24. Do wszystkich, którzy odeszli

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

      Panie, proszę Cię, spraw, by moje serce wzięło w końcu oddech, zamiast dusić się swoimi uczuciami. Panie...

      Otworzyłem oczy i poczułem ogromny ból w klatce piersiowej, który promieniował na resztę ciała. Powoli przesunąłem rękę do przodu i zobaczyłem blado-siną skórę, pokrytą zaschniętą krwią. Lewe ramię bolało mnie jak cholera; gdy zwróciłem ku niemu głowę, oceniłem je jako wybite. Przełknąłem ślinę, po czym splunąłem na ziemię krwią, od której widoku zrobiło mi się niedobrze. Moją twarz muskały delikatne dmuchawce. Pachniało trawą i żywicą, a słońce smagało moje nagie plecy. Uniosłem się na prawym łokciu i obróciłem twarzą w kierunku nieba, próbując zrozumieć, co się dzieje.

      Leżałem na polanie dmuchawców, a czułem się, jakbym tkwił w śniegu. Było mi zimno, bolała mnie głowa i skóra piekła niemiłosiernie. Nie mogłem ruszyć nogami, nie czułem ich. Uniosłem dłoń do twarzy i chuchnąłem w nią – zapach alkoholu od razu mnie odrzucił. Wytarłem twarz i spróbowałem złapać głębszy oddech, jednak mój organizm odtrącił tę próbę i zastąpił ją wymiotami. Cudem podniosłem się do pionu, czując ciągnięcie w okolicach żeber i kręcąc się od alkoholu. Drżącymi palcami dotknąłem miejsca marcowych szwów i zobaczyłem krew na swojej dłoni. Zawirowało mi przed oczyma i opadłem na ziemię, sycząc z bólu.

      Kaszlnąłem i łzy popłynęły mi po policzkach. To był ten rodzaj bólu, który tak dobrze znałem. Czułem go za każdym razem, gdy wjeżdżałem na salę operacyjną. Znów próbowałem się podnieść, jednak ponownie spotkałem się z brakiem siły.

      Leżałem więc na ziemi, uspokajając przy tym oddech i próbując zrozumieć to wszystko. Byłem we krwi, wszystko mnie bolało, w głowie mi wirowało, a na ziemi obok leżał... No właśnie.

      Przesunąłem dłonią, czując, jak mokra od rosy trawa trąca moją obolałą rękę. Zacisnąłem palce na przedmiocie przed sobą i przysunąłem do twarzy słonecznik na rzemyku, pobrudzonym nieco krwią. Wisiorek kołysał się na wietrze jak wahadło starego zegara. Tik, tak, tik, tak. Odliczałem do momentu, którego nie umiałem nazwać. Do czego w zasadzie? Byłem tu sam. Sam...

      Nie miałem zegarka, jednak patrząc na niebo, oceniłem, że było południe. Ponownie spróbowałem się podnieść i tym razem udało mi się usiąść. Zacisnąłem jedną rękę na słoneczniku, drugą zaś zacząłem grzebać po kieszeniach spodni, szukając czegoś, co ułatwiłoby mi kontakt z kimkolwiek. Podobóz Justyny był niedaleko, jednak byłem nie byłem w stanie usiedzieć dłużej niż chwilę, a co dopiero wstać.

      Próbowałem przypomnieć sobie, co wydarzyło się poprzedniego dnia lub nocy, jednak jedyne, co przychodziło mi do głowy, to wielki ból, który w niej pulsował. Dmuchawce tuliły się do mnie wraz z trawą wykąpaną w rosie, a ja oddychałem z trudem, rozglądając się dokoła.

      Okay, Edmund Miód, myśl. Jesteś na polanie dmuchawców. Jesteś w samym dole od munduru i bez telefonu. Jedyne, co posiadasz, to wisiorek ze słonecznikiem od Klary, spodnie, masa siniaków i resztki godności. Myśl, chłopie, za coś masz ten stopień.

      Byłem pijany i miałem tego świadomość. Tylko dlaczego piłem? Dlaczego byłem na skraju sił? Nie wiedziałem. Nie wiedziałem nawet, czy chciałbym wiedzieć.

      Już miałem spróbować stanąć na nogi, gdy usłyszałem warkot samochodu i jeden ze znanych mi wozów zgrupowania, zatrzymał się niedaleko mnie. Wytarłem twarz dłońmi i popatrzyłem w tamtą stronę. Po chwili drzwi auta otworzyły się i na polanę wyszedł Henryk Patrolski z jakimś bukłakiem w dłoniach i plecakiem przewieszonym przez ramię. Nie wiem dlaczego, ale cofnąłem się na jego widok. Powoli zaczęło do mnie docierać, co się właściwie stało.

      — Do dna! Dobranoc, druhu drużynowy...

      Wzdrygnąłem się i przylgnąłem do ziemi, podczas gdy przyboczny Ekilore podszedł do mnie, stawiając obie niesione rzeczy wśród mleczy. Popatrzył na mnie od góry do dołu i uśmiechnął się cynicznie. Jego krzyż błyszczał w słońcu.

      — Szukają cię w całym obozie, Edmundzie Miodzie. — zaczął, a ja przełknąłem z trudem ślinę. — Chyba czas im oddać ich zgubę, co? — Sięgnął po bukłak i odkręcił korek. Ręce zaczęły mi się trząść, gdy chłopak wcisnął korek do kieszeni. — Wczorajszy spacer musiał cię wymęczyć... Ledwo stoisz na nogach... O! Czy to alkohol? Nieładnie... — Pokręcił głową ze śmiechem, po czym oblał mnie lodowatą wodą. — Pobudka!

      Choć próbowałem wstać, opadłem na ziemię, kaszląc od kropel wody, które osiadły mi na gardle. Położyłem dłoń na klatce piersiowej i próbowałem dojść do siebie. Zimnymi dłońmi dotknąłem czoła – było rozpalone. Obróciłem się na trawie, kuląc się jak małe dziecko. W tym czasie Henryk wyjął coś z plecaka.

      — Masz, zakładaj. — Rzucił mi polar Narnii. — Zaraz pojedziemy do zgrupowania i wszystko będzie w porządku. — Ostatnia część jego wypowiedzi sprawiła, że poczułem gulę w gardle. Bałem się, naprawdę się bałem. — No, już. I tak pół dnia stracili na szukanie ciebie. Teraz wróci ich wielki Edmund Miód. — Skrzyżował ręce na piersiach. — Mam ci pomóc?

      Podniosłem się, kaszląc cały czas i sięgnąłem po polar, który próbowałem założyć na obmyte z krwi ciało. Pamiętałem wszystko. Wyszedłem w nocy do Justyny, spotkałem Henryka i... Boże, byłem taki żałosny. Nie umiałem mu się postawić, byłem na to za słaby. Może gdyby okoliczności były inne...

      Założyłem na siebie polar Narnii i gorzkie łzy spłynęły mi po policzkach. Moja drużyna... Moja drużyna została beze mnie, choć obiecałem wrócić. Tak ich zawiodłem... Boże drogi, dlaczego...

      Dusiłem się, nie byłem w stanie sam wstać, więc Henryk poderwał mnie do góry i zaprowadził do samochodu. Posadził mnie na siedzeniu i włączył silnik, patrząc przez chwilę na łąkę dmuchawców. Obaj wiedzieliśmy, że stanie się coś złego. Może on wtedy domyślał się, jak wielką krzywdę wyrządził nie tylko mi, ale i sobie?

      Tak czy inaczej, po chwili ruszył, wykręcając w kierunku drogi do zgrupowania. Samochód trząsł się, przez co miałem odruch wymiotny. Gdy spojrzałem na swoje ręce, zobaczyłem blado-siną skórę, zimną jak lód. Nie wiedziałem, jakim cudem jeszcze się wtedy trzymałem.

      Wiele myśli przemknęło mi wtedy przez głowę. Co z Narnią? Czy Klara czuła się lepiej? Jak zareagował Jakub Wąwóz? Przecież musieli coś zrobić, byłem ich funkcyjnym. Nie zostawiliby mnie, prawda? Nie zostawiliby... A jednak przeleżałem pół nocy na polanie, bo, głupi, nie wziąłem telefonu, nie miałem siły, by zawołać o pomoc i umierałem. Tak, powoli umierałem. Ból nasilał się i robiło mi się czarno przed oczyma.

      Przyboczny podjechał do zgrupowania i otworzył drzwi po mojej stronie. Próbowałem wysiąść, jednak przewróciłem się i upadłem twarzą w ziemię. Usłyszałem krzyk i czyjeś kroki. Zacisnąłem oczy i usiłowałem zatrzymać łzy, które pojawiły się pod powiekami. Było mi tak wstyd.

      — Znalazłem go — powiedział Henryk, stojący najpewniej nade mną. Nie miałem odwagi podnieść się i spojrzeć tym wszystkim ludziom w oczy. Widzieli we mnie wzór, a ja... Ja dałem się tak zwieźć.

      — On jest kompletnie pijany... Edmund, Jezu drogi... — Justyna zbliżyła się i położyła dłoń na moim ramieniu. — Miód, coś ty ze sobą zrobił? — Drużynowa Corony była w szoku, chyba jeszcze większym niż ja sam.

      — Jak mogłeś... — Ten głos sprawił, że serce niemal mi pękło. Podniosłem głowę i zobaczyłem Rudolfa, stojącego obok Justyny. Przyboczny miał wory pod oczami i włosy w nieładzie, wyglądał na wściekłego i zmęczonego. — A ja ci ufałem. Kurwa mać! — krzyknął, lecz tym razem nikt nie zwrócił mu uwagi na słownictwo. — Traktowałem cię jak wzór, a ty schlałeś się na obozie? Takim jesteś drużynowym?! — Szarpnął mnie, jednak zaraz Soplica odciągnął go w tył. Szczap oddychał ciężko, a jego oczy pociemniały ze złości. — Zrobię wszystko... — syknął. — Wszystko, żebyś stracił ten sznur.

      Spojrzałem na Henryka, który stał za nim. Przyboczny Słoneczników uśmiechnął się zwycięsko, a ja wtuliłem twarz w ziemię. Jej grudki i trawa smagały mi policzki i powieki, a ja płakałem. Mój najlepszy przyjaciel... Mój przyjaciel...

      — Wiesz, że gardzę takimi jak ty. — Głos Justyny wstrząsnął mną do głębi. — Jak mogłeś w tym stanie podejść pod mój podobóz, skoro... — Zaczynała drżeć. — Skoro wiedziałeś, byłeś przy najgorszym momencie mojego życia i... — Rozpłakała się, a ja poczułem, jak rozpadam się w środku. Wszystko wirowało mi w głowie. — I znasz każdy mój lęk. Edmund, jak mogłeś?!

      Spróbowałem się podnieść, jednak mięśnie odmawiały mi posłuszeństwa. Modliłem się w duchu, by mojej drużyny nie było w zgrupowaniu, bo to skończyłoby się fiaskiem. Dzieciaki są cholernie pamiętliwe. Podniosłem głowę i przytrzymałem się klamki samochodu. Przyjaciele stali nade mną i patrzyli na mnie z odrazą. W ich oczach widziałem pogardę, obrzydzenie, wstyd. Łzy zaschły mi na policzkach i nie byłem w stanie wydusić choćby słowa na swoją obronę.

      — P-prze-epraszam-m. — wydukałem, słabnąc coraz bardziej. Mój przyboczny odwrócił wzrok, Justyna i kadra zgrupowania stali w milczeniu. Wśród ich dostrzegłem także Samantę, mierzącą mnie wściekłym spojrzeniem. Drużynowa Słoneczników zerknęła ku Soplicy. Komendant patrzył na mnie, trzymając rękę na brodzie i kręcąc palcem wąsa. W jego oczach zmalałem i wiedziałem o tym. Mogłem mieć teraz na karku Sąd Harcerski, choć przecież byłem niewinny. Ale kto by mi teraz uwierzył. Kto...

      — W dupę sobie wsadź to „przepraszam" — wypalił Rudolf, a jego głos drżał. — Nienawidzę cię, rozumiesz? Nienawidzę cię za to, co zrobiłeś! — krzyknął i wyszedł w kierunku podobozu Narnii. Schowałem twarz w dłoniach, opierając się o drzewo obok, a moje ciało drżało od emocji. Dlaczego mi nie wierzyli? Dlaczego zaufali Henrykowi, choć przecież wiedzieli, jaki jest?

      — Co tu się dzie... O Boże... — Zobaczyłem Klarę, która wyszła z izolatki. Była zaspana, jednak momentalnie oprzytomniała, gdy zerknęła w naszą stronę. — Edmund?

      — Twój idealny druh. — Henryk skrzyżował ręce na piersi. Miałem ochotę uderzyć go w twarz, jednak nawet oddychać mi było trudno, a co dopiero... — Prawie wszedł do podobozu Justyny, cud, że zasnął gdzieś na bezdrożu. — Rzucił ostrzegawcze spojrzenie w moją stronę. — Spił się na całego. — dodał, jak gdyby to wszystko to było za mało. Kadry rzuciły ku mnie spojrzenia pełne załamania i zaczęły się rozchodzić. Uwierzyli mu. Boże, uwierzyli człowiekowi, który skrzywdził nas wszystkich tą jedną nocą. Wiedziałem, że byli zmęczeni, mogli nie łączyć faktów, ale myślałem, że mi ufali. Moi przyjaciele...

      Klara spojrzała na nich z zaskoczeniem, nie wiedząc, co się dzieje. Stała niedaleko mnie, próbując dowiedzieć się czegoś od Soplicy, Justyny czy Olafa, jednak wszyscy milczeli. Nie chcieli mówić. Przecież nawet nie wiedzieli co...

      Dziewczyna zacisnęła dłonie i zerknęła ku mnie. W jej leśnych oczach dostrzegłem tak wielki ból, że na chwilę stłumił on ten, który czułem przy oddychaniu. Blondynka zbliżyła się do mnie i od razu odsunęła się, czując woń alkoholu. Odwróciłem głowę. Błagałem Boga, by pozwolił mi zemdleć i oszczędził widoku jej zaszklonych oczu. Nie mogłem dać jej więcej bólu na tym obozie, nie mogłem, cholera!

      Myślałem, że ten gest z mojej strony spowoduje, że Riońska odejdzie, jednak przyboczna uklęknęła obok mnie i położyła mi dłoń na policzku. Przełknąłem ślinę, bojąc się spojrzeć w jej stronę. Wiedziałem, że któreś z nas zabije prawda o tej nocy. Gładziła kciukiem moją skórę, podczas gdy w mojej głowie wszystko wirowało.

      — Nie wierzę im, rozumiesz? — powiedziała cicho. — Nie wierzę, że mogłeś to zrobić. Edmund... Ty nigdy nie skrzywdziłbyś tych dzieci... — Łzy pociekły jej po policzkach. — Edmund, mów do mnie! — krzyknęła, ściskając za polar. Syknąłem z bólu, na co dziewczyna rozluźniła ucisk i zawahała się. Przekląłem się w duchu.

      Powoli odsunęła dłoń i pociągnęła za suwak polaru. Pokręciłem głową, szepcząc, by tego nie robiła, jednak ona mnie nie słuchała. Rozsunęła materiał i z jej ust wydobył się cichy pisk. Zakryła twarz dłońmi, a ja spojrzałem na swoje szwy, które krwawiły dość mocno przez upadek na ziemię z samochodu. Riońska zakołysała się i aż usiadła z wrażenia na ziemi, oddychając ciężko. Przez chwilę patrzyła to na mnie, to na swoje ręce.

      — Matko słonecznikowa, Edmund. Edek... Kto ci to... Nie... — mówiła do mnie, jednak ja słyszałem tylko pojedyncze sylaby. Słabłem coraz bardziej i przed oczyma miałem już tylko blednące kolory. Ból ogarnął całe moje ciało.

      — Wybacz mi — szepnąłem, sięgając po wisiorek ze słonecznikiem. Położyłem go w jej dłoni i opadłem na ziemię, oddychając ciężko. Widziałem tylko jasne niebo i korony drzew, które pochylały się nade mną. — Uwierz mi, proszę...

      Kiedyś porównywałem las do sali operacyjnej. Niebo ze słońcem przypominało mi sufit z lampą, która raziła mnie w oczy. Pochylające się nade mną drzewa przypominały lekarzy w zielonych maskach. I to dziwne powietrze – w lesie i w szpitalu tak inne niż to, do jakiego byłem przyzwyczajony w mieście. I oba te miejsca przynosiły mi ukojenie w bólu. Do tamtego dnia...

      — Edziu, Boże... — Dziewczyna podniosła moją głowę, tuląc mnie do siebie. — Proszę cię, patrz na mnie, Edek... — Zerknęła w stronę zgrupowania. — Kuba! Kuba, błagam cię, chodź tutaj! Dzwoń po karetkę, on jest pobity, proszę cię! — krzyczała, zaciskając ręce na moich dłoniach. Kosmyki włosów opadły jej na twarz. — Och, Edek... — Patrzyła na mnie we łzach. Choć już ledwo ją widziałem, to starałem się zapamiętać jej oczy. Chciałem zatrzymać je jako swój ostatni obraz, bo czułem, że to... — Nie zasypiaj, proszę, nie... — Łkała, podczas gdy Jakub Wąwóz podbiegł do nas i próbował ją odsunąć, jednocześnie dzwoniąc po karetkę. — Nie zasypiaj... — Przytuliła twarz do mojej klatki piersiowej. — Szybciej, no! — krzyknęła w stronę komendanta. — Jak mogliście tego nie zauważyć! — zacisnęła ręce na moich i ponownie przytuliła się do mnie. — Mój druhu drużynowy...

      Zielona trawa, zupełnie jak kawałek mojej chusty i błękitne niebo, jak jej pozostałość. Ciepłe dłonie Klary w moich wyziębionych palcach i jej szept, który prosił mnie, bym nie odchodził. A potem wielka ciemność i ból, który odchodził, tak jak wtedy wszyscy oprócz niej ode mnie odeszli.


¸,ø¤º°♡°º¤ø,¸

Czujecie się czasem samotni jak Edmund?

To przedostatni rozdział. Jeszcze ostatni i epilog. I koniec SM.
Po maturze mam plan wrócić z 3 częścią, Witkiem Piotrowskim i FSE. Będzie dużo radości, nieco inaczej niż w melancholijnym SM i OL. Obiecuję.

Życzę Wam radosnych świąt zmartwychwstania! I dobrych przyjaciół!

Do zobaczenia na Lednicy z niektórymi!
Kocham Was bardzo mocno!

Psyt. Iustum_Et_Virtus pisze super opowiadanko o harcerzach!
HarcerskaMalpka też!
Zaharcerujmy watt!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro