Część siódma : Rodzina

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Zostały dwa rozdziały  :)

Ilość słów: 2037


Louis był zdezorientowany. Minął już miesiąc od zniknięcia jego chłopaka, a on czuł się coraz gorzej.  Jego magia słabła, do tego dzień bez tabletek na ból głowy był dniem straconym. Najgorsze było to, że nie miał pojęcia, o co może chodzić.  Przecież ćwiczył, odżywiał się zdrowo i może troszkę za dużo pracował oraz płakał, ale kto może go winić za pustkę w sercu.

- Może powinieneś zajrzeć do ksiąg, które dostałeś w spadku po mamie, Lou? – zapytał zniekształcony przez telefon głos Lottie. – Może tam coś będzie. Wiesz, to są księgi przekazywane z pokolenia na pokolenie, więc może ci pomogą. Leon, nie biegaj! – krzyknęła dziewczyna do swojego dwuletniego synka. – Muszę kończyć Louis, ale zrób to i sprawdź.

- Jasne Lot, do usłyszenia i pozdrów mojego chrześniaka.

- Oczywiście, że go pozdrowię, ale wiesz kiedy możesz do nas przyjechać?

- Nie mam pojęcia, coś koło dwóch miesięcy? – westchnął, przyciskając telefon do ucha, kiedy wstawał. Ruszył do pokoju gościnnego..
- W porządku, tylko nie zapomnij o nas. Do później, Lou! – pożegnała sie jego siostra, zostawiając na jego twarzy cień uśmiechu. Odłożył telefon na łóżko, po czym sięgnął po dywan leżący u nóg komody. Odkrył przejście do podziemnej piwniczki. Pociągnął za drewniane drzwiczki, odkrywając ciemny i zimny pokój. Powoli zszedł po schodach na dół. Wymamrotał zaklęcie, w efekcie czego pokój rozjaśnił się zimnym światłem. Louis spojrzał na dwa kufry pełne książek. To będzie ciężka noc.


- Mówię ci Szatan, tutaj nie ma niczego... - westchnął do czarno-białego kotka, który siedział na stole w salonie i lizał swoją łapkę.  Ashy leżał mu na kolanach, kiedy sięgał po ostatnia księgę. Była najbardziej zniszczona ze wszystkich. Brązowa skóra odpadła gdzie nie gdzie, a kilka pożółkłych stron wypadło, kiedy Louis trzymał ją w dłoni. Na środku okładki był wygrawerowany napis w starym języku. Louis żałował, że nie nauczył się go, jak miał okazję. 

- Zobaczymy co tu będzie. – mruknął, przcierając oczy pod oprawkami okularów.  Było coś koło czwartej, a on czuł, że po tej książce będzie miał dość jakiekolwiek literatury. Wiedział już wszystko o chorobach genetycznych, służbach w jego rodzinie, czy też zaklęciach na potencję. Zaczął głaskać miękkie futerko Ashy, czytając wstęp.  Na razie nic ciekawego. Czasem Louis zastanawiał się, jakby to było gdyby teraz za nim siedział Harry, przytulając się do jego pleców i lekko pochrapując. Trzymałby jego dłoń, a on całowałby ją po każdej stronie. Mówiłby mu, jak bardzo go kocha oraz że jest dla niego wszystkim.

Czarodzieje naszego rodu są podobni do zmiennych.

To zdanie przykuło uwagę Louisa.  Zmarszczył brwi, czytając dalej.

Nasze organizmy, ciała doskonale wiedzą, kto jest nam przeznaczony i kiedy znajdą taką osobę, oddają się jej bez reszty. Oznacza to, że kochamy raz, ale na zawsze.  Jest to równie cudowne, co niebezpieczne. Ponieważ kiedy nasza druga połówka nas porzuci, czy zostawi, nasza magia zanika.  Każdego miesiąca umiera, aż w końcu stajemy się normalnymi ludźmi.  Nas ród oddaje się bez reszty swoim partnerom, jesteśmy w stanie oddać im serce, duszę, magię, czy też życie. Takim przykładem jest Martha Tomlinson, która oddała życie za swojego partnera.

Jak się dowiedzieć, że już znaleźliśmy naszego partnera? To proste. Może podrywać cię najprzystojniejsza, najpiękniejsza osoba na świecie, a ty będziesz myślał tylko o swojej bratniej duszy. Dodatkowo na kości biodrowej pojawia się znak twojego partnera.


Louis zamknął książkę. Drżącymi dłońmi odłożył ją na stolik. Zdjął z swoich kolan delikatne ciało Ashy i położył na kanapie. Szybko pozbierał książki, po czym wręcz pobiegł do góry. Rzucił je wszystkie na ziemię obok łóżka, gdzie leżały jakieś ubrania oraz kilka misek. Ostatnią książkę położył na łóżku.  Rzucił jej ostatnie spojrzenie, nim wszedł do łazienki. Wziął głęboki oddech. Zapalił światło i przyjrzał się sobie. Przydługie włosy, lekko zapadnięte  policzki i cienie pod oczami. Delikatny zarost sprawiał, że wyglądał jeszcze gorzej. Chwycił brzeg koszuli i uniósł go. Policzył do trzech, zanim spojrzał. 

Był tam znak. Mały, prawie niedostrzegalny wśród tatuaży. Przejechał palcem po literce ‘S’ oraz kociej łapie, nad którą znajdowała się mała korona, co zdziwiło Louisa, ale przecież to znamię po Harrym, więc czego miał się spodziewać.  Oczywistym było, że będzie inny, przecież to od niego. Westchnął i opuścił koszulkę. To za dużo jak na niego. Chciałby mieć kogoś, do kogo mógłbymsię udać po radę, albo po prostu porozmawiać o czysto rodzinnych sprawach.  Lottie odpadała, tak samo reszta jego sióstr. Uderzyło w niego to, jak bardzo brakuje mu Jay. Ona by wiedziała, co robić...chociaż jest jeszcze jedna osoba. Louis nie czekał ani chwili dłużej. Wyciągnął z szafki kosmetyczkę i spakował do niej potrzebne rzeczy, a następnie udał się do sypialni. Wziął torbę sportową i upchnął do niej kilkanaście sztuk odzieży, po czym przebrał się z brudnej koszulki i zszedł na dół. Wyciągnął z szafy w przedpokoju wielki koszyk, w którym można było przewozić koty. Spakował swojej skarby, biorąc im jeszcze jedzenie i tyle go widziano. Zamknął dom, po czym wsiadł do samochodu. Wiedział, że może przyjechać, kiedy tylko chce, a ona przyjemne go z pocałunkami i ciepłą herbata.


Był niebywale zmęczony, kiedy przyjechał do domu na obrzeżach nowego Jorku. Nie spał prawie w ogóle w nocy, a jego powieki ciążyły mu już od dobrej pół godziny, na szczęście Szatan darł się w niebogłosy przez ten czas. Jak tylko zaparkował na podjeździe, drzwi domu otworzyły się, a w nich stała starsza kobieta ubrana w szlafrok oraz kapcie w koty. Posłał jej mały uśmiech, nim wysiadł. Zabrał torbę oraz klatkę.

- Witaj, babciu. – powiedział Louis, całując ja w policzek.

- Witaj, skarbie. Co cię do mnie sprowadza? – zapytała, zamykając za nim drzwi. Louis ściągnął buty oraz wypuścił koty, podczas kiedy jego babcia wróciła do kuchni. Ashy i Szatan trzymali się blisko jego nogi, kiedy szedł do jadalni połączonej z kuchnią, gdzie wyciągnął ich miseczki i nałożył jedzenia do nich. Dobrze zdawał sobie sprawę, że jego babcia wyczuła, czemu przyjechał. Oparł się o blat i spojrzał na nią z małym uśmiechem.

- Myślę, że dobrze wiesz co...chciałbym cię zapytać o parę rzeczy, ale czy mogę się przed tym przespać? – zapytał, patrząc na nią.  Mira Tomlinson była najstarsza w rodzinie, widziała wszystko o wszystkich. Jej niski wzrost sprawiał, że wyglądała niewinnie i niegroźnie, co często było wielkim błędem, gdyż była wojowniczą kobietą, która potrafiła walczyć o swoje.

- Oczywiście, Lou. Czy z czymś ci pomóc? – pokręcił tylko głową, doceniając jej gest – Idź się prześlij, a ja pójdę na zakupy. Porozmawiamy przy obiedzie? Możesz  zostać, ile chcesz, słonko.  – podeszła do niego i przytuliła go do siebie. Tego mu było trzeba.  Poczuł się kochany.

Nagle miał dość tego bólu w sercu, który doskonale w sobie tłumił. Z jego oczu zaczęły wypływać rzewne łzy, a ciało trzęsło się. Mira trzymała mocno swojego wnuka, który właśnie się przed nią rozpadał. Miała podejrzenia co do tego stanu rzeczy, ale na razie milczała.  Nigdy Louis nie był tak mocno zraniony, nawet jeśli wcześniej mężczyźni go porzucali, nigdy do niej nie przyjeżdżał i nie płakał w jej ramionach jak wtedy, kiedy był małym chłopcem  Lecz teraz było inaczej, już nie był małym Louim, który się przewrócił i skaleczył.  Teraz był dorosłym mężczyzną z dwoma kotami i załamanym sercem. Zaczęła pocierać kojące okręgi na jego plecach, podczas kiedy płacz tylko się nasilał. Brzmiał tak żałośnie, że Mira miała ochotę zabrać od niego cały ten ból, żeby jej ukochany wnuk nie musiał cierpieć. Miała nadzieję, że to nie jest spowodowane brakiem partnera w jego życiu. Takie przypadki też istniały; kiedy ktoś zbyt długo szukał tej jednej osoby, cierpiał.  Jednak miała przeczucie, że sytuacja jest odwrotna. Że Louis kogoś miał, ale ta osoba odeszła. Mira dobrze znała to uczucie straty, w końcu już od lat nie była czarodziejem.

- Przepraszam babciu, po prostu... - załkał/zapłakał Louis, lekko się odsuwając.

- Ciiiii, już dobrze... – przytuliła go mocniej do siebie, wiedząc, że to najlepsze, co może dla niego zrobić w tym momencie. Pytania zostawi na później. 

Stali tak dłuższą chwilę, aż do ich uszu doszło miauczenie. Dwa małe kotki patrzyły na swojego właściciela wielki oczami i drapały jego jeansy, jakby chciały powiedzieć „Nie płacz. jesteśmy tutaj, damy Ci przytulasa”. Louis zaśmiał się przez łzy. Puścił swoją babcie, po czym schylił się po dwa kłębuszki. Wziął je na ręce i pocałował każdy łebek. Jego oczy były czerwone, tak samo jak twarz. Spojrzał w niebieskie oczy Miry, a ta zobaczyła, jak bardzo załamany był.

- Pójdę się położyć.  Do później babciu. - pochylił się i pocałował jej policzek. Po chwili już go nie było.  Kobieta patrzyła, jak zanika na schodach. Zawsze zastanawiało ją, dlaczego ktoś tak piękny wewnętrznie i zewnętrznie jak Louis, jest sam. Ludzie nie zawsze są w stanie docenić piękno tkwiące głęboko, tylko słowa matki przychody jej na myśl. Lecz była przekonana, że Louis nie zakochałby się w kimś niego niegodnym.


Wieczorem usiedli razem w salonie przed telewizorem. Mira włączyła jakąś denną komedię romantyczną, jedną z tych, które Louis lubił oglądać w piątkowe wieczory, kiedy nie wychodził do baru. Obydwoje mieli na sobie piżamy, a ich ciała okrywał gruby koc. Miski z lodami chodziły dłonie, a kominek na nowo je ogrzewał. Na kolanach młodszego mężczyzny siedziały dwa kociaki, pokazując swojej wsparcie. Zupełnie jakby wiedziały, że Louis jest smutny i chciały dać mu trochę miłości, która została mu odebrana.

- Kilka miesięcy temu znalazłem przed domem chłopaka. Nie mogłem go zostawić samego na zimnie, więc przygarnąłem go jak bezdomnego kotka. W zasadzie tym był. Kotem. Wielkim, pięknym kotem. Okazało się, że wyrzucili go z mieszkania i jakoś tak ze mną zamieszkał. Nie znał pojęcia przestrzeni osobistej, wiesz? Zawsze był blisko mnie, a ja nie miałem nic przeciwko. Podświadomie tego pragnąłem. Był piękny, najpiękniejszy, idealny dla mnie. Był spełnieniem moich marzeń. Później, po jednej imprezie, zaczęliśmy się umawiać i nigdy nie czułem się tak kochany, ważny...po prostu byłem szczęśliwy, ale on zniknął. Napisał, że wróci za dwa miesiące, ale one mijają za tydzień i boję się, że nie wróci, wiesz? Ponieważ go kocham. Kocham go całym sobą. Tak bardzo, że to aż boli. Moje serce jest przepełnione miłością do niego, nie stać mnie na to, żeby nie posiadać go w swoim życiu.  Szczególnie, że jest moim partnerem, babciu. Jest tym, o kim słyszałem tylko bajki. – spojrzał na nią z mokrymi policzkach i czerwonymi oczami. Pociągnął nosem, nim kontynuował.  – Teraz wiem, czemu Lottie była taka zachwycona swoim mężem zaraz po pierwszym spotkaniu. Ja miałem to samo z Harrym...po prostu nie wiem, czemu ci to mówię, ale...ja zwyczajnie tak bardzo za nim tęsknię, wiesz? Widzę go wszędzie, gdyby nie Szatan i Ashy, zostałbym pracoholikiem. Muszę do nich wracać, a dom jest pusty bez niego. Czuję się taki... - Jego ramiona zadrżały w szlochu  - złamany. Bez niego jestem uszkodzony.

Mira przytuliła go mocno do siebie, kiwając głową w zgodzie.

- Wiem, co czujesz. Twój dziadek zmarł, kiedy twój ojciec miał dziesięć lat, a wujek Martin siedem. Odszedł z tego świata, a ja miałam wrażenie, że poszłam z nim. Moja moc z dnia na dzień zniknęła. Przestałam być tylko mamą, nagle stałam się głową rodziny, która nie posiada magii, a każdy ją miał, wiesz, Louis? Byłam na szczycie, choć czułam się martwa. Jednak później nauczyłam się z tym żyć. Ty nie masz tego słoneczko. Twój partner powiedział, że wróci, ale za nie cały tydzień. Dlatego odpocznij tutaj, a później wracaj do domu, w porządku? – zapytała, całując jego czoło. Louis pokiwał głową w zrozumieniu  - Możesz mi pokazać swój znak? – chłopak pokiwał, po czym odsunął się. Uniósł koszulę, a Mira otworzyła szeroko oczy. To niemożliwe.

- Louis, jesteś pewien, że jest...

- Tak, czemu wyglądasz na przestraszoną? – zapytał Louis, wycierając oczy o kant koszulki. Mira pokręciła głową, próbując nadal przyswoić to, co widzi. Dotknęła palcem małego znaku na biodrze. Jej oczy były rozszerzone, co niepokoiło Louisa. Czy ten znak był czymś złym?

- Babciu, cze—

- Jak się nazywa twoja brania dusza?- zapytała, podnosząc na niego wzrok. Louis przełknął, czując się nie za dobrze pod intensywnym spojrzeniem staruszki.

- Harry.

- Nazwisko?

- Po co ci ono? – zmarszczył brwi, szczerze zdziwiony.

- Na litość boską, Louis, odpowiedz! – zdenerwowała się Mira. Usiadła prosto naprzeciwko Louisa, a jej niebieskie oczy wręcz wwiercały się w jego czaszkę. 

- Styles. Nazywa się Harry Styles.

- Na Merlina. – westchnęła staruszka, kiedy wszystkie jej obawy się potwierdziły. To jednak był on. Ten chłopak, o którym słyszała tyle rzeczy, niekoniecznie dobrych. 

- O co chodzi? Czemu ten znak wywołał u ciebie taką reakcję? - zapytał, tuląc Ashy do swojej piersi.

- Ponieważ to jest symbol rodziny królewskiej, Louis. Magicznego rodu, który uchodzi za królów w Anglii.

- Co? – zapytał słabym głosem, a jego świat zachwiał się.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro