od trzech godzin dziewczyny krzątały się po całym dormitorium jak w gorączce. Wrzeszczały, dramatyzowały i łapały się za głowy, szukając pogubionych rzeczy, a szczotki, grzebienie i pończochy latały pod sufitem niczym świąteczne dekoracje.

Wielka bitwa o łazienkę skończyła się tym, że w końcu Lavender i Treacy wywlekły z niej lustro i postawiły na środku dormitorium. A kiedy to okazało się niewystarczające dla tylu dziewcząt, Rozella pożyczyła lustro z pokoju szóstorocznych Gryfonów (obiecawszy uprzednio Kennethowi Towlerowi, że odda je w jednym kawałku przed siódmą).

W końcu jakoś udało się uwiązać ten brokatowy chaos na smyczy i względnie go opanować. Dziewczyny z zadowoleniem wprowadzały ostatnie poprawki i miast się wykłócać, zaczęły sobie wzajemnie pomagać. Chociaż Treacy, Lavender i Parvati zaangażowały się aż nazbyt.

— Hermiono, Ulizanny używa się trochę inaczej... poczekaj, pokażę — zaoferowała się Lavender, a Hermiona tylko pokręciła nosem. W instrukcji mówili inaczej, a Brown przecież wygrzebała te bzdety z jakiegoś głupiego szmatławca typu Czarownica! — Takim sposobem zaraz będziesz miała pozlepiane strąki! Wiem, co mówię!

Hermiona nie dała za wygraną. Valerie zaś śmiertelnie się obraziła na Treacy, gdy ta nakazała jej nie marudzić i iść na bal w sukience. W końcu Parvati tupnęła nogą, krzyżując ramiona na piersi.

— Nie, Val, nie pójdziesz na bal w spodnia-... Valerie! Nie rzucaj we mnie buta-... Val! Przestań!

Rozella nie rozumiała oburzenia Valerie, ale kiedy oberwała lecącym butem, a Lavender doczepiła się do jej skarpetek, uznała to za co najmniej obrazę majestatu.

— Roz, to jest bal! Żadnych trampkó-... czy to są skarpety w pegazy?!

— W hipogryfy, wy ignoranci... — mruknęła pod nosem Rozella, ale Parvati posłała jej tak śmiercionośne spojrzenie, że od razu umilkła. Rozella wlepiła obrażone spojrzenie w Lavender i Treacy, które trudziły się nad naprawieniem fryzury Hermiony (jednak Brown mogła mieć trochę racji, co do zbyt ścisłego trzymania się instrukcji...).

Finalnie — po naprawdę długich katorgach — pół do ósmej wieczór dziewczyny były gotowe. Zdążyły nawet zrobić kilka pamiątkowych zdjęć aparatem fotograficznym Colina. Wtedy na chwilę w pokoju zapanowała cisza, przerywana tylko kilkoma głośniejszymi pstryknięciami i błyskami. Ale potem ponownie nastał harmider.

Treacy wyleciała z dormitorium jak torpeda, aby oddać Colinowi aparat, a Hermiona i Parvati w pośpiechu zaczęły zbierać się do wyjścia. Obie miały partnerów z innych szkół, więc musiały błyskawicznie pokonać sprintem drogę między Wschodnią Wieżą a salą wejściową. Lavender wyszła krótko po nich, ale przed tym zdążyła jeszcze zrobić awanturę o zgubione kolczyki (okazały się być już na jej uszach).

— Mam już dość tego balu, a nawet się jeszcze nie zaczął — burknęła Valerie, chmurząc się w rogu pokoju, obrażona na cały świat, bo – och, Merlinie! – miała na sobie sukienkę. Rozella nawet nie próbowała jej mówić, że w burgundowej sukni na ramiączkach wyglądała prześlicznie, a ten kwaśny grymas tylko psuł cały urok.

— Nie marudź. To ja będę musiała ogarniać Kapitana, kiedy coś odwali i zacznie rzygać po kątach. — Rozella właśnie skończyła prawić wozakom kazanie, ponieważ zwierzaki uparły się, by iść z nią na bal („Po tylu latach w klatce zasłużyliśmy na trochę rozrywki!" twierdziły). Kazała im więc trzymać się pod stołem, przy którym będą siedzieli jej przyjaciele i zbytnio nie dokazywać. Gryzia miała pilnować, by Wściek nie podżerał jedzenia, a Kapitan nie dotykał kremowego piwa. A najlepiej gdyby nie dotykał niczego.

Gryzia trąciła Kapitana łapą, a ten przewrócił oczami i wyprostował się, aby wygłosić wyuczoną na pamięć formułkę:

— Będziemy grzeczni, nie będziemy podgryzać gościom kostek, a Kapitan nie będzie zbyt hulać.

Ja nie będę — poprawiła go Gryzia.

— Gryzia nie będzie.

Gryzia wyglądała jakby miała zamiar go rozszarpać, bo Kapitan bardzo wyraźnie robił to wszystko na złość. Rozella tylko westchnęła.

— Po prostu nie dajcie się złapać.

— Aj, aj, pani kapitan! — zasalutował łapką Wściek.

Kapitan tak się obraził za tę bezwstydną kradzież jego tytułu, że nie odezwał się już ani słowem, nawet kiedy Rozella poprawiała muszki na szyi jego i Wścieka. Potem pomogła Gryzi założyć koralikową bransoletkę, która służyła wozak za naszyjnik i wypuściła zwierzaki przez uchylone drzwi.

A potem — w akcie buntu, a co! — rzuciła swoje baletki pod łóżko i wcisnęła na stopy najbardziej kiczowate skarpety, jakie udało jej się wygrzebać. Na to wsunęła swoje wygodne trampki.

Dumna z siebie jak nigdy, ukryła trampki pod długą do samej ziemi suknią.

Nawet gdyby pod koniec sierpnia nie była świadkiem tego, jak jej mama i babcia Agrypina wykłócały się o suknie w sklepie Madame Malkin, domyśliłaby się, kto wybierał jej szatę. Była bardzo w stylu jej babki; w kolorze malachitowym (Rozella sądziła wpierw, że to morski, ale Treacy wyprowadziła ją z błędu) i z długimi, opadającymi z ramion rękawami, wykonanymi z misternej koronki.

Rozella była bardziej niż zadowolona ze swojego wyglądu i mówiła to bez cienia skromności. Lavender upięła jej włosy w finezyjnego koka z tyłu głowy, a kilka wypuszczonych kosmyków nadawało całej fryzurze pewnej delikatności. Parvati za to pomogła jej zakryć trądzik i Rozella czuła się teraz o niebo lepiej. Uznała, że jej nowym postanowieniem noworocznym będzie nienarzekanie i używanie specyfików, które bez ustanku przesyłała babcia Agrypina.

Nawet jeśli śmierdziały jak łajno hipogryfa.

— Skończ się pindrzyć i idziemy — burknęła Valerie, kiedy Rozella trudziła się jeszcze z zapięciem naszyjnika; prezentu od Juliana i Astorii. Chyba uznali za bardzo zabawne, by szyję Gryfonki zdobiła srebrna żmija o szmaragdowych oczach. Bo Rozella z całą pewnością tak uważała.

Po raz pierwszy aż tylu uczniów wpisało się na listę tych, którzy pozostają na święta w Hogwarcie. Wyglądało na to, że zostali wszyscy od czwartej klasy wzwyż oraz kilku młodszych uczniów, którzy albo wierzyli, że jakoś wkradną się na bal, albo zaprosił ich ktoś starszy.

Pokój wspólny Gryfonów wydawał się wyjątkowo ciasny teraz, kiedy do wyjścia pchał się tłum Gryfonów, a wszyscy byli w cudownych, kolorowych szatach. Przed schodami prowadzącymi do dormitorium chłopców z szóstego roku Fred walczył z krawatem, a Lee sprawdzał co rusz zegarek i przestał dopiero wówczas, gdy zobaczył, że Valerie i Rozella już przeciskają się w ich stronę. Obok George rozmawiał z Angeliną i Alicją Spinnet, której partnerem był Kenneth Towler. Po chwili obok nich przeszła Ginny.

— Czyli mama nie blefowała — powiedział Fred, taksując wzrokiem siostrę i przyjaciółki.

— Faktycznie jesteście dziewczynami — poparł go George.

— Mam się uśmiechnąć, czy poczuć urażona? — prychnęła Rozella.

Ginny jedynie pokazała bliźniakom język i ruszyła w stronę Neville'a, który już na nią czekał obok wyjścia z pokoju wspólnego. Zanim wyszli, Weasley odwróciła się w stronę Rozelli i mrugnęła do niej porozumiewawczo, posławszy przy tym szeroki uśmiech.

Rozella poczuła się przez to trochę głupkowato. Ginny sądziła, że Rozella przyjęła zaproszenie Harry'ego wyłącznie ze względu na nią. Uznała, że Rozella chciała być dla niej dobrą przyjaciółką i starała się nie dopuścić, by Potter poszedł na bal z jakąkolwiek zainteresowaną nim dziewczyną, która nie nazywała się Ginny Weasley. Rozella nie zamierzała wyprowadzać jej z błędu, bo przyznanie prawdy byłoby zbyt żenujące. Tak naprawdę czuła się coś winna Harry'emu przez to wodzenie go za nos przy sprawie z Cho Chang, więc równie dobrze mogła pójść z nim na ten głupi bal i dopilnować, by w miarę dobrze się bawił. No i nikt inny jej nie zaprosił (nie licząc George'a oraz Denisa Creeveya; młodszego brata Colina, który chciał jakoś wprosić się na bal).

Harry czekał na nią u stóp schodów. Miał na sobie szatę wyjściową w butelkowozielonym odcieniu, który podkreślał i tak intensywny kolor jego oczu. Widocznie próbował zrobić coś z włosami, ale dało to odwrotny efekt do zamierzonego. Nieokiełznane kruczoczarne kosmyki wyglądały obecnie na większy bałagan niż sam ich właściciel.

— Wyglądasz... super — wybąkał nieśmiało, ale brzmiało to bardziej jak wyuczona przez grzeczność formułka niż prawdziwy komplement. Mimo to Rozella pokusiła się o uśmiech.

— Ta, dzięki, Potter. Gotowy na największą porażkę roku?

Harry odetchnął z ulgą, wyraźnie pocieszony, że mógł spuścić z tonu i że Rozella również nie miała wielkich oczekiwań do tego balu. Tak jak on spodziewała się totalnej klapy.

— To będzie katastrofa — przyznał.

— Ale za to jaka widowiskowa! — Z tymi słowami wyszli z pokoju wspólnego.

Sala wejściowa pełna już była uczniów czekających na godzinę ósmą, kiedy miały się otworzyć drzwi do Wielkiej Sali. Ci, którzy wybrali sobie partnerki lub partnerów z innych domów, krążyli w tłumie, szukając się nawzajem. Rozella i Harry wypatrzyli Rona i ruszyli w jego stronę.

Jego szata wyglądała o wiele lepiej po przeróbkach Treacy. Nie przypominała już w żadnym stopniu sukienki, a jedyne na co Ron mógł narzekać to jej kasztanowy kolor (jedynie o ton ciemniejszy od poprzedniego) oraz ten dziwny, drapiący materiał, z którego powstał ubiór. Obok Rona stała zapewne jego partnerka: wysoka Francuzka, której ciało opinała złota, bogato zdobiona suknia. Miała czarne lśniące loki, ciemne niebieskie oczy i, rzecz najważniejsza, idealnie równy nos.

Salut — powiedziała na widok Rozelli i Harry'ego. Jej głos brzmiał uprzejmie, ale nieco nerwowo, gdy popatrywała na Rona. — Vous êtes les amis avec ce garçon roux? Il va avec moi tout le temps. Il est effrayant.

— Dzięki. Ty też — powiedziała Rozella ni w pięć, ni w dziewięć i spojrzała na Rona, mówiąc znacznie ciszej: — Jak ci się niby udało wyrwać taką laskę?

— Zwierzęcy magnetyzm — mruknął Ron, uśmiechając się głupio w stronę Francuzki, która wydawała się bardziej zaabsorbowana ozdobami na ścianach niż nim samym.

Wkrótce otworzyły się ‎dębowe‎ frontowe drzwi i wszystkie głowy zwróciły się ku wchodzącym gościom z Durmstrangu. A wtedy rozległ się głos profesor McGonagall:

— Reprezentanci szkół, proszę tutaj!

— Jedyne co reprezentujemy to dół egzystencjalny, pani profesor.

Harry uśmiechnął się na słowa Rozelli i powiedział do Rona oraz jego towarzyszki (chociaż wątpił, żeby Francuzka cokolwiek zrozumiała): „Zaraz wrócimy". Ruszyli ku drzwiom do Wielkiej Sali, a rozgadany tłum rozstępował się, by zrobić im przejście.

Profesor McGonagall spojrzała na ich dwójkę z niedowierzaniem, jakby trudno jej było pojąć, że Rozella Dowell i Harry Potter są w stanie przebywać w swoim towarzystwie i nie siać spustoszenia. Rozella tego nie rozumiała; często przecież razem współpracowali, zrzynając prace domowe od Hermiony oraz łamiąc regulamin szkoły. I szło im to bardzo sprawnie!

— Wygląda pani odlotowo! — zawołał do profesorki Lee, przechodząc akurat obok razem z Valerie.

Profesor McGonagall, mająca na sobie suknię w czerwoną szkocką kratę i wyjątkowo okropny wieniec z ostu wokół ronda kapelusza, zignorowała Jordana. Zwróciła się do reprezentantów oraz ich partnerów. Powiedziała im, żeby poczekali obok drzwi, aż wszyscy wejdą do środka: mieli wkroczyć uroczyście do Wielkiej Sali, kiedy wszyscy już usiądą.

Fleur Delacour i Roger Davies — kapitan krukońskiej drużyny quidditcha — stanęli tuż przy drzwiach; Davies był tak ogłupiały ze szczęścia, mając za partnerkę Fleur, że nie odrywał od niej oczu. Koło Rozelli i Harry'ego stali Cedrik oraz Cho. Harry starał się na nich nie patrzeć, a Rozella — objawiając resztki dobrej woli — zajęła go rozmową, aby uniknął męki rozmyślania o nich. Harry posłał jej wdzięczne spojrzenie, kiedy rozważała jakimi formami szantażu Ron przekonał tamtą Francuzkę do pójścia z nim na bal, ale szybko znalazł coś o wiele bardziej interesującego.

Jego wzrok padł na dziewczynę obok Kruma, a wtedy rozdziawił usta ze zdumienia. Partnerką Kruma była Hermiona, chociaż w ogóle nie wyglądała jak ona!

Dzięki pomocy współlokatorek jej włosy nie były już gęste i splątane, ale gładkie i lśniące, upięte w wytworny kok z tyłu głowy. Miała na sobie suknię z jakiejś zwiewnej, niebieskiej tkaniny i nawet nie garbiła się. Chociaż to raczej było wynikiem tego, że nie dźwigała właśnie ze dwudziestu książek w ramionach. I może Rozella mówiła dziś tak o każdym swoim przyjacielu, ale Hermiona naprawdę wyglądała jak milion złotych galeonów.

— Cześć, Harry! — powiedziała, uśmiechając się do nich i teraz doskonale widać było, że dzięki magii jej zęby stały się ładne i kształtne. — Cześć, Ro!

Tylko Rozella, Treacy i Ginny wiedziały, że Hermionę zaprosił na bal Wiktor Krum. Granger wolała nie mówić o tym innym przez obawę, że ją wyśmieją i zwyczajnie nie uwierzą. Teraz chyba również nie dowierzali. Kiedy otworzyły się drzwi do Wielkiej Sali, minęły ich dziewczyny z klubu wielbicielek Kruma, obrzucając Hermionę nienawistnymi spojrzeniami. Nawet Pansy Parkinson i Draco Malfoy nie byli w stanie rzucić jakiejś obraźliwej uwagi na temat Hermiony. Natomiast Ron przeszedł, nie zaszczycając jej nawet spojrzeniem.

Rozella dostrzegła ponad głowami innych spojrzenie Aggie. Blondynka wyglądała olśniewająco w swojej sukni ze srebrnego atłasu — szokująco podobnej do tej, którą miała na sobie Fleur Delacour — ale grymas widniejący na jej twarzy ujmował całości blasku. Chociaż raczej niewielu patrzyło na twarz blondynki: uwagę przykuwał bogato zdobiony, głęboki dekolt.

Tout le monde sur le balcon — szepnęła do Rozelli partnerka Rona, również patrząc na Aggie. Rozella nie rozumiała, co powiedziała Francuzka, ale pokiwała głową w akcie pełnej aprobaty. Odprowadziła wzrokiem Francuzkę, kiedy ta ruszyła w stronę Wielkiej Sali, gdzie przy drzwiach czekał na nią niecierpliwie Ron.

Aggie pomachała do kogoś z reprezentantów, ale Rozella wątpiła, by to ona była tą osobą. Aggie unikała jej od czasu ich rozmowy w bibliotece.

I faktycznie. Na machanie odpowiedzieli Fleur Delacour i Roger Davies oraz jakiś nieznany Rozelli uczeń Beauxbatons. Najwyraźniej był jakimś bliskim przyjacielem Fleur, bo teraz, kiedy rozmawiali, wyglądali na bardzo ze sobą zżytych.

Kiedy reszta uczniów zasiadła w Wielkiej Sali, profesor McGonagall poleciła reprezentantom ustawić się parami i pójść za sobą. Cała sala rozbrzmiała oklaskami, kiedy wkroczyli.

Długie stoły poszczególnych domów znikły, a zamiast nich pojawiło się ze sto mniejszych, oświetlonych lampionami. Przy każdym siedziało ze dwanaście osób. Rozella żałowała nieco, że nie może usiąść z przyjaciółmi, ale musiała razem z Harrym zająć miejsce przy wielkim okrągłym stole u szczytu sali, gdzie siedzieli sędziowie.

Dumbledore uśmiechał się radośnie do reprezentantów, a Karkarow miał minę bardzo podobną do miny Rona patrzącego na Kruma z Hermioną. Madame Maxime oklaskiwała ich z wytworną gracją w przeciwieństwie do Ludo Bagmana, który klaskał równie entuzjastycznie co wszyscy uczniowie. Wyglądał na niezwykle zdziwionego gdy Rozella, w imieniu bliźniaków, posłała mu gniewne spojrzenie. Nie od razu zwróciła uwagę na fakt, że nie było tam pana Croucha.

Zamiast niego, piąte miejsce przy stole zajął Percy Weasley.

Rozella uniosła brwi na widok Percy'ego i momentalnie pociągnęła Harry'ego w jego stronę. Zgrali się w czasie, ponieważ Weasley w tym samym momencie odsunął puste miejsce obok siebie, patrząc na nich wymownie. Wystrojony był w nowiutką granatową szatę i miał minę wyjątkowo zadowolonego z siebie kołtuna.

— Dostałem awans — oznajmił, zanim zdążyli się w ogóle odezwać. Jego ton mógł sugerować, że właśnie został największym władcą wszechświata. — Jestem teraz osobistym asystentem pana Croucha i reprezentuję go tutaj.

— A dlaczego Crouch nie przyszedł sam? — zapytał Harry i dopiero kiedy Rozella posłała mu gromiące spojrzenie, zrozumiał, jak wielki błąd popełnił. Było jednak już za późno i pewno teraz czekał ich wielce ciekawy monolog o cudowności pana Croucha.

— Muszę z przykrością stwierdzić, że pan Crouch nie czuje się dobrze. Stan jego zdrowia pogorszył się już od mistrzostw świata. I trudno się dziwić, przecież ten człowiek haruje jak wół. Nie jest już taki młody... choć oczywiście nadal ma piekielnie bystry umysł. Ale finał mistrzostw świata okazał się prawdziwą klęską dla całego ministerstwa, a pan Crouch przeżył głęboki wstrząs osobisty z powodu fatalnego zachowania swojego domowego skrzata... tej Mróżki, czy jak jej tam. Naturalnie natychmiast ją odprawił, ale... no cóż, jak powiadam, starzeje się, wymaga opieki, a od czasu, jak ta skrzatka odeszła, brakuje mu w domu wielu wygód, do których przywykł. No i musieliśmy przygotować ten turniej i stawić czoło burzy, jaka się rozpętała po mistrzostwach świata, i tej obrzydliwej Skeeter, która rozsiewała głupie plotki... Biedny pan Crouch naprawdę zasłużył sobie na spokojne Boże Narodzenie. Przynajmniej wie, że ma kogoś, kto go zastąpi i nie sprawi mu zawodu.

Rozella pokiwała głową z udawanym zainteresowaniem na tę przemowę i wypaliła:

— A przestał się już do ciebie zwracać per Weatherby, co, panie Wysokie Stanowisko?

Harry'emu z trudem udało się nie zaśmiać. Percy nie dał po sobie poznać oburzenia i, choć lekko się zarumienił, nadal siedział wyprostowany i dumny jak paw.

— Jakim cudem zmusiła cię do wzięcia jej na bal, Harry? — zapytał wymownie, patrząc na Harry'ego, jakby naprawdę mu współczuł.

— Ee... No, sam ją zaprosiłem — wyjaśnił Harry. Percy zrobił zdziwioną minę, ale nie skomentował.

— Tak naprawdę groziłam mu tępym widelcem — szepnęła konspiracyjnie Rozella, a Weasley chyba uznał to za bardziej prawdopodobne, bo pokiwał głową i spojrzał na stół przed nimi.

Na błyszczących złotych talerzach jeszcze nie pojawiły się żadne potrawy, za to przed każdym leżały niewielkie karty z menu. Rozella i Harry spojrzeli po sobie, a potem na salę i po czasie dotarło do nich, że nie było kelnerów. Rozella zobaczyła jednak, że Dumbledore przyjrzał się uważnie swojej karcie i powiedział bardzo wyraźnie do swojego talerza:

— Kotlety wieprzowe!

I natychmiast pojawiły się przed nim kotlety wieprzowe. Reszta stołu zorientowała się, o co chodzi, i również złożyła zamówienia.

Rozella zajadała się różnego rodzaju pierogami i nadrabiała miesiące bez kontaktu z Percym. Chłopak może nie był jej ulubionym Weasleyem, ale wciąż pozostawał dla niej jak rodzina. Czuła się więc trochę smętnie, kiedy nie widywała go już codziennie w Hogwarcie, a ich listowna konwersacja urwała się w połowie października. Dużo czasu minęło, zanim zdążyli się nagadać, a jedzenie do tego czasu całkowicie wystygło.

Kiedy w końcu uzupełnili wzajemnie zapas informacji o ostatnich tygodniach — Percy mówił o nowej pracy, a Rozella zarzekała się, że nie straciła w tym roku ani punktu — Rozella zapytała, czy denko w kociołku, który sprezentowała mu na święta, było wystarczająco grube. Percy nie poznał ironii i z zadowoleniem zaczął zanudzać ją i Harry'ego wykładem o grubości denek kociołków.

Rozella z ziewnięciem rozejrzała się po sali.

Przy stole, gdzie siedzieli Treacy i Colin wraz ze swoimi znajomymi, ciągle błyskała lampa aparatu, bo Colin co rusz robił zdjęcia. W pewnym momencie ktoś z sąsiedniego stołu zabrał Colinowi aparat i urządzenie zaczęło krążyć po całej sali. Nie dlatego, że każdy chciał mieć pamiątkowe zdjęcie — posiadali przecież własne aparaty — a dlatego, że po prostu bardzo ich ta przekładanka bawiła.

Aparat powędrował falą roześmianych uczniów do stołu, gdzie siedziało kilku Ślizgonów; głównie z czwartego roku. Crabbe i Goyle w swoich szatach przypominali omszone głazy, a Julian — chociaż Rozella nie widziała go dobrze z tej odległości — miał na sobie coś tak kontrowersyjnego i widowiskowo czerwonego, że Pansy Parkinson aż się zapowietrzyła. Chociaż mogło być to również spowodowane faktem, że Blaise Zabini potrącił właśnie swój pucharek i jego zawartość zaplamiła jej sukienkę. Astoria oraz Daphne Greengrass, jej starsza siostra, momentalnie urwały rozmowę z Draco Malfoyem na rzecz uspokojenia wściekłej Parkinson.

Przy stole gdzie siedzieli Lee i Valerie oraz Alicja z Kennethem, Fred właśnie zagadywał Aggie. Trudził się i gimnastykował nad tym, aby jakoś ją rozbawić, bo wyraźnie była nie w sosie. Angelina zaś rozglądała się wokół, podczas gdy George schylił się i wyciągnął spod stołu coś, co momentalnie rozluźniło atmosferę. Rozella wtedy już była pewna, że bliźniacy nie żartowali i faktycznie przeszmuglowali do Wielkiej Sali Ognistą Whisky (podpisaną sympatycznie: „Sok z dyni"). I po prostu nie mogła w nich uwierzyć.

Kiedy wszyscy się najedli, Dumbledore powstał i poprosił, by uczniowie zrobili to samo. Machnął różdżką i stoły podjechały do ścian, pozostawiając wolny środek sali, po czym na prawo od siebie wyczarował podium, a na nim orkiestrę: perkusję, gitary, lutnię, wiolonczelę i kobzy. Teraz, wśród burzy oklasków, na podium wkroczyły Fatalne Jędze, wszystkie nadzwyczaj owłosione i ubrane w czarne szaty, malowniczo porozdzierane i postrzępione.

Rozella ze zdziwieniem odkryła, że lampiony na stolikach pogasły, a reprezentanci szkół podnoszą się ze swoich miejsc. A kiedy uzmysłowiła sobie, co ją czeka, stanęła jak wmurowana.

Oni mieli tańczyć.

— Czekaj, Potter, tego nie było w umowie — zaprotestowała, widząc jak reszta kieruje się w stronę parkietu.

Harry miał równie cierpiętniczy wyraz twarzy co ona. Patrząc na nich można by pomyśleć, że mieli właśnie walczyć z chimerą.

— Uwierz, też nie mam na to ochoty.

— A nie możemy schować się pod stołem? O, McGonagall akurat nie patrzy! Mamy okazję!

Harry'emu bardzo się ten pomysł spodobał, ale było już za późno. Profesor McGonagall, jakby wyczuwając co mają w planach, spojrzała na nich ponaglająco, więc chcąc nie chcąc musieli powlec się za resztą.

Wkroczyli na jasno oświetlony parkiet i Rozella miała nieprzyjemne uczucie, że wszyscy się na nich patrzą. Zwykle lubiła uwagę innych — ba! wypatrywała jej zazdrośnie na każdym kroku! — ale teraz wolałaby jej uniknąć. Przecież to będzie katastrofa! I była pewna, że ich znajomi właśnie się z nich naigrywali. Błagała tylko, by nie mieli pod ręką aparatu Colina.

Fatalne Jędze zagrały jakąś powolną, smętną melodię. Rozella i Harry spojrzeli na inne pary ustawiające się do tańca i niezgrabnie próbowali je naśladować. Chwilę się pokrzywili, ale finalnie Harry umieścił jedną rękę na talii Rozelli, a drugą złączył z jej dłonią.

— Zabijcie mnie...

— Może nie będzie tak źle... — powiedział Harry bez cienia nadziei.

I Harry o dziwo miał rację. Wcale nie było tak źle.

Wkrótce na parkiet weszło wiele innych par, więc reprezentanci szkół przestali być ośrodkiem powszechnej uwagi, co nieco poprawiło im humor. W końcu Rozella i Harry przestali czuć się tak niezręcznie i wirowali powoli w taktach muzyki, mając niezwykły ubaw z obrażania wzajemnie swoich umiejętności tanecznych (Rozella uważała, że wygrała, porównując taniec Harry'ego do gracji Snape'a uciekającego przed szamponem, ale Harry dzielnie szukał odwetu).

W pobliżu tańczył Neville z Ginny — Ginny krzywiła się co jakiś czas, kiedy Neville nadeptywał jej na stopę — a Fred walcował z Aggie, która nie potrzebowała żadnych potknięć, by się krzywić i posyłać zazdrosne spojrzenia w stronę reprezentantów. Lee i Valerie odkorkowali właśnie kolejną butelkę piwa kremowego (lub jakiegoś trunku ukrytego w przyjaznym dla młodzieży opakowaniu). Obok nich George i Angelina z przesadnie poważnymi minami parodiowali Dumbledore'a tańczącego z madame Maxime, co prezentowało się bardzo komicznie. Szalonooki Moody posuwał się jakimś wyjątkowo niezgrabnym dwukrokiem, trzymając w ramionach profesor Sinistrę, całkowicie pochłoniętą wystrzeganiem się jego drewnianej nogi.

— Ładne skarpetki, Potter — zadudnił tubalnym głosem Moody, przenikając swym magicznym okiem przez szatę Harry'ego.

— Och... taak, zrobił mi je Zgredek, domowy skrzat — odpowiedział Harry, zmuszając się do uśmiechu.

Rozella zmarszczyła brwi.

— On umie przenikać wzrokiem przez ubrania? — zapytała szeptem, kiedy Moody oddalił się z głuchym stukotem. Harry potaknął twierdząco. — I nie pochwalił moich skarpet w hipogryfy! — oburzyła się, chociaż tak naprawdę myślała o czymś zupełnie innym.

Szalonooki mógł przenikać swoim magicznym okiem przez różne materiały. Co za tym idzie, musiał nie raz i nie dwa widzieć siedzące w jej torbie wozaki. Dlaczego więc nigdy nie zwrócił jej na to uwagi albo nie zgłosił tego magizoologom, kiedy jeszcze gościli w Hogwarcie?

Nie miała czasu dłużej się nad tym namyśleć, ponieważ wtedy rozbrzmiała ostatnia, rozdygotana nuta kobzy. Fatalne Jędze przestały grać i znowu rozległy się oklaski. Następna piosenka była znacznie żywsza od poprzedniej. Rozella z uśmiechem skojarzyła, że była to piosenka, którą ona i Ginny męczyły przez całe wakacje. Doprowadzały tym swoje matki oraz innych domowników St. Catchpole do bólu głowy.

W przypływie energii Rozella porwała Harry'ego do chaotycznego czegoś, co w zamierzeniu miało być tańcem, a tak naprawdę wyglądało jakby aspirowali na bycie piłkami do mugolskiej siatkówki. Oczywiście pod warunkiem, że piłki mogły się śmiać, obracając i zataczając z wdziękiem górskich trolli.

Harry zdziwił się, zdając sobie sprawę z tego, że naprawdę dobrze bawił się z Rozellą. Szczególnie kiedy dziewczyna z miną eksperta śpiewała wszystkie piosenki, jakie grały Fatalne Jędze — nawet jeśli nie znała połowy słów i brzmiała nie lepiej niż wrzaski złotego jaja — ale dobry humor momentalnie z niego uleciał, gdy zobaczył Cho. Krukonka wyglądała przepięknie w swojej sukni w kolorze kości słoniowej. I cudownie się uśmiechała.

Tyle, że tańczyła wtulona w pierś Cedrika Diggory'ego.

Harry zmusił się od odwrócenia od nich wzroku. Z jednej strony dlatego, że kiedy tylko jego myśli zmierzały w ich kierunku, czuł przemożną potrzebę kopnięcia czegoś, a z drugiej dlatego, że jeśli jeszcze raz nadepnie Rozelli na stopę, to dziewczyna w końcu go ukatrupi. Był tego pewien.

— Aua! — pisnęła Rozella, kiedy dziesiętny raz Harry nastąpił jej na buta. — Ruszasz się jak ghul w składzie porce-... Potter!

— Przepraszam! — zawołał Harry i skrzywił się, bo w tym samym momencie Rozella nadepnęła mu na stopę. — Zrobiłaś to specjalnie.

— Nic mi nie udowodnisz. — Uśmiechnęła się niewinnie. Harry uznał, że jeśli dalej tak pójdzie, to oboje skończą bal z połamanymi palcami. — W każdym ra-... Cholera!

Tym razem to nie Harry był winien zamieszania. Jakaś żywo tańcząca para zatoczyła się na nich tak, że całą czwórką rąbnęli na posadzkę.

— O Boże, przepraszam. — Usłyszeli głos Justyna Finch-Fletcheya. Puchon pomógł wstać swojej partnerce, która spoglądała na niego wzrokiem mówiącym, że chłopak jest konkretną fajtłapą. Justyn wystawił dłoń do Rozelli w pomocnym geście, ale ta już wstała na równe nogi, ciągnąc przy tym za ramię Harry'ego. — Nie zauważyłem was...

— Nie szkodzi — powiedział Harry. Spojrzał na Rozellę, ale ta była bardziej zaabsorbowana poprawianiem fryzury. Postanowił nie mówić dziewczynie, że jej kok sterczał teraz dziwnie z prawej strony i wyglądał jakby lada moment miał się rozpaść.

— Powiedz to trzem poprzednim parom, które zmiażdżyliśmy — powiedziała dziewczyna stojąca obok Fletcheya. — Staranowaliśmy nawet Dumbledore'a.

Rozella zastygła z wsuwką w górze. Tej nocy każdy wyglądał lepiej niż zazwyczaj, a więc nie od razu poznała partnerkę Justyna. Wysoka dziewczyna miała ciemne blond loki, związane w grubego warkocza, przeplatanego ozdobnymi wstążkami i prezentowała się bardzo elegancko w swojej granatowej sukni. I może Rozella tylko wzruszyłaby na nią ramionami, gdyby nie ten słowiczy głos, który tak łatwo zapadał w pamięć.

Nie wierząc w swojego pecha, spojrzała na Emmę Harris.

To nie tak, że nie lubiła jej albo stojącego obok niej Puchona. Justyn był sympatycznym chłopakiem, z którym Rozella miała czasem lekcje. Tyle, że ostatnim razem kiedy widzieli się poza klasą, Justyn był śmiertelnie na Harry'ego obrażony, a ona rzuciła mu w głowę jakąś czarnoksięską książką. No i do dziś pamiętała, jak na ich drugim roku zażartowała, że to ona jest Dziedzicem Slytherina; plotka rozniosła się z prędkością przerośniętego kołkogonka, a łatwowierny Justyn unikał jej miesiącami. Pech chciał, że kiedy ostatnim razem przed nią uciekał, trafił na bazyliszka. Ironia losu.

No, a jej pierwsze spotkanie z Emmą, skończyło się tak, że Krukonka źle zrozumiała jej intencje, po czym nazwała Rozellę dzieciakiem i kazała jej się odwalić. A Rozella z Harrym i tak potem włamali się do dormitorium prefekt Krukonów, aby okraść kuzynkę Emmy. I na dodatek zdemolowali pokój wspólny Ravenclawu.

Fatalna sytuacja.

— Och — powiedziała Emma, kiedy ich spojrzenia się spotkały, a wtedy Rozella była już pewna, że Harris wcale o niej nie zapomniała.

— Och — powtórzyła Rozella.

Harry i Justyn spojrzeli po sobie, a potem ponownie na swoje partnerki. Między chłopakami przebiegła jakaś nić porozumienia, jakby uzgadniali czy warto mieszać się w sprawy dziewcząt, czy lepiej uniknąć dramatu i zagadać o pogodę. W końcu Justyn odchrząknął:

— Hej, Harry, świetnie sobie poradziłeś wtedy z tym smokiem — zagadnął. — To znaczy, jasne szkoda, że Cedrik nie zajął pierwszego miejsca, ale ty też byłeś spoko.

Harry spojrzał na niego skonsternowany.

— Dzięki.

Justyn uśmiechnął się, wyraźnie rad, że Harry nie wyglądał, jakby miał mu za złe ostatnie przykrości jakich doświadczał ze strony Puchonów. Potem wskazał na Emmę:

— To Emma, moja kochana przyjaciółka, która dzielnie znosi moje braki w tańcu... — zaśmiał się i, teraz mówiąc do Harris, wskazał na dwójkę Gryfonów: — A to jest Harry... znaczy, to już pewnie wiesz, ale... O, a to jest Rozella.

— Już się znamy — powiedziała Emma. Patrzyła na Rozellę tak, jakby coś oceniała i przeliczała. Dowell zastanawiała się, czy Harry by się obraził, gdyby teraz go tu zostawiła i zwiała. Wolała raczej unikać starć z Harrisami.

Justyn nie wyglądał wcale na zaskoczonego tym, że dziewczyny się znają. Fakt, że coś wisi w powietrzu był tak widoczny, jakby wymalowano go nad nimi wielkimi, jaskrawymi literami, krzyczącymi: „MAMY PROBLEM".

Jednak wtedy Emma uśmiechnęła się niespodziewanie, a jej bursztynowe oczy zamigotały wesoło.

— Słuchaj... ostatnio chyba źle się zrozumiałyśmy, a ja jestem trochę... zapalczywa. — Posłała Rozelli przepraszające spojrzenie. — Lea i Cor powiedziały mi o wszystkim. Dzięki za... no wiesz. Tobie również — zwróciła się do Harry'ego, który był totalnie zbity z tropu, więc po prostu uśmiechnął się nerwowo.

Zanim Justyn zacząłby wypytywać, o co chodzi, a Harry skwitowałby to elokwentnym: „Ee", Rozella machnęła ręką, mówiąc:

— Nie ma za co. Uwielbiamy siać spustoszenie i pomagać uciśnionym duszom — rzekła, zarzucając ramię na Harry'ego, jakby byli co najmniej dobrymi znajomymi. Albo partnerami w zbrodni.

— Ale póki przyjaźnisz się z moją kuzynką, to trzymaj się z dala. — Powiedziała Emma, grożąc ostrzegawczo palcem. Jednak przy tym jej głos brzmiał tak uprzejmie, że Rozella nie mogła poczuć się urażona. Emma spojrzała na Justyna. — Chodź. Zaraz dziabnie nas coś gorszego niż bazyliszek. Cordelia nas szuka — powiedziała dziewczyna, machając do kogoś w tłumie.

Odmachała jej Cordelia. Rozella nie wiedziała czy suknia Puchonki bardziej przypomina jej tęczę czy może pióropusz pawia. Doskonały kontrast stanowiła stojąca obok Cordelii Lea która, gdyby nie swoje zielone włosy, wyglądałaby jak czarno-biały szkic, na który artysta zapomniał nanieść kolory.

— Ach, tej baby to się boję — powiedział Justyn, patrząc ze zgrozą na Cordelię. Emma przewróciła na niego oczami i ruszyła w stronę przyjaciółek, mrugając jeszcze pożegnalnie do Rozelli i Harry'ego. Justyn podrapał się w tył głowy. — No to... było miło się z wami zderzyć, ale muszę iść do mych pań. Nie wiem co mi strzeliło do głowy, żeby iść naraz ze wszystkimi trzema — parsknął. — Ładnie wyglądasz — powiedział do Rozelli. — Strzałka, Potter. — I już go nie było.

Rozella odsunęła się od Harry'ego i wymienili niepewne spojrzenia. Wokół nich inne pary walcowały wesoło, ale spotkanie z Justynem i Emmą wybiło dwójkę Gryfonów z rytmu i dziwnie by się teraz czuli, dołączając do tańców.

— Później ci wyjaśnię — powiedziała Rozella, widząc, że Harry bardzo wyraźnie nie ma pojęcia, o co chodziło Emmie Harris z tymi podziękowaniami.

— Jasne. Może usiądziemy, co?

Rozella spojrzała na stolik, gdzie siedział Ron. Wpatrywał się pochmurnie w tańczących Hermionę i Kruma. Jego partnerka gawędziła wesoło po francusku z jakimś innym uczniem Beauxbatons i po chwili znikli razem na parkiecie. Ron nawet się na nich nie obejrzał.

— Ta... Niańczenie Rona przypada tobie. Nie wkopiesz mnie w to — powiedziała Rozella. — Ty idź ogarnąć humorki swojej księżniczki, a ja sprawdzę, czy moi idioci się nie pozabijali. Potem się złapiemy.

Harry poszedł do Rona, a Rozella ruszyła w stronę stolika, gdzie siedzieli jej przyjaciele. Obok stolika pląsali wesoło Wściek i Gryzia, która miała minę bardzo ważnej damy na dystyngowanym przyjęciu. Obraz tej elegancji psuł Kapitan, śpiący obok pustej butelki, z której zalatywało jakimś mocnym trunkiem. Rozella westchnęła. Skoro na wozaki działało nawet piwo kremowe — które przecież nie było wcale mocne — Rozella nie chciała wiedzieć, co taka Ognista Whisky mogła zrobić z organizmem biednego Kapitana.

Rozella przesunęła tylko wozaka pod stół, aby biały obrus lepiej go skrył, i spojrzała na swoich przyjaciół. Valerie pochłaniała właśnie jakieś niewątpliwie okropnie słodkie ciasto, a Lee — na co Rozella uniosła brwi lekko zdziwiona — rozmawiał właśnie z Astorią oraz jakąś dziewczyną w błyszczącej, diablo czerwonej sukni. I Rozella aż musiała usiąść, kiedy zdała sobie sprawę z tego, kim owa dziewczyna była.

— Matko, Julek, czy ty masz na sobie kieckę?

Zamrugała, ale wzrok wcale jej nie mylił — Julian miał na sobie długą, szkarłatną suknię, która była tak dobitnym środkowym palcem do całego Slytherinu i Gryffindoru, że po prostu bardziej się nie dało. A na czubku głowy chłopaka pobłyskiwała korona z różowym serduszkiem.

Astoria zmarszczyła brwi, patrząc to na Rozellę, to na Juliana, który niemal promieniował samozadowoleniem.

— Myślałam, że to ty kazałaś mu ją założyć. — Wytknęła Rozelli. — Nie zakładaliście się przypadkiem?

Rozella się zamyśliła. Jasne, miewali głupie pomysły, ale na to jeszcze nie wpadli.

— Nie pamiętam niczego takiego.

Astoria spojrzała oskarżycielsko na Juliana, domagając się wyjaśnień. Ale zamiast Khana, odezwał się Lee:

— To ze mną się założył. Taki mały odwet za te wszystkie szlabany, w które mnie wpędził.

Julian pokiwał głową energicznie, a korona zsunęła się z jego głowy i uderzyła o stół. Rozella od razu ją złapała i, pod rozbawionym spojrzeniem Khana, wcisnęła ją sobie na głowę. To całkowicie już rozwaliło jej koka, a ciemne włosy opadły falą na ramiona.

— A ta korona? — zapytała mimochodem, kiedy pozbywała się już i tak bezużytecznych wsuwek z włosów. — Jesteś księżniczką, czy jak?

W tamtym momencie Julian oburzył się co nie miara.

— Księżniczką? — prychnął. — Księżniczki zamyka się w wieżach, żeby czekały tam cierpliwie na swojego księcia. Ja jestem królową. Zamknij mnie w wieży, a oswoję smoka i wbiję ci nóż w gardło. O tak, trzask-prask i cię nie ma! — Walnął pięścią w stół, aż ten cały się zatrząsnął i kilka szklanek pospadało na podłogę. Spod stołu dobiegły ich oburzone krzyki Gryzi i senne bluzgi Kapitana.

Valerie spojrzała na Juliana jak na idiotę.

— Jesteś idiotą — powiedziała dla podkreślenia.

Julian zacmokał językiem.

— Oj. Czyżby Roberts się oburzała, bo lepiej mi w czerwonym niż jej?

— Och, jestem pewien, że Valerie nie ma za złe nikomu, kto wygląda dobrze w czerwonym — powiedział Lee, a jego ton świadczył jasno, że mówił o czymś, co mogli zrozumieć tylko on i Valerie.

Valerie zmroziła go spojrzeniem.

— Zaraz ty będziesz czerwony jak obiję ci ten twój...

— Hej, ludzie — zagaiła Astoria — nie chcę przerywać wam wymiany gróźb, ale spójrzcie może, co się tam dzieje.

Wszyscy momentalnie obejrzeli się w miejsce, które wskazywała Astoria.

Kilka stolików dalej jakaś wyjątkowo głośna para kłóciła się, robiąc wokół siebie niemałe zamieszanie. Ściągnęło to od razu uwagę balowiczów, którzy byli albo bardzo znudzeni, albo zbyt podchmieleni, by mogło ich obchodzić czy bawią się do piosenek Fatalnych Jędz, czy do krzyków jakiejś fatalnej pary.

Rozella wciągnęła ze świstem powietrze. Tą parą byli Fred i Aggie.

Momentalnie zerwała się z krzesła, kątem oka widząc, że jej przyjaciele robią to samo. Starali się w miarę szybko dostać do źródła zamieszania, co było trudne zważywszy na fakt, że mieli na sobie niewygodne, długie szaty, a wokół krążyły dziesiątki — jeśli nie setki — tańczących uczniów.

Dla potencjalnych gapiów sytuacja musiała prezentować się naprawdę ciekawie — po jednej stronie sporu stał Fred; drugi z naczelnych żartownisiów Hogwartu, a obok niego jego równie popularny bliźniak oraz Angelina Johnson, którą wszyscy dobrze znali z meczów quidditcha. Po drugiej stronie zaś — co Rozella przyjęła z nagłym atakiem migreny — reprezentantka Beauxbatons w Turnieju Trójmagicznym oraz kapitan krukońskiej drużyny quidditcha. No i oczywiście diament w koronie całego dramatu: Aggie Harris.

Krukonka wyglądała jakby była na skraju płaczu, chociaż w jej oczach nie szkliła się ani łza. Mimo to blondynka kuliła się z żałosną miną w ramionach tego Francuzika, który — jak Rozella sobie przypomniała — wcześniej odmachał jej, gdy rozmawiał z Fleur.

Rozella bardzo chciała powiedzieć, że nie może uwierzyć w to, co widzi. Niestety mogła i doskonale zdawała sobie sprawę z tego, co się tu właśnie wyprawiało. Nie wiedziała, jak wcześniej mogła uwierzyć, że jej groźby cokolwiek dadzą i Aggie zrezygnuje z brylowania na językach. Że zachowa się na tyle odpowiednio, by odejść od Freda, tak by go to jakoś bardzo nie dotknęło. Tym czasem Aggie najwyraźniej zaplanowała przedstawienie w samym środku balu i jeszcze znalazła sobie wsparcie, które nada temu wszystkiemu echa. Och, Merlinie.

Kto różdżką wojuje, ten od różdżki ginie, pomyślała Rozella, mając ochotę zdzielić się w twarz za swoją głupotę.

Nom de dieu! — Fleur przerwała prychnięciem Fredowi, który właśnie tłumaczył coś Aggie z ogromną cierpliwością. — Ty jesteś taki nikt! Zraniłeś moi przyjaciółka. — Aggie żałośnie pokiwała głową na jej słowa. — W Beauxbatons mami na takich dobri słowo! Crétin!

— To raczej nie oznacza z francuskiego „błyskotliwy przystojniak", prawda? — zapytał George, patrząc na Angelinę. Powiedział to jednak na tyle głośno, by usłyszeli go wszyscy zainteresowani. Kilka osób zachichotało. Aggie się zarumieniła.

— Ty się nie odzywaj! — zawołała płaczliwie i – och, Merlinie – brzmiała tak sztucznie, że Rozella nie mogła powstrzymać się od przewrócenia oczami. Podobnie zresztą jak Fred, do którego teraz zwróciła się Aggie. — Mam już dość bycia traktowaną... w ten sposób! Wiesz, że twoi kochani przyjaciele ogolili mnie na łyso? — Jej wzrok bezwiednie powędrował do Rozelli. Dowell przełknęła ślinę. Robiło się coraz gorzej. — Zastraszali mnie, szantażowali... A potem wyśmiewali moje pochodzenie!

— Ale ona wie, że jestem szlamą? — zapytała Valerie.

Nikt się jednak nie przejął tym, że Fred i jego przyjaciele to przecież w głównej mierze zdrajcy krwi albo mugolaki. Tłum popatrywał współczująco na Aggie.

Fred smętnie pokiwał głową.

— Oj, bardzo mi przykro, Aggie. Ale mogłaś odegrać tę dramatyczną scenę w innym momencie. Nie wypadasz zbyt poważnie, kiedy płaczesz przy piosence o skaczących trollach. A ja naprawdę lubię tę piosenkę.

Fleur prychnęła, a Aggie załkała przesadnie.

— Wiesz, Freddie, spodziewałam się po tobie czegoś więcej! Wiesz co... — Niestety Fred nie dowiedział się co, ponieważ w następnym momencie Aggie powiedziała: — To koniec. Josué, Fleur, czy możemy wyjść? Chyba mi słabo. — stwierdziła, wachlując się dłonią.

Rozella po prostu nie mogła uwierzyć w tę dziewczynę. Zaledwie kilka dni temu Aggie twierdziła, że Fleur Delacour nie powinna nawet zgłaszać się do turnieju, bo tak była żałosna. A teraz były przyjaciółkami? I kto to ten cały Josué!

Naturellement — powiedziała Fleur i posłała jeszcze jedno groźne spojrzenie Fredowi, zanim wyszły z Wielkiej Sali. Aggie cały ten czas opierała się o przystojnego Francuza, zapewne niejakiego Josué. Roger Davies posłał Fredowi przepraszające spojrzenie i pobiegł za dziewczynami.

— Jesteś żałosny! — zawołała z tłumu jakaś dziewczyna, a Rozella kojarzyła, że nazywała się Marietta cośtam. Mówiąc to patrzyła na George'a, ale słowa z całą pewnością kierowała do Freda. Następnie popędziła do wyjścia i dogoniła Aggie oraz jej obronny orszak.

Gdyby nie żywiołowa piosenka Fatalnych Jędz oraz pomruki ciekawskich imprezowiczów, w tym momencie z pewnością zapadłaby niezręczna cisza. Fred spojrzał na swoich przyjaciół, a oni kompletnie nie mieli pojęcia, co powinni teraz zrobić.

Jako pierwsza odezwała się Valerie:

— Mogę roztrzaskać jej kufel na łbie — zaoferowała, dopijając swoje piwo kremowe, po czym spojrzała groźnie na tłumek gapiów. — I każdemu z was również. Zjeżdżać, łajzy.

Drugi raz nie musiała powtarzać. Może dlatego, że wyglądała, jakby naprawdę chciała kogoś rozwalić, a może dlatego, że Fatalne Jędze zaczęły właśnie grać swoją najpopularniejszą piosenkę, więc większość osób wróciła na parkiet.

Tłum się rozstąpił. Nawet Julian i Astoria wrócili do stołu, zostawiając Gryfonów i dając im na spokojnie porozmawiać. Zostało tylko kilka osób, które obserwowały wszystko kątem oka, myśląc, że tego nie widać. Przyjaciele Freda mieli to jednak w poważaniu i momentalnie dopadli do Weasleya, bombardując go słowami.

— Ta laska jest szurnięta.

— Gorzej niż szurnięta! Merlinie, a wydawała się być okej.

— Widziałeś jak się gziła z tamtym Francuzikiem? I nikt jej nic nie powiedział!

— Człowieku, co to w ogóle było? — zapytał Lee, przebijając się swoim donośnym głosem przez chór przekleństw i gróźb rzucanych pod adresem Aggie.

Fred wzruszył ramionami.

— Chyba miała nas już dość — stwierdził ze śmiechem, który wcale nie brzmiał wesoło.

Rozella patrzyła na niego, starając się wyczytać z jego twarzy jak najwięcej. Wiedziała, że póki inni mogli go zobaczyć, Fred będzie utrzymywał ten swój szeroki uśmiech i postawę mówiącą, że nic się nie stało. Ale jego bliscy widzieli, że się stało. Bardzo się stało. Fred był zdołowany, ale jakby... pogodzony. Jakby był na to gotowy i Aggie wcale go nie zaskoczyła swoim dziwnym wybuchem.

— Ale z tym zastraszaniem lekko przesadziła — stwierdził Lee.

— Ja groziłam jej kijem baseballowym — przyznała Valerie. — Ale tylko dwa razy.

— Tak, wiemy, że to u ciebie już szczególna uprzejmość, Valerie.

— Bardzo to doceniamy.

— Ja i George za to byliśmy dla niej mili — oświadczył Lee.

— Tak. A młoda tylko kazała jej się odwalić i straszyła, że rozpowie o charłakach w jej rodzinie. Normalka — uznał George, a Fred pokiwał głową.

Rozellę sparaliżowało.

Przez myśl przemknęło jej, że się przesłyszała, ale cisza jaka zaległa między jej znajomymi, była bardzo znacząca.

Oni wiedzieli?

— Fred... Ja to wyjaśnię — powiedziała słabym głosem.

— To że od miesiąca wiedziałaś, że Aggie jest ze mną tylko dla rozgłosu czy to, że kombinowałaś za naszymi plecami, jak ją wykurzyć? — Fred uniósł brew.

Rozella wbiła spojrzenie w podłogę. Dopiero teraz do niej dotarło, jaką ona była idiotką. Uważała, że jest mądrzejsza od wszystkich i że sama jakoś załatwi to, tak by wszystko poszło po jej myśli. A teraz jej bliscy byli na nią źli i zgorszeni. Zraniła Freda, a przecież tak bardzo chciała go chronić.

Odetchnęła głęboko.

— Jak długo wiecie?

— Tak długo jak ty.

Na te słowa głowa Rozelli momentalnie wystrzeliła do góry. Przyjrzała się swoim przyjaciołom.

— Co takiego?

— Młoda, nie jesteś wcale tak sprytna jak myślisz. — George skrzyżował ramiona na piersi.

— Dowell, pamiętasz jak podsłuchałam kiedyś twoją rozmowę z fretkami? — zagadnęła Valerie. — Twoje tłumaczenia były tak denne, że tylko idiota by w nie uwierzył.

— A więc wypytaliśmy o wszystko Wścieka. Wystarczyło dać mu tort czekoladowy.

— Ta, a Kapitan wydał cię za darmo — dodał George.

— Potem jeszcze dogadaliśmy się z tymi Puchonkami, z którymi coś kombinowałaś. Ta cała Cordelia ma bardzo długi język, wiesz? — Fred wyszczerzył zęby.

Rozella spróbowała jakoś to sobie poukładać w głowie. A kiedy jej się nie udało, spojrzała na Freda i zapytała cicho:

— Jesteś zły...?

— No, na początku byłem. Ale wiesz, potem była ta cała sytuacja z kwiaciarnią cioci Aurelii i Ritą Skeeter, wszyscy się martwiliśmy, inni zaczęli na ciebie najeżdżać... Uznałem, że nie będę ci już dokładać i dobrodusznie ci wybaczę. — Przewrócił oczami, jakby nie wierząc we własną dobroć. — No i w sumie to cię rozumiem. Chciałaś się upewnić, że to co mówili o Aggie to prawda, żeby mnie nie zranić. Pewnie zrobiłbym to samo.

Rozella wtedy już nie wytrzymała i dopadła do Freda, przytulając go jak wielkiego, pluszowego misia. Chciała tym przekazać, jak bardzo było jej przykro. Bo było. Zagubiła się w tym wszystkim i zachowała beznadziejnie. A on i tak jej wybaczył. Och, Merlinie, w ogóle na niego nie zasługiwała.

— Naprawdę cię przepraszam, Fred.

— Kupisz mi jakiś wypasiony prezent na urodziny i ci wybaczę. Od tego są przyjaciele, czy coś, no nie?

Rozella pociągnęła żałośnie nosem.

— Od kupowania drogich prezentów czy od przebaczania?

— Od tego i tego. — Fred poczochrał jej włosy i wtedy Rozella poczuła, że już wszystko jest dobrze.

Nagle Angelina odchrząknęła.

— Chwila, bo chyba niezbyt dobrze rozumiem. Od jakoś dłużej niż miesiąca wiedziałeś, że dziewczyna jest z tobą dla własnych korzyści i jej nie rzuciłeś? — zapytała z niedowierzaniem. — Co jest z tobą nie tak?

Fred wzruszył ramionami, ale lekko się zaczerwienił.

— W sumie to do ostatniego tygodnia nie wiedzieliśmy czy ta cała sprawa z Aggie to w ogóle prawda, czy tylko głupia plotka — wsparł go George, a Fred pokiwał głową.

— Ta, a potem zaczęła się ta farsa z balem i Aggie dostawała świra na widok reprezentantów. A że Diggory i Krum byli już zajęci, a Harry to nasz przyjaciel, to zaczaiła się na Delacour. Tylko wiecie, ona jest dziewczyną, więc nie mogła jej zaprosić. Więc chyba postanowiła wcisnąć jej Daviesa, żeby móc zakręcić się wokół tego całego Josué.

— Oraz całkowicie zepsuć nam bal — powiedział Lee.

— Czy ja wiem czy od razu zepsuć — zamyśliła się Valerie. — Kiedy dolaliśmy Harris do soku eliksiru na czyraki, było nawet zabawnie. — Zbiła piątkę z George'em.

Fred zachichotał. A potem nagle urwał i spojrzał na jakiś punkt za Rozellą. Zmarszczył brwi, mrugając powiekami.

— Khan, czy to jest sukienka?

Julian i Astoria wracali właśnie do nich z napojami w dłoniach. Khan momentalnie się ożywił.

— Tak! Najnowszy krzyk mody!

To wystarczyło, aby rozluźnić atmosferę. Wybuchli śmiechem, jakby Julian opowiedział najśmieszniejszą rzecz w ich życiu i z ogromnymi uśmiechami zerwali się do tańca.

Pewnie w następnych dniach ta sprawa z Aggie da im nieźle popalić, a świadkowie oprawią ją w pikantne szczegóły — z czego połowa będzie niewyobrażalnie głupia i bezsensowna — i cała sytuacja urośnie do rozmiarów greckiego dramatu. Teraz jednak mieli to w nosie i tańczyli tak żywiołowo, że wszyscy naokoło uciekali w popłochu, obawiając się kontuzji.

Rozella tańczyła właśnie z Valerie, która po długich namowach zgodziła się w końcu wejść na parkiet (a raczej Fred i George zagrozili, że w innym wypadku przykleją ją zaklęciem do krzesła i wniosą na środek sali siłą).

Fred i George wybiegli na środek parkietu, prezentując jakiś dziwaczny, skomplikowany układ, który wyglądał jakby odganiali od siebie rój pszczół. Profesor McGonagall zmierzała w kierunku bliźniaków, aby ich uspokoić, ale Lee porwał ją do tańca tak niespodziewanie, że wieniec z ostu spadł z ronda jej kapelusza. Jordan, nic nie robiąc sobie z gróźb głowy domu Gryffindora, zakręcił kobietą kilka razy, aż ta o mało nie upadła.

Julian i Angelina zwijali się ze śmiechu, a Astoria kręciła na nich głową z niedowierzaniem. Rozella już wtedy była pewna, że to oni namówili Jordana do tej samobójczej misji. A potem utwierdzili ją w tym przekonaniu, kiedy podeszli do niej z niewinnymi uśmiechami, oferując dwa galeony za zaproszenie Snape'a do tańca.

— Tchórzysz, Dowell? — zapytał wówczas Julian z chytrym uśmieszkiem.

Rozella jeszcze zanim w ogóle powiedzieli, czego chcą, wiedziała, że cokolwiek jej nie zaproponują, powinna odmówić.

Choćby jej gryfońska dusza rwała się na kawałki, nie było opcji, żeby zrobiła to dla jakichś marnych dwóch galeonów.

Zgodziła się.

— Profesorze Snape! — zagruchała, machając w stronę mężczyzny, który pewno, gdyby tylko mógł, nawet by się tu nie pojawił. — Widzę, że jest pan jak zawsze w świetnym humorze. Ten uśmiech rozświetla całą salę!

Od grymasu, który jej posłał, umierały jednorożce. Była tego pewna.

Niezrażona kompletną ignorancją ze strony nauczyciela kontynuowała:

— Uczyni mi pan ten zaszczyt i ze mną zatańczy? Pięknie proszę!

Wówczas profesor Snape zrobił tak przerażoną minę, że Rozella zastanawiała się, czy całe życie nie przeleciało mu właśnie przed oczami.

— Dowell — zaczął grobowym tonem — wyświadcz mi tę przysługę i nie pokazuj mi się na oczy do końca tego roku.

To powiedziawszy, czym prędzej opuścił salę. Igor Karkarow złapał go przy drzwiach Wielkiej Sali i poszedł za nim. Rozella po prostu nie mogła uwierzyć w to, że Snape wystawił ją dla Karkarowa.

— Ale kalendarzowego czy szkolnego! — zawołała za nauczycielem. Nie dostawszy odpowiedzi, uznała, że ma pozwolenie na unikanie eliksirów do czerwca. — Panu też wesołych świąt!

Rozella ominęła Juliana i Angelinę zbijających żółwika — kiedy oni zdążyli się zaprzyjaźnić? — i ruszyła do stołu, gdzie siedział Lee.

— Zgadnij, komu McGonagall dała szlaban na nowy semestr. A on przecież nawet się jeszcze nie zaczął! — powiedział jej na przywitanie i podał pucharek z sokiem dyniowym.

— Zgadnij, kto jest nowym boginem Snape'a! — zapytała i przybili pucharki, upijając z nich po łyku. To jednak nie był sok dyniowy. Rozella się skrzywiła.

Kiedy szukała czegoś zdatnego i w pełni legalnego do picia, obserwowała salę. Astoria, ku wielkiemu oburzeniu Pansy Parkinson, tańczyła właśnie z Malfoyem. Justyn Finch-Fletchey wirował niczym żądlibąk między Emmą, Cordelią a Leą. Percy zagadywał właśnie Nathaniela, a ich miny i postawy było tak samo ważniackie. Nathaniel wyglądał trochę mniej blado niż w ostatnim czasie i nawet pozwolił sobie lekko zaszaleć, bo jego czarne włosy miały teraz fioletowe końcówki. Treacy właśnie śmiała się z czegoś, co powiedział Colin, a po chwili podeszła do Neville'a, aby z nim zatańczyć. Niedaleko Ginny rozmawiała z jakimś chłopakiem. Rozella kojarzyła, że był w Ravenclawie. Chyba nazywał się Michael Corner.

Kapitan najwyraźniej wybudził się już z drzemki, bo teraz dreptał razem z Gryzią i Wściekiem do wyjścia z sali.

Kiedy skończył się kolejny kawałek, znowu rozległy się oklaski. W tym momencie Fred i George przecisnęli się przez tłum przy stole sędziowskim i podeszli do Bagmana.

— Zakład, że ich spławi? — zapytał Lee.

Rozella pokręciła głową.

— Ja się już nie zakładam. Żadnych układów, żadnego „coś za coś" i żadnego kombinowania. To moje drugie postanowienie noworoczne.

— A jakie jest pierwsze?

— Namówić kogoś do podrzucenia szczura do dormitorium Aggie.

Lee parsknął śmiechem.

Ludo Bagman pozbył się Freda i George'a bardzo szybko. Bliźniacy z grymasami podeszli do stołu, przy którym siedzieli Rozella i Lee.

— Rozmawialiśmy z Bagmanem. — Fred opadł na krzesło obok Rozelli.

— I jak?

— Nijak. Nadal nie odzyskaliśmy naszych pieniędzy — odparł George.

— I się na to nie zapowiada. Bagman mówi, że jak będziemy go dalej nachodzić, to pozwie nas o nękanie.

— I chętnie byśmy odwiedzili kolegów w Azkabanie, ale nie mają tam podobno ciasta czekoladowego.

— Jak zmienią kartę dań, to przemyślimy zaproszenie.

Rozella i Lee uśmiechnęli się w rozbawieniu. Całą czwórką skierowali wzrok na Ludo Bagmana, który podszedł właśnie do stołu, gdzie siedzieli Ron i Harry w towarzystwie Percy'ego i Nathaniela. Po chwili Ron powiedział coś do Harry'ego i razem wymknęli się do wyjścia.

— Georgie, mam pomysł — powiedział nagle Fred i wymienił spojrzenia z George'em. To wystarczyło, aby George pokiwał głową i orzekł:

— Myślę dokładnie o tym samym, Freddie.

— Ale my już nie — stwierdził Lee wskazując na siebie i Rozellę. — Może wyjaśnicie?

— Zobaczycie.

Jakiś czas później Ludo Bagman podszedł do Dumbledore'a, aby się z nim pożegnać. Wtedy też Fred i George zerwali się z krzeseł, mówiąc, żeby znaleźli resztę i czekali na nich w sali wejściowej. Rozella i Lee kiwnęli głowami i zaczęli szukać swoich znajomych rozsypanych po całej sali. Rozella — mając w poważaniu oburzone spojrzenia Draco Malfoya i innych Ślizgonów — zaczepiła Juliana i Astorię. Lee znalazł Valerie i Angelinę, rozmawiające w rogu pomieszczenia.

Całą szóstką skierowali się w stronę wyjścia z sali, którym właśnie wracali Ron i Harry. Oboje mieli dziwne miny i rozmawiali półszeptem.

— ...jeśli on jest półolbrzymem, to ona tym bardziej. Te wielkie kości... chyba tylko dinozaur ma większe. — Usłyszała urywek ich rozmowy.

Rozella podeszła do nich.

— Mówicie o kościach dziewczyny Rona? — zagadnęła, z zadowoleniem widząc, że momentalnie wymienili speszone spojrzenia. Wyglądali jakby wydali jakiś okropny sekret. — To dlatego jej tu nie ma? Zabiliście ją, prawda?

Ron się zarumienił.

— Nie. Gdzieś zniknęła. Czego chcesz?

Rozella przewróciła oczami na Rona i jego humorki.

— Niczego. Fred i George wpadli na jakiś pomysł, więc się zwijamy, a wy idziecie z nami.

— Nie, idźcie bez nas — odpowiedział Harry.

Rozella skrzyżowała ramiona.

— Ale to nie było pytanie. To był rozkaz. Kto ma koronę ten ma władzę. — Wskazała na koronę Juliana, która nadal lśniła na jej głowie.

— To nie jest prawdziwa ko-...

— Milcz jak mówisz do królowej. Za nieposłuszeństwo idzie się na gilotynę — ucięła Rozella. — A teraz bądźcie grzecznymi podwładnymi i chodźcie, póki jestem miła.

— Jasne, w końcu nie chcemy, żebyś pogroziła nam plastikową koroną — stwierdził Ron.

— Z plastiku to będą twoje zęby jak ci je tą koroną wybiję — powiedziała i złapała ich za ręce, ciągnąc w stronę wyjścia. Reszta już tam na nich czekała.

~^~

— Normalnie zabawa na cztery fajerwerki.

Stali na szczycie bardzo oblodzonej wieży. Była niższa od reszty wież w Hogwarcie i wznosiła się nad wejściem do zamku. Mieli więc doskonały widok na wchodzących i wychodzących ze środka ludzi. Na dole profesor Snape i Karkarow co rusz wyganiali uczniów szukających prywatności w wyczarowanych krzakach róż.

— Fajerki — powiedziała Angelina.

— Co? — zapytał Fred.

— Mówi się zabawa na cztery fajerki. Nie fajerwerki.

— Kiedy my mamy na myśli fajerwerki — oznajmił George i zniknął we wnętrzu wieży, aby wrócić po chwili z pudełkiem zimnych ogni doktora Filibustera.

— Ściągnęłaś nas tu dla jakichś fajerwerków? — żachnął się Ron, patrząc oskarżycielsko na Rozellę. Dowell odparła z burknięciem, że jeśli coś mu nie odpowiada, zawsze może sobie iść.

— Też nie przepadam za fajerwerkami. Żmije próbują świecić jaśniej ode mnie. — Julian przewrócił dramatycznie oczami.

— Na słońce też się obrażasz, gdy za jasno świeci? — Lee uniósł wysoko brwi, patrząc na niego z rozbawieniem.

— Nie wychodzę na słońce, mieszkam w lochach. A myślałeś, że dlaczego jestem w Slytherinie?

— Na pewno nie przez spryt czy ambicje — zaśmiała się Astoria, krzyżując ramiona na piersi.

— Fakt. Moja ambicja kończy się na tym, by wyżyć od poniedziałku do piątku.

— Jeśli chcesz, Khan, to mamy coś, od czego będziesz wystarczająco błyszczeć — stwierdził Fred. Razem z George'em i Valerie umieszczał fajerwerki w pustych butelkach po piwie kremowym, tak by wystawały lekko z wąskich szyjek.

Julian przyjrzał mu się podejrzliwie. Lee i Angelina posyłali mu ciche sygnały, mówiące by lepiej niczego od bliźniaków nie brał.

— Raczej podziękuję...

— Mądrze. To śmierdzi trupem — przyznał George i umocował ostatni fajerwerk. — Dobrze... fanfary proszę...

Kiedy reszta dudniła dłońmi o kolana, śmiejąc się w głos, Fred i George zanurkowali w wieży. Przynieśli stamtąd ogromne wiadro... czegoś. Mocno śmierdzącego czegoś.

— Tworzyliśmy to przez ostatni miesiąc — oznajmił z dumą Fred.

— Zgniłe jaja, zsiadłe mleko, mąka...

— I brokat. Dużo brokatu.

— Chodźcie, pomóżcie nam to wnieść. Na nasz sygnał, wylejemy to na głowę Bagmanowi.

Rozella odgoniła od siebie żuka, który usiadł na jej ramieniu. Parsknęła śmiechem, patrząc jak Fred, George i Lee próbują umocować ciężkie wiadro na kamiennej balustradzie. Do pomocy dołączyli się po chwili Harry i Angelina, aż w końcu udało im się je ustawić i nie uronić przy tym ani kropelki.

Rozella podeszła bliżej, spoglądając na rozpościerający się pod nimi ogród.

Błonia tuż przed zamkiem zostały przemienione w wielką bożonarodzeniową grotę pełną migoczących światełek — prawdziwych żywych elfów, siedzących na gałązkach krzaków różanych, które tam wyczarowano, i polatujących nad posągiem przedstawiającym Świętego Mikołaja i jego reny.

Rozella zmrużyła oczy, widząc zarys jakiejś postaci przy bramie. Kojarzyła tę posturę, musiał być to jeden z nauczycieli; ktoś spowity w czarny płaszcz i wspierający się na długiej lasce. Otworzył bramę, a przez nią przeszedł ktoś o zgarbionej postawie i wtedy mężczyźni powitali się jak starzy druhowie. Rozelli wydało się dziwne, że ktoś przyszedł na bal dopiero teraz, kiedy zabawa miała powoli dobiegać końca, ale nie było czasu się nad tym namyślać, ponieważ wtedy bliźniacy zawołali:

— TERAZ!

W jednej sekundzie ze świstem do góry wystrzeliło dziesiątki fajerwerków. Noc wypełniły gwizdy i wachlarze barwnych świateł, a iskry opadły na nich jak kolorowy śnieg.

A potem bliźniacy przechylili wiadro.

Na dole plusnęło okrutnie, kiedy obrzydliwie cuchnąca, brokatowa maź zalała swą różową powłoką jakiegoś nieszczęśnika.

— Błagam, powiedzcie, że trafiliśmy w Bagm-...

— KRETYNI. NOGI WAM Z DUPY POWYRYWAM! — Dobiegł ich krzyk, a głos ten zdecydowanie nie należał do Ludona. — WŁASNA MATKA WAS NIE POZNA!

— Och, tak się składa, że mnie to nie dotyczy — rzucił Harry, a Rozella po prostu nie mogła uwierzyć w tego człowieka. Czasami zapominała jak bardzo sarkastyczny bywał, gdy nie dopisywał mu humor.

Wszyscy spojrzeli po sobie. A potem wybuchli niekontrolowanym śmiechem. George dostał tak nagłego ataku czkawki, że prawie połknął przelatującego obok nich żuka.

— SŁYSZELIŚCIE?! NOGI Z...

— Najpierw musisz nas złapać!

Byli pewni, że nie spróbuje.

Spróbował.

Takim oto sposobem Igor Karkarow, szanowany dyrektor Durmstrangu we własnej osobie, gonił ich przez hogwarckie korytarze. Wyglądał jakby miał ochotę ich zamordować. Może faktycznie tak było.

Byli pewni, że jedynym powodem, dla którego nie zaczął jeszcze ciskać w nich klątwami był fakt, że cała jego różdżka nie nadawała się obecnie do użytku. Cała lepiła się brokatową, cuchnącą jak zgniłe jajka mazią; taką samą, która zdobiła głowę Karkarowa i zlepiała kozią bródkę.

— Wywalą nas?! — zawołała Angelina.

— Och, z całą pewnością! — rzucił radośnie Fred.

— Ale odejdziemy jak legendy! — zawołał George.

— JAK TRUPY, NIE LEGENDY! — Krzyk Karkarowa rozdarł im uszy.

Ich śmiech odbił się echem po korytarzu. Astoria poślizgnęła się, wpadając na Angelinę. Obie by się wywaliły, gdyby Fred nie złapał ich za ręce i nie pociągnął w kolejne skrzyżowanie. Wypadli do sali wejściowej. George i Lee wybili do przodu, torując im przejście między tłumem uczniów, a Valerie popchnęła kogoś, kto nie chciał się przesunąć. Rozelli wydawało się, że była to partnerka Rona. Któreś z nich krzyknęło, by uciekać na błonia. Rozella i Julian, którzy już skręcali w stronę Wielkiej Sali, wyhamowali gwałtownie, przez co Harry i Ron prawie wpadli im pod nogi.

Śmiejąc się i ledwo łapiąc powietrze w płuca, całą dziesiątką wybiegli z zamku. Momentalnie zagrzebali się w gęstym śniegu. Rozella czuła jak od tego biegu całe jej ciało płonie, a więc opadła na grubą zaspę i utonęła w zimnie. To samo po chwili uczynili Fred i George.

Odczekali chwilę, nasłuchując i łapiąc oddech, ale najwyraźniej udało im się zgubić Karkarowa. Zbijając piątki, stwierdzili, że warto było odmrozić sobie tyłki.

— No, Potter, nie oczekuj teraz, że Karkarow da ci dziesięć punktów w następnym zadaniu. — Julian dyszał ciężko, próbując złapać oddech.

— Jakoś mi nie szkoda — sapnął Harry, przeczesując włosy.

— Jak wrócimy do zamku to nas zabiją. — Astoria szczęknęła zębami.

— To nie wrócimy. — George wyszczerzył się w uśmiechu.

Wiatr zawiał mocniej. Dopiero teraz odczuli jak bardzo zimno było; szczególnie, że jeszcze chwilę temu biegali w ciepłych murach zamku. Drżeli z zimna, a chłód łapał ich za gardła. Mimo to nie chcieli wracać. Głównie dlatego, że w środku czekał na nich wściekły Bułgar.

— Zgubiłam buta — burknęła nagle Valerie.

— Może Karkarow go znajdzie i będziesz jego Kopciuszkiem? — zaproponowała Rozella.

— Valerie woli Czerwonego Kapturka — rzucił Lee, najwyraźniej insynuując do ich wcześniejszej rozmowy. Rozellę strasznie mierziło to, że nie wie, o co chodzi. I pewno się nie dowie. Tacy byli z nich przyjaciele, od siedmiu boleści.

— Zaraz ty będziesz Czerwonym Kapturkiem, jak cię rzucę wilkom na pożarcie — burknęła Valerie i natarła mu twarz śniegiem.

To z kolei rozpętało wojnę.

— Bitwa na śnieżki! — ryknęli bliźniacy i jednocześnie rzucili sobie w twarz śnieżnymi gulami.

Rozella wybuchła śmiechem, uciekając przed śnieżką Angeliny i wycelowała w głowę Rona.

Gwiazdy na niebie zaskrzyły, jakby rozbawione zachowaniem tych dzieciaków. W zamku trwał wystawny bal, na którym ludzie bawili się do muzyki popularnego zespołu i zajadali się wytrawnymi przystawkami. A oni mieli na sobie szaty warte tyle co cała ich szafa i niejeden człowiek złapałby się za głowę, widząc jak, mając wszystko w głębokim poważaniu, tarzali się właśnie w śniegu.

Beztroski śmiech wyrywał się z gardeł nastolatków, a szczęście zalewało ich jakąś nieopisaną falą. Może i ludzie patrzyli na nich jak na kretynów — och, z całą pewnością tak na nich patrzyli! — ale kogo by to obchodziło, kiedy świat kończył się tutaj, na tej chwili, na śmiechu i orzeźwiającym chłodzie, szczypiącym w policzki.

Kilka następnych dni spędzili w Skrzydle Szpitalnym z zapaleniem płuc i katarem cieknącym z nosa.

~^~

Z tłumaczeniem francuskich zwrotów pomogła _crystalI_

„Salut. Vous êtes les amis avec ce garçon roux? Il va avec moi tout le temps. Il est effrayant". — „Cześć. Przyjaźnicie się z tym rudym chłopakiem? Cały czas za mną chodzi. Jest straszny".

„Nom de dieu". — „O mój Boże".

„Tout le monde sur le balcon". — Dosłownie: wszyscy na balkonie. W slangu francuskim używa się tego w odniesieniu do kobiety, która wykazuje lepszy niż przeciętny dekolt.‎ Nie jest to użyte w obraźliwym znaczeniu!, autorka tylko popisuje się nabytą wiedzą.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro