3. always

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Opowiem ci bajkę - ochrypły, cichy głos odbił się od ścian przestronnej jaskini. Fluorescencyjne grzyby delikatnie rozpraszały ciemność, rzucając słabe, błękitne światło na samotną postać leżącą skuloną na kamiennym podłożu. - Tylko nie śmiej się, dobra? Stworzyłem ją z fragmentów snów, więc może być trochę bez sensu.

Cisza, która potem nastała, szybko została przerwana przez krople zielonej cieczy spływającej po ścianach jaskini. Spadały one prosto w niewielkie kałuże, choć czasem jedna lub dwie zabłądziły i stykały się ze świecącymi grzybami. Wtedy te rośliny traciły swój blask, a następnie rozpadały się w pył.

- Jasne, nie martw się. Nowa historia to zawsze jakaś rozrywka - ten sam głos zabrzmiał zupełnie inaczej niż wcześniej, był łagodny i delikatny. - Możesz mówić.

Z gardła samotnej postaci rozległ się cichy pomruk. Poprawiła swoje długie, szerokie szaty, by dokładnie okrywały jej kościste, blade kończyny. Wyciągnęła przed siebie rękę i cmoknęła, jakby niezadowolona. Chwilę później skuliła się tak mocno, że przypominała okrytą materiałem kulkę.

- No dobra, to słuchaj. Jak jest ta skała przy brzegu, to w tej skale znajduje się wielkie królestwo maleńkich grzybków. Dwa grzybki - niebieski i zielony były... Były często ze sobą. Tak, dokładnie. One... Dużo walczyły ze złymi, wielkimi grzybami. Te wielkie grzyby zabierały innym małym takie... Uh... Takie kropki, wiesz, jak na tych grzybach których wokoło są takie kropki, to dokładnie o takie kropki chodzi. Rozumiesz?

Właściciel głosu podrapał przymocowaną do swojej twarzy maskę, zostawiając na jej fioletowej powierzchni kolejną z wielu czarnych smug. Liczne zabrudzenia zakrywały już powoli fiołkowy kolor, jak i zdobiące maskę, białe kwiaty wiśni.

- Tak, rozumiem.

Przez wąskie wejście do jaskini wdzierał się coraz potężniejszy, świszczący wiatr. Chłód sprawił, że nawet grzyby zblakły, a woda spływająca po skałach zwolniła.

- Więc te dwa małe grzyby dzielnie walczyły, ale przywódca dużych grzybów zabił jednego z nich.

Znowu zapadła długa, niemalże absolutna cisza. Po niecałej minucie postać poruszyła się niespokojnie, przez przypadek zsuwając z głowy kaptur, który wcześniej zakrywał jasne, długie do ramion włosy przyprószone pasmami siwizny.

- No i co dalej?

- Co?

- Co dalej z historią?

- Już skończyłem. Jeden z grzybów umarł i to tyle.

- Oh.

Wychudzona, żałosna postać usiadła, opierając się o jeden z kamieni. Zdjęła maskę, by podrapać się po swędzącej dokuczliwie skórze. Jej matowe, fiołkowe oczy zdążyły jeszcze tylko napłynąć łzami, zanim maska samoistnie wróciła na swoje miejsce z taką siłą, że popchnęła głowę jej właściciela do tyłu. Rozległ się cichy jęk, a następnie od ścian odbiło się echo głośnego szlochu.

Tymczasem poza jaskinią dalej wiał świszczący wiatr, poruszając czarne, burzliwe wody Dark Sea.

•••

Tego dnia pogoda była wyjątkowo spokojna. Smukła, choć wysoka postać wygrzebała się z maleńkiej jaskini między skałami, rozglądając się niepewnie. W pobliżu, ku jej zdziwieniu, nie czaiło się żadne niebezpieczeństwo. Pozytywnie zaskoczona, zdjęła z głowy kawałek podziurawionej, brudnej tkaniny. Fluorescencyjne rośliny, jakich wokół nie brakowało, oświetliły odsłoniętą twarz.

Należała ona do młodego mężczyzny. Brudna i poraniona, stanowiła żałosny widok. Wystające kości policzkowe i spierzchnięte usta nie pozostawiały wątpliwości co do warunków, w jakich żył ten człowiek. W jego fiołkowych oczach czaił się migoczący błysk, jakby mimo spokojnego otoczenia, w głębi tego fioletu trwała potężna burza.

Wstał i wyprostował się, krzywiąc się na dźwięk trzeszczących kości. Spojrzał za siebie, wbijając wzrok w maleńkie wejście do jaskini, w której spędził ostatnie tygodnie. A może to były miesiące? Westchnął, podirytowany. Już nawet nie pamiętał, ile dni miał miesiąc. Odsunął się od półki skalnej, poprawiając miecz u boku. Dawno temu zgubił gdzieś pas, więc musiał zamiast tego przywiązywać go sobie oderwanym kawałkiem płaszcza.

Gdy był już gotowy, wyruszył w górę, wydeptaną przez siebie, kamienistą ścieżką. Drobne skałki, które wciąż na niej leżały, raniły go w bose stopy, jednak on brnął dalej. Droga była długa i stroma, pełna zakrętów oraz miejsc, gdzie trzeba było się wspinać, więc gdy doszedł na miejsce, zrobiło się znacznie jaśniej. Gdzieś tam, daleko za morzem, mogło być słońce, które wyryło się głęboko w jego pamięci. Ciepłe i łagodne, wiszące wysoko na niebie i dające życie. Czy to delikatne światło, które pojawiało się czasem, by wskazać mu drogę, było stworzone przez to słońce? Jeśli tak, czemu go nie widać? Czy to przez gęstą warstwę chmur na niebie, czy może odległość, jaka dzieliła go od ziemi pobłogosławionej słońcem?

"Nie wolno ci pragnąć powrotu na ojczysty ląd." Surowy, kobiecy głos odbił się od ścian jego umysłu. Wtedy wszelkie myśli o słońcu i odległym kraju go opuściły, a zostały jedynie słowa rzuconej dawno temu klątwy.

Maleńka wyrwa między skałami ledwo pozwalała mu przecisnąć się przez nią. Dalej musiał się schylić, gdyż miał przed sobą maleńki korytarz. Wydawało mu się, że kiedyś miał problemy z przechodzeniem przez niego, lecz teraz z łatwością mieścił się w tej ciasnej przestrzeni. Brnął do przodu, raz na jakiś czas zdmuchując z twarzy włosy.

Szedł powoli, przed każdym krokiem sprawdzając, czy nie nadepnie na jeden z wielu znajdujących się w jaskini kryształów. Korytarz prowadził w górę. Panowała w nim absolutna ciemność, jednak, choć był nieznośnie kręty, nie znajdowały się w nim żadne rozwidlenia. To ułatwiało poruszanie się po nim.

Gdy doszedł do ostatniego odcinka swej drogi, przestrzeń między skalnymi ścianami zaczęła się rozszerzać. Gdzieniegdzie na ścianach rosły fluorescencyjne grzyby, podobne do tych, które rosły w miejscu, gdzie spędził ostatni okres żrących opadów. Na tę myśl jego wzrok powędrował na dłoń, o skórze zabarwionej jasnymi plamami blizn. W delikatnym świetle szmaragdowych grzybów wyróżniały się jeszcze bardziej niż zazwyczaj.

Potrząsnął głową. Musiał skupić się na misji.

Szedł dalej, myśląc o tym, jak dobrze było wreszcie móc opuścić kryjówkę. Czas spędzony w tamtym miejscu przyprawiał go o szaleństwo.

- Musimy się pospieszyć - mruknął do siebie, gdy poczuł, że jego kolana zaczynają drżeć. - Po takim czasie łańcuchy mogły osłabnąć.

Nie musiał się już przeciskać przez żadne szczeliny, gdyż wejście do groty było szerokie na dwa metry, a wysokie na pięć. W kamienne ściany ktoś wbudował marmurowy łuk ozdobiony płaskorzeźbami. Żadnej z nich nie dało się przyjrzeć. Gdy tylko podchodziło się do nich bliżej, one znikały, jakby próbowały ukryć się przed ludzkimi spojrzeniami.

A może nie tylko ludzkimi.

Grota imponowała rozmiarami. Czasem miał wrażenie, że jej sklepienie jest wyżej, niż chmury na niebie. Teraz miał pod stopami brukowaną ścieżkę. Wokoło słyszał brzęczenie zwisających z sufitu grubych łańcuchów i szum wodospadów lawy, która ze szczelin w ścianach wpadała do jeziora na dnie jaskini. Pośrodku tego wszystkiego znajdowała się wyspa. Lewitowała wysoko nad lawą, połączona z wejściem szerokim mostem z czarnego kamienia.

Czasem miał wrażenie, że to jego własne więzienie. Gdy przeszedł przez most, a jego stopy dotknęły wyspy, zmęczenie dało o sobie znać. Kolana ugięły się od nim, a on musiał uklęknąć, nie mając czego się przytrzymać. Warknął, zdenerwowany swoją własną słabością i natychmiast wstał, próbując zapomnieć o wyczerpaniu. Liczyła się tylko misja.

Wyspa przypominała oderwany od urwiska kawałek ziemi. Płaska powierzchnia pokryta była tym samym, czarnym kamieniem co most, a na jej krańcach znajdowały się filary z białego marmuru. Mimo znajdującego się pod nią jeziora lawy panowała tam nieprzyjemnie niska temperatura.

Otulił się mocniej swoim zniszczonym ubraniem i ruszył w stronę znajdującego się pośrodku, skutego łańcuchami bóstwa.

Bezkresne wody pozbyły się już toksyn, więc mógł spokojnie się z nich wykąpać. Szorowaniu nie było końca, długie się doby spędzone w ciasnej jaskini pozostawiły na nim swoje piętno. Musiał oderwać kawałek płaszcza, by sobie czymś dopomóc, gdy ślady potu i pyłu odmawiały zniknięcia.

"Jeśli takie deszcze będą zdarzać się regularnie, to prędzej umrę przez brak higieny, niż wypełnię swoją misję" pomyślał z żalem, dziesiąty raz przepłukując sobie dłonie. Gdy z nudów kopał dołki, nie sądził, że potem tak ciężko będzie mu zmyć przebarwienia z poranionych dłoni. Skrzywił się na tę myśl. "Kto normalny w ogóle kopie dołki w jaskiniach?"

Znieruchomiał. Wokoło słychać było tylko szum wody i grzmoty zbliżającej się burzy. Ani śladu kogoś, kto chociaż trochę by go przypominał. Z czasem zaczął się zastanawiać, czy w ogóle ktoś taki jak on istnieje.

Skąd właściwie miał to wszystko wiedzieć? I jak wygląda śmierć z braku higieny? Dlaczego potrafił powiedzieć, czym jest ta śmierć, skoro nigdy nie widział, by jakaś istota jej doświadczyła?

A może... A może właśnie jej doświadcza?

Kiedyś jego ciało wyglądało inaczej i czuł się lepiej. Pamiętał, że żeby żyć, potrzebuje pokarmu i picia, musi spać, ruszać się i oddychać. Więc czemu, mimo nieustającego bólu brzucha, suchości w ustach i wyczerpania, wciąż nie zwijał się w agonii? Czy to dlatego, że już umarł?

A może, żeby śmierć zabrała go z tej wyspy, musiał najpierw wypełnić swoją misję?

Przygryzł wargę i wrócił do szorowania. Nigdy nie otrzyma odpowiedzi na te pytania, nie było sensu się nimi zadręczać. Zamiast tego, powinien skupić się na swoim zadaniu. To było jedyne, co mógł i musiał robić.

Kontynuował swoje zajęcie, dopóki nie poczuł, że nieznośny zapach ustępuje, swędzenie znika, a plamy blakną. Jeszcze tylko trochę i będzie mógł zająć się ubraniem. Przydałoby się załatać w nim dziury, a najlepiej załatwić sobie nowe. Szkoda, że nie znajduje się tu żaden sklep, czy targowisko, ale w sumie i tak nikt go nie widzi...

Zamarł z mokrą szmatką w dłoni.

Sklepy? Targowiska? Ludzie, którzy ocenialiby jego strój?

Nagle otaczająca go cisza stała się nie do zniesienia. Zamieniła się w pisk, coraz głośniejszy i głośniejszy. Obraz przed jego oczami się rozmazał, woda, i góry zamieniły się w kolorowe plamy. Złapał się za głowę, czując, jak jego głowa wypełnia się żywym bólem, jakby za moment miała rozpaść się na kawałki. Machał nią na boki, by sobie ulżyć, jednak cierpienie przybierało na sile, a im głośniejsza była ta okrutna cisza, tym większa agonia.

"Boli... Boli... Pomocy, to boli!" krzyczał w umyśle, wbijając paznokcie w skronie, w nadziei, że w ten sposób będzie mógł skupić się na czymś innym. To nie pomogło, więc zaczął wierzgać się w słonej wodzie, która wpadała mu do oczu, wywołując pieczenie. Jego oddech przyspieszył. Zaczął przygryzać wargę i jęczeć cicho, machając bezradnie nogami, jak ryba wyrzucona na suchy ląd.

- Pomocy... Błagam... - ledwo był w stanie wydobyć z siebie głos.

Wkrótce jedyne co mógł zrobić to zwinąć się w kłębek, niemal zanurzając się w płytkiej wodzie. Wargę przygryzł do krwi, a rany na skroniach piekły od dotyku oceanu. Brał szybkie, płytkie wdechy. Czuł, że długo tak nie wytrzyma.

- Przestań... Proszę, przestań...

Ból zaczął rozprzestrzeniać się na całe ciało, a pisk w końcu go ogłuszył.

- Przestań... Przestań... PRZESTAŃ!

Krzyk przepełniony bezradnością i rozpaczą odbił się od tafli wody, niosąc się echem po całej wyspie i jej okolicach. Nawet burza jakby się zawahała, czy powinna dalej się zbliżać.

Ból ustąpił, a pisk ucichł, jednak do jego wyczerpanego umysłu nie dotarły już dźwięki fal, czy przybierającego na sile wiatru. Choć nie potrafił zasnąć, zamknął oczy, pozwalając porwać się w otchłań samotności i utraconych wspomnień.

Pierwsze krople deszczu opadły na jego twarz, a on wciąż nie potrafił się podnieść. Nie obchodziło go wtedy, czy woda jest toksyczna i wypali mu skórę. Pragnął stąd odejść. Opuścić tę wyspę, albo zasnąć i więcej się nie obudzić. Wszystko, byle tylko nie znosić dalej tego miejsca. Nie obchodziła go żadna misja ani konsekwencje jej niewypełnienia. Miał dość ukrywania się w jaskiniach, wiecznego głodu i niewdzięcznej pracy.

„Chcę do domu..."

Coś kliknięło. Jego powieki gwałtownie się uniosły, ukazując matowe, purpurowe oczy. Podniósł się sztywno, siadając na drapiącym żwirze. Jego umysł nagle stał się pusty, a myśli zamglone i ograniczały się do „Muszę skończyć, co zacząłem.".

Wygrzebał spośród swoich brudnych, poszarpanych ubrań maskę i zaczął ją mocno szorować. Pomagał sobie maleńkimi kamyczkami, jakimi rozsiana była plaża. Czyścił i czyścił, aż burza nad nim rozszalała się na dobre, a maska zaczęła przybierać kolor fiołkowej łąki.

Albo nieba nad nim, pokrytego grubą warstwą ciemnych chmur i oświetlanego raz na jakiś czas przez ogromne, uderzające wokoło pioruny.

Na wyspie zapanowała niemal całkowita ciemność, gdy skończył czyścić rozpadającego się, skórzanego buta. Pomagając sobie zerwanymi z głębi lądu fluorescencyjnymi kwiatami położył wszystko na skałach. Drżał z zimna, chodząc w tę i z powrotem, by się jakoś osuszyć. Kończyny już dawno mu odrętwiały, przez co ruszał się mozolnie, lecz nie zaprzestawał starań. Deszcz chwilę przedtem ustąpił, lecz wokoło dalej można było usłyszeć grzmoty. Wiatr natomiast wiał coraz mocniej, jak co noc w tym miejscu.

Powoli wracała mu świadomość. Z każdym krokiem coraz bardziej przeszkadzał mu chłód, lecz nie mógł zostawić suszących się ubrań samych - przeróżne istoty nawiedzają brzeg, gdy w pobliżu nie ma nikogo innego.

Z czasem również odzyskał zdolność odczuwania emocji, które wcześniej zamknięte były głęboko w jego podświadomości. Pierwotny ból i rozpacz zamieniły się jednak w coś innego. Wkrótce chodził z zaciśniętymi pięściami, mimo zaczerwienionych od zimna palców, a jego kroki stały się cięższe i gwałtowniejsze. Był wściekły.

Coś go tu trzymało. Odbierało mu wolę gdy miało ochotę i bawiło się nim, zmuszając do wykonywania misji. To coś miało nad nim całkowitą władzę, a on nie potrafił się temu sprzeciwić.

Usiadł na lodowatym kamieniu i podciągnął kolana pod brodę. Nie pamiętał, czy kiedykolwiek jego los wyglądał inaczej. Ta wyspa była dla niego całym światem, a praca sensem istnienia. Coś go kontrolowało, ale skoro i tak nie mógł umrzeć, a był skazany na pozostanie w tym miejscu...

Może lepiej, że nie był wolny?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro