rozdział VII

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Było około pierwszej, kiedy do salonu weszła moja mama i podeszła od razu do mnie. Leżałem na jednej z kanap, nogi miałem zarzucone na oparcie i czytałem książkę, którą wcześniej wziąłem z domowej biblioteki. Isabel zlustrowała mnie wzrokiem, więc westchnąłem i usiadłem w miarę prosto, opuszczając stopy na jasny dywan.

– O której wczoraj wróciliście? – zapytała. Ona i ojciec wiedzieli o tym, że zabieram Anthony'ego na mecz Archibalda, bo nie miałem zamiaru zmieniać swoich planów przez tego grzdyla. Wzruszyłem ramionami.

– Po północy jakoś – odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Widziałem jak mama przygryza dolną wargę i marszczy brwi. Oho, była niezadowolona, ale nie chciała tego pokazywać.

– Nie powinieneś tak późno z nim wracać. Jest chory i potrzebuje dużo odpoczywać, a nie latać za tobą i twoimi znajomymi.

– To mogliście go zabrać ze sobą – powiedziałem i ponownie zająłem się książką, byleby na kobietę nie patrzeć.

Słyszałem jak Isabel westchnęła i usiadła obok mnie na kanapie. Od razu poczułem zapach jej wyrazistych, kwiatowych perfum.

– Wiesz, że nie mogliśmy. Tak samo jak ty nie powinieneś go ze sobą ciągnąć – wyjaśniła, zabierając mi książkę z rąk. – Zresztą ciebie też tam nie powinno być.

Popatrzyłem na nią zdenerwowany.

– I tak kontrolujecie wszystko, co robię. Dlaczego, choć raz, nie mogę zrobić tego, co chcę? Jestem dorosły, do cholery.

– Wziąłeś leki? – Zmieniła od razu temat, a ja westchnąłem. No tak, przecież to było najważniejsze. Nie to, że mnie kontrolowali, chociaż byłem dorosły i nie powinni. Ważniejsze były te zasrane leki, których wcale nie musiałbym brać gdyby nie oni.

Kiedy ledwo skończyłem dwadzieścia lat wylądowałem w szpitalu z powodu odwodnienia. To było wtedy, kiedy miałem jeden z nielicznych napadów manii – chociaż ten i tak był na tyle duży, że zapominałem nawet o piciu. Miałem natłok miliona myśli na sekundę i od razu każdą chciałem realizować. Świat wydawał mi się piękny i szczerze chciało się żyć. Miałem plany, marzenia wydawały się realne i byłem szczęśliwy.

A potem lekarz w szpitalu stwierdził, że mam chorobę afektywną dwubiegunową typu drugiego i muszę przyjmować leki, aby ani mania – ani napady depresyjne – się nie powtarzały. Dlatego byłem stonowany i nie okazywałem emocji, bo kiedy byłem na lekach czułem, że nawet nie mam do tego prawa. A potem, kiedy odstawiałem prochy, wszystko się ze mnie wylewało. Potrafiłem przez parę dni być najszczęśliwszym człowiekiem na świecie, miałem plany i ambicje, chciałem podróżować, a potem to wszystko znikało, gdy manię zastępowała depresja i nie miałem sił podnieść się z łóżka i pójść do toalety, gdy nie jadłem, a jedyne, co robiłem to spanie i płakanie.

Ale chyba nigdy nie zapomnę min moich rodziców, gdy lekarz zaprosił ich na salę, na której leżałem, i oznajmił im, że to przez nich. Że jedną z przyczyn mojej choroby byli oni.

Byłem chory i ciężko było się z tym pogodzić. Znajomych nigdy nie miałem za dużo, ale i tak – większość tych, co przy mnie została – nie miała pojęcia przez co przechodzę. Wiedział jedynie Gabriel, bo kiedyś był świadkiem napadu manii.

Dlatego odciąłem się od ludzi. Bo i tak bym ich krzywdził.

– Wziąłem – oznajmiłem. Nie wziąłem, taka była prawda. Od jakiegoś czasu czułem się lepiej i coś mi mówiło, że już leków nie potrzebowałem. Że byłem zdrowy lub bliski ozdrowieniu. Że już miałem nie być ciężarem.

– To dobrze. – Mama uśmiechnęła się do mnie i oddała książkę. – Idę zobaczyć jak się miewa Anthony – oznajmiła i wstała, a następnie wyszła z salonu. Westchnąłem i z powrotem położyłem się na kanapie, mając przed oczami wspomnienie poprzedniego wieczoru.

– Naprawdę nie przypuszczałam, że jeszcze kiedyś cię zobaczę. – Sophia posłała mi uśmiech, podchodząc. Terry zaprosił nas wszystkich do swojego mieszkania na małą imprezę z okazji wygrania jego drużyny i dostania się do reprezentacji krajowej. Siedziałem na czarnej sofie, trzymając w ręce kubek soku. Mimo że można było to spotkanie przyrównać do imprezy, to i tak nikt z nas nie pił alkoholu. Pewnie dlatego, że był to środek tygodnia. Sophia usiadła obok mnie.

Uśmiechnąłem się.

– Życie zaskakuje. – Wzruszyłem ramionami, upijając łyk soku. Sophia zachichotała.

– Jak dla mnie to przeznaczenie – oznajmiła zadowolona. – Jednak z jakiegoś powodu natknąłeś się na Terry'ego.

Tak, bo byłem najebany a on nie miał nic innego do roboty i próbował mnie pilnować.

Chociaż wtedy i tak nie wypiłem dużo, bo i tak była to wina leków.

– Czysty przypadek – mruknąłem, skupiając się na obserwacji soku. Tak naprawdę nie powinno mnie tu być. Terry chciał świętować z najbliższymi przyjaciółmi i rodziną. Nie ze mną.

Byliśmy jedynie znajomymi – chociaż nawet tak bym nas nie nazwał. Spotkaliśmy się przypadkiem, bo przecież żaden z nas nie planował, że on będzie mnie pilnował. Że wyląduję w jego mieszkaniu a potem będziemy razem u Keenan'a. Nawet nie powinienem przychodzić na jego mecz, bo na moim miejscu powinien być jakiś inny jego znajomy albo dziewczyna. Ktokolwiek tylko nie ja.

Sophia pokręciła głową.

– Dla mnie to i tak przeznaczenie. – Upiła łyk swojej herbaty i usadowiła się obok mnie wygodniej. Odwróciłem głowę w jej stronę; miała zamknięte oczy. Bił od niej spokój, była zrelaksowana, przez co i ja zacząłem się tak czuć. Było w niej coś takiego, że czułem się przy niej po prostu bezpiecznie.

– Pani jest marzycielką. – Pokręciłem rozbawiony głową. – I naczytała się pani za dużo romansów. Tu nie ma żadnego przeznaczenia.

Sophia zachichotała.

– Ależ jest. Tyle razy opowiadałam ci o Terry'm, kiedy spotykaliśmy się na rehabilitacjach. A przecież ty później byłeś z nim w klasie. Powiedz, wiedziałeś, że to on?

Zamyśliłem się. Tak naprawdę, kiedy wtedy w liceum poznałem Archibalda nie miałem pojęcia kim on jest. Oczywiście, imię i nazwisko się zgadzało – w końcu nosił to samo nazwisko, co moja rehabilitantka a ona miała syna Terry'ego. Tylko, że chłopak z jej opowieści był zupełnie inny niż Archibald, który chodził ze mną do klasy.

W jej opowieściach nie występował manipulant. A tym był Terry w liceum.

Tylko że ona nie miała o tym pojęcia.

– Myślałem, że to zbieg okoliczności – przyznałem szczerze. Sophia posłała mi zadowolone spojrzenie.

– Widzisz. Poznałeś mojego syna, o którym ci opowiadałam. A teraz oboje siedzimy na kanapie w jego mieszkaniu. – Uśmiechnęła się pocieszająco a potem popatrzyła przed siebie. Na drugim końcu salonu widziałem jak Anthony bawi się z Zoe, a przy nich siedzą Terry i Keenan, którzy o czym rozmawiają. Między nimi stoi puszka energetyka, z której co jakiś czas obaj upijają łyk. Po chwili Sophia podniosła się, pożegnała i poszła w stronę kuchni.

Odetchnąłem i usiadłem wygodnie. Było już po dziesiątej, a ja już czułem się zmęczony. Wszystkie emocje z dzisiejszego dnia opadły i miałem dość. Chciałem wrócić do domu, zaszyć się w swoim pokoju i trochę popłakać w poduszkę. Nawet nie wiedziałem czy ze szczęścia, czy może jednak ze wstydu. Cieszyłem się, że Terry się dostał, ale poczucie, iż ja w tym czasie zawaliłem, było okropne. Nie zdałem. Jak miałem po tym spojrzeć ojcu w oczy, skoro nie wypełniłem jedynego polecenia?

On mi łatwił terapie, leki i lekarzy, a ja nie umiałem zdać egzaminu.

Mój ojciec był chujem. Fakt. Nauczyłem się tego przez tyle lat życia, ale mimo to jakoś nie umiałem nie być mu wdzięczny. Co prawda, może nie dlatego, że jego wychowanie sprawiło moją chorobę. Głównie dlatego, że jednak chęć sprostania jego wymaganiom nauczyło mnie dążenia do celu.

I tak jak nigdy nie zapomnę min rodziców, gdy lekarz im mówił, że moja choroba jest ich winą, tak też nie zapomnę jak podczas napadów depresji tata się mną zajmował.

Był chujem, ale umiał zachować się jak człowiek.

– Nigdy cię nie widziałem w tym towarzystwie. – Usłyszałem nieznajomy, męski głos i szelest ubrań obok mnie, gdy ktoś siadał na sofie. Odwróciłem głowę w bok, a moim oczom ukazał się zielonowłosy chłopak, który grał z Terry'm w jednej drużynie.

Wpatrywał się we mnie zaciekawionymi, brązowymi oczami. Miał wygolone włosy na bokach głowy, jego idealnie pełne usta wykrzywione były w ciepłym uśmiechu, gdy oczekiwał odpowiedzi.

Wzruszyłem ramionami.

– Tak wyszło – oznajmiłem, na co ten zachichotał. – Jestem tu z przypadku.

– Jestem Carlo Ferriera – powiedział, wystawiając w moją stronę dłoń. Miał długie, zgrabne palce, a na nich dostrzegłem dwa pierścionki. Uścisnąłem jego dłoń.

– Riccardo Di Rigo.

Zielonowłosy posłał mi szeroki uśmiech, na co w jego policzkach utworzyły się dwa dołeczki. Jego skóra była śniada.

– Jesteś synem Williama Di Rigo, prawda? Kojarzę go, bo kiedyś pracował z moim ojcem.

Kiwnąłem głową. Jego akcent był taki... nie japoński. Biła od niego duża pewność siebie, ale bardziej emanował elegancją. Interesujący typ. Bardzo nie pasował do Terry'ego.

– Nie jesteś z Japonii, prawda? – zapytałem. Carlo nawet nie wydawał się być zszokowany moim pytaniem. Na jego twarzy wciąż tkwił uśmiech.

– Aż tak to widać? – Zaśmiał się. – Pochodzę z Portugalii, ale razem z rodzicami przeprowadziłem się do Japonii, kiedy miałem dziesięć lat – wyjaśnił. Cóż, to wiele wyjaśniało. – Skąd ty i Terry się znacie? Nigdy o tobie nie wspominał.

Zamyśliłem się. Co miałem mu powiedzieć? A na imprezie byłem tak najebany, że aż musiał mnie pilnować i w sumie to jest głupi, a ja nie umiem mu podziękować? Westchnąłem.

– Znamy się z liceum – wyjaśniłem. – I ostatnio na imprezie na siebie wpadliśmy – dopowiedziałem.

Carlo wyglądał na zamyślonego, a potem popatrzył na mnie uważnie.

– Cóż, ja miałem iść na tę imprezę i patrząc na ciebie to żałuję, że jednak mnie tam nie było. – Wpatrywał się we mnie uśmiechnięty a ja z zażenowania zamknąłem oczy. Po chwili słyszałem jak się śmieje. – Nie, Boże, przepraszam. To było okropne.

– Mam zaprzeczyć? – zapytałem. Zielonowłosy usiadł przodem do mnie.

– Powinieneś. Poczułem się jak debil.

– Terry i Falco czują się tak na co dzień i chyba nic im nie jest.

Carlo na moje słowa zaśmiał się głośniej, co przykuło uwagę Flashmana, bo za chwilę był już obok nas.

– Co was tak śmieszy? – zapytał zainteresowany. Falco chodził od jednej grupki naszych znajomych do drugiej. Wyglądał przez to jak szczeniak, który chodzi i szuka uwagi. My jednak nie mieliśmy zamiaru mu jej dać. Cóż, przynajmniej ja, bo Carlo wpatrywał się w niego uważnym wzrokiem i byłem pewien, że niedługo zacznie się ślinić. Oho, jeden przyjaciel Terry'ego leci na drugiego. Ciekawie.

– Twoje życie ogólnie – odpowiedziałem, założyłem nogę na nogę i wypiłem sok do końca. Flashman wytknął mi język, a potem odwrócił się do Ferriery.

– Kopę lat cię nie widziałem – powiedział. Zielonowłosy posłał mu zadowolony uśmiech i mógłbym przysiąc, że widziałem w jego oczach iskierki.

– I cały ten czas był dla mnie cierpieniem, bo nie mogłem cię podziwiać – powiedział Carlo. Czubek uszu Falco stał się delikatnie zaróżowiony a ja parsknąłem śmiechem.

– Człowieku, dość. – Falco wpatrywał się w niego poważnym wzrokiem, ale i tak było widać, że jest zawstydzony. Przez tyle lat życia i kojarzenia tego człowieka, nie sądziłem, że dożyję tego momentu.

– Teraz też mi poszło źle? – zapytał Carlo, odwracając się w moją stronę. Poklepałem go delikatnie po ramieniu.

– Może zostań przy koszykówce a podrywy zostaw komuś innemu? Bo Falco tego nie zdzierży – podpowiedziałem, na co Ferriera przytaknął.

Książka mnie nudziła – chociaż nie. Nawet tak nie mogłem tego nazwać, bo w sumie kilka ostatnich stron zostało przeze mnie jedyne przejrzane. Nie pamiętałem nawet, co tam pisało. Westchnąłem ciężko i podniosłem się z sofy. Odniosłem powieść do biblioteki a potem powolnym krokiem ruszyłem po schodach do swojego pokoju.

Od razu po wejściu podeszłem do swojego fortepianu. Ostatnio rzadko kiedy miałem okazję grać, a ja bardzo potrzebowałem odstresowania się i odreagowania po ostatnich paru dniach i wydarzeniach. Wziąłem zeszyt z nutami, oparłem go o podstawek i po przetestowaniu klawiszy, zacząłem grać. Melodia była spokojna i delikatna, zupełnie przeciwna do tego, co czułem.

Miałem w sobie o wiele za dużo emocji, które chciałem gdzieś spożytkować. Jednak kiedy zaczynałem mocniejsze momenty, moje palce przestawały grać. Jakby zupełnie nie wiedziały gdzie mają nacisnąć.

– Riccardo, musimy poważnie porozmawiać. – Odwróciłem się w stronę drzwi, kiedy usłyszałem jak do pokoju wszedł mój ojciec. Za nim jak cień podążała mama. William stanął tuż obok mnie. Nie miał dzisiaj na sobie garnituru, a zwykłe ciemne spodnie i elegancką, idealnie wyprasowaną białą koszulę. Odetchnąłem. Co znowu zrobiłem nie tak?

– O co znowu chodzi? – zapytałem, bo nie bardzo wiedziałem z czym znów mają problem. Spełniłem ich wczorajsze żądania; zająłem się Anthony'm.

– O wczoraj – oznajmił jedynie ojciec, a ja pokręciłem głową. Wczoraj, do cholery, nie mieli problemu o ten zasrany mecz.

– Przecież nie mieliście problemu o ten mecz – zauważyłem. – I zabrałem ze sobą Anthony'ego, dokładnie tak, jak chcieliście. Więc w czym problem?

– Nie o mecz tu chodzi, Riccardo – wtrąciła się mama. – A bardziej o to, kto grał. Tego nam nie powiedziałeś.

Ach, czyli o to chodziło. Ale skąd mogłem wiedzieć, że nawet tej informacji chcieli? Z wszystkich graczy znałem tylko Terry'ego a Carlo poznałem po tym wszystkim.

– Mówiłem, że to mecz znajomego. Chyba nie muszę wam nawet tego mówić, prawda? Jestem już dorosły – powiedziałem. Byłem cholernie niezadowolony z całej tej sytuacji. Mieli problem o absolutnie wszystko, a ja nie byłem dzieckiem, żeby im się cały czas ze wszystkiego tłumaczyć. I tak mnie ograniczali, chciałem choć trochę wolności. Czy to aż tak dużo?

– Nie mówiłeś, że tym znajomym jest Terry Archibald. – Tata był bardzo niezadowolony i wreszcie wiedziałem dlaczego. Chodziło im o Terry'ego, ale dlaczego? Przecież go nawet nie znali. Jedyną osobą z tej rodziny, z jaką mieliśmy styczność, była przecież tylko i wyłącznie Sophia a ona raczej nie zrobiła nic złego, by nie przepadali za jej synem. Ta sytuacja była dla mnie coraz bardziej dziwna. Nie wiedziałem o co chodziło, ale chciałem się dowiedzieć. Musiałem.

– A przeszkadza wam to? – zapytałem niepewnie.

– Tak. Rodzina Archibald to największa zakała tego kraju. – Gdyby mój ojciec nie był eleganckim człowiekiem, byłem pewien, że zaraz będzie pluć na wspomnienie tego nazwiska. – Masz się więcej z tym chłopakiem nie spotykać.

– Ale dlaczego? – zapytałem, podnosząc się z siedzenia. Ojciec cofnął się o parę kroków; oboje patrzyliśmy sobie w oczy przez chwilę. Tu nie chodziło o znajomość z Terry'm, bo ta akurat nie była mi do niczego potrzebna. Zgadzałem się z tym, że on konkretnie był zakałą; tego się akurat nie dało zaprzeczyć, ale sam fakt tego, że mogłem mieć coś, czego rodzice nie pochwalali, było dla mnie niesamowicie ważne. Podejrzewałem, że niezależnie od tego, z kim by zabronili mi się spotykać, i tak bym to robił. Miałem w końcu coś, co było moje, co wybrałem sobie sam. Tak powinno być, do cholery.

A to, że w tym świecie tą znajomością, której prawa nie miałem mieć, była ta z Terry'm było akurat najmniej istotne. Bo i tak po wyjaśnieniu całej tej sprawy z chłopakiem od pigułki z imprezy, nasz kontakt się urwie. I wróci do stanu sprzed domówki.

Na samą myśl poczułem dziwny, nieprzyjemny ucisk w klatce piersiowej, ale zignorowałem to. Chciałem walczyć o to, co było moje. Nie rodziców. Moje, coś czego mi nikt nie wybrał.

– Masz się z nim nie spotykać. Jeżeli dowiemy się, że jakimś cudem się z nim spotkałeś, będziesz mieć ogromne problemy. Nikt z tej rodziny ma się do nas nie zbliżać. – Ojciec ruszył w stronę drzwi. Mama posłała mi przygnębiony wzrok, a potem poszła za ojcem.

– Dlaczego tak bardzo przeszkadzają ci wszyscy moi znajomi? – zapytałem. – Dlaczego każecie mi się od wszystkich odciąć? – Tym razem pytałem również mamę. Popatrzyli po sobie a potem na mnie. – Wszyscy moi znajomi wam przeszkadzają. Arion, Victor, nawet do Rosie mieliście problem. O Katsu nie wspomnę. – Wpatrywałem się w nich zły. Miałem dość tej przesadzonej troski. Nie wszyscy ludzie byli źli, niektórym moja choroba by nie przeszkadzała. – Jedynie Gabi wam pasuje, bo mama przyjaźni się z ciocią Adelinę. Bo inaczej też musiałbym się od niego odciąć. Dlaczego? Dlaczego tak bardzo chcecie mnie więzić i ograniczać?

Tata nacisnął klamkę, przepuścił mamę i wyszedł na korytarz.

– Bo nikt z nich nie zaakceptowałby twojej choroby. Pojmij to w końcu – powiedział, patrząc mi prosto w oczy. – Archibald też nie zaakceptuje. Oni nic nie akceptują. – I zamknął za sobą drzwi a ja zostałem sam w wielkim pokoju. 

Zły zacząłem krążyć po pokoju, chcąc jakoś rozładować nerwy. Bo ojciec, do chuja, wszystko najlepiej wiedział i każdy na pewno odciąłby się ode mnie, jakby się dowiedział, że jestem chory. Akurat. Oczywiście, podejrzewam, że niektórzy by tak zrobili, ale nie każdy. Gabi widział mnie w jednym z najgorszych momentów a i tak został. Nasza relacja w ogóle się nie zmieniła. Ba! Nawet lepiej. Czułem, że teraz byliśmy o wiele bliżej niż wcześniej. Sam fakt tego, że został i zaakceptował to wszystko, wiele dla mnie znaczył. Myślę, że Arion i Victor również by tak zrobili. Dla Sherwinda nie ważnym było, czy jest się chorym czy zdrowym, nie liczyła się płeć ani nic innego. Arion był po prostu Arionem i kochał cały świat, a świat kochał jego. Victor natomiast z reguły miał wyjebane.

Z Terry'm sprawa wyglądała troszeczkę inaczej. Nie miałem pojęcia jak by zareagował na to, że jestem chory. Gdyby się odciął, myślę, że byłoby mi nawet lepiej. Może z początku trochę przykro – bo jednak odsunął by się z powodu czegoś, na co absolutnie nie mam wpływu – ale po pewnym czasie na pewno bym zrozumiał jego decyzję i ją zaakceptował.

Westchnąłem i wziąłem telefon. W pewnej chwili trochę zacząłem się wahać czy rzeczywiście to robić, ale zdecydowanie powinienem.

Riccardo: co zrobiłeś moim rodzicom, że cię nie lubią?

Odpowiedź przyszła po chwili, ale raczej nie taka jakiej się spodziewałem.

Terry: okno otwórz

Riccardo: co

Odwróciłem się w stronę okna, które wcześniej zasłoniłem, żeby pokój nie nagrzał mi się od słońca. Niepewnie podeszłem i odsunąłem zasłonę, a moim oczom ukazał się stojący na zewnętrznym parapecie, uśmiechnięty od ucha do ucha, pierdolony Terry Archibald.

W tamtym momencie nie wiedziałem czy mam się śmiać, czy płakać.

Okno było wysokie, więc po otworzeniu go, Archibald z łatwością wszedł.

– Myślałem, że nigdy tego nie otworzysz. Ze dwa razy prawie spadłem – powiedział, rozglądając się z zainteresowaniem.

– Co ty tu robisz, do cholery? – zawołałem. Dopiero co wyszli moi rodzice, którzy kazali mi zerwać z nim kontakt, a teraz on stał w moim pokoju, bo postanowił wejść oknem. Co za absurd. I nieśmieszny sen. No błagam.

– Stwierdziłem, że cię odwiedzę. – Wzruszył ramionami nonszalancko. – Zajebisty pokój. Widać, że bogaty jesteś. – Stanął na środku pomieszczenia. – Nie szukasz może partnera?

Popatrzyłem na niego załamany.

– Jak dla ciebie jestem niezainteresowany związkami – powiedziałem, starając się go przepchnąć bliżej okna. Tylko wystarczy je otworzyć szeroko i go wypchnąć. To, że zrobi sobie krzywdę, było w tym momencie nie ważne.

– Pytałem dla Falco – oznajmił oburzony i odsunął się ode mnie. Następnie podszedł do fortepianu. – Umiesz grać?

Przycisnął dwa klawisze, a po pokoju rozniósł się krótki dźwięk. Pokręciłem głową.

– Ostatnio się przyznałeś, że mnie stalkujesz a teraz jesteś zdziwiony tym, że gram? – zapytałem, a Terry posłał mi w odpowiedzi szeroki uśmiech.

– Niektórzy nie umieją a się chwalą, że tak – zauważył. – Czemu się pytałeś co zrobiłem twoim rodzicom? Człowieku, ja nawet nie wiem jak oni wyglądają.

Zamyśliłem się.

– Bo kazali mi przestać się z tobą spotykać – wyjaśniłem.

– To my się spotykaliśmy? – zapytał zadowolony a ja miałem ochotę uderzyć się w czoło. Albo jego. Tylko czy ja miałem w pokoju coś na tyle ostrego, żeby zrobić mu krzywdę...

– Zaraz się spotkasz z moim ojcem, a jak on cię tu zobaczy to wywoła trzecią wojnę światową – oznajmiłem. – Dlatego lepiej, żebyś już poszedł.

– Nie mam zamiaru. – Widziałem jak idzie w stronę biurka, skąd wziął krzesło i przyciągnął je obok fortepianu. – Skoro i tak tu jestem to dlaczego miałbyś nie zagrać? Dla mnie? – Znów nacisnął kilka klawiszy a zupełnie inna melodia dotarła do moich uszu. Westchnąłem ciężko i usiadłem na swoim krzesełku. Odepchnąłem jego ręce z instrumentu.

– Nie wiem czy cię stać na moje usługi.

Terry uśmiechnął się.

– Dobrze płacę w naturze.

Zlustrowałem go z góry do dołu. Podczas gdy ja powoli sprawdzałem każdy klawisz, on coś grzebał w telefonie.

– Skoro tak uważasz to nie będę cię wyprowadzał z błędu. – Pokręciłem głową, ale i tak poczułem jak moje usta wykrzywiają się w delikatnym uśmiechu. Zacząłem grać, dla niego.

Przez cały utwór czułem na sobie wzrok Terry'ego.







ten rozdział jest koszmarny. i tyle w temacie
elo

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro