rozdział VI

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Środa nadeszła szybciej niż tego chciałem. Egzamin miał zacząć się o dziesiątej, więc parę minut przed ósmą już byłem na nogach, i powtarzałem ostatnie zagadnienia, których nie zdążyłem przypomnieć przed snem. Zasnąłem około pierwszej i byłem z tego powodu niezadowolony, bo chciałem przed snem mieć ogarnięte wszystko.

Westchnąłem, odchylając się delikatnie na krześle do tyłu. Przede mną leżał podręcznik do międzynarodowej integracji gospodarczej. To miał być mój ostatni egzamin w tym roku i chciałem go napisać jak najlepiej.

Zwłaszcza że mój ojciec miał mieć dostęp do wyników, bo wykładowca, z którym miałem ten przedmiot, był bliskim jego przyjacielem.

– Riccardo? – Usłyszałem głos mamy, więc od razu odwróciłem się w stronę drzwi, w których stała. – Nie śpisz już? – zapytała zdziwiona i podeszła do mnie.

– Powtarzam jeszcze. – Pokazałem dłonią na książkę. Chciałem, żeby ten dzień minął. Żeby minął i egzamin, i preselekcje Terry'ego.

W poniedziałkowy wieczór odnalazłem go na messengerze i napisałem, że przyjadę z Gabim i Aitorem. Obiecał nam miejsca i rozmowa się skończyła. Szczerze teraz jednak tego żałowałem, bo przez ostatnie dni uczyłem się o wiele za długo i dużo, więc jedyne o czym marzyłem, to powrót do domu z egzaminu i spanie do końca roku.

– Masz jakieś plany na popołudnie? – zapytała ostrożnie.

– Idę na mecz.

Uniosła brew z zaciekawieniem.

– Czyj?

Co miałem jej powiedzieć? Terry nie był moim kolegą ani nikim takim, więc prawda była taka, że moja obecność tam nie była konieczna. A wnioskując po ostrożnym tonie i pytaniu mamy, chcieli mnie od tego pomysłu odwieść.

– Znajomego – odpowiedziałem jedynie.

– A musisz tam iść?

Miałem rację. Teoretycznie nie musiałem, ale pierwszy raz w życiu chciałem zrobić coś, co było niezgodne z tym, co kazali mi rodzice.

– Obiecałem mu, że pójdę. Ma eliminacje do drużyny krajowej i chce mieć wsparcie. To normalne. – Wzruszyłem nonszalancko ramionami. Widziałem jak moja mama zagryza wargi i uporczywie się nad czymś zastanawia. Odgarnęła ciemnobrązowe włosy za ramię i popatrzyła na mnie poważnym wzrokiem. Zrobiłem coś, co było nie po jej myśli. Z jednej strony czułem się z tego zadowolony, bo miałem dość bycia ich idealnym w każdym calu dzieckiem, ale z drugiej bałem się, co konkretnie wymyśliła.

– Cóż, będziesz musiał mu odmówić – powiedziała bez ogródek, a ja byłem pewien, że moje oczy wyglądają właśnie jak wielkie spodki. Ona sobie ze mnie żartowała? Obiecałem mu, do cholery! Zresztą to była dobra okazja do kolejnego spotkania z Gabim. Poza tym mieli być tam też inni nasi znajomi; tacy, z którymi nie miałem okazji rozmawiać od dłuższego czasu przez studia i natłok obowiązków – na przykład Ryoma czy Sol.

– Dlaczego niby? – zapytałem, zakładając ręce na piersi. Nie chciałem tam iść, to fakt. Ale obejrzenie tego byłoby też dobrym odreagowaniem po egzaminie i całym roku. A ona teraz chciała to zniszczyć.

– Ja i tata wyjeżdżamy dzisiaj na ważną kolację i wrócimy dopiero w nocy – oznajmiła. – Anthony zostaje dzisiaj w domu, bo jest trochę chory, i ktoś musi się nim zająć.

Znów ten mały gnój. Westchnąłem zrezygnowany.

– Nie jestem jego nianią – powiedziałem. – Zresztą masz tu jeszcze dwóch ochroniarzy, ponad dwadzieścia pokojówek i lokai, kucharzy i wielu innych pracowników, i nie ma kto się nim zająć? No błagam.

Isabel popatrzyła na mnie wyraźnie niezadowolona.

– Jesteś jego starszym bratem. Powinieneś spędzić z nim trochę czasu i wyręczyć nas w opiece nad nim. – Założyła ręce na piersi.

– Nikt wam nie kazał się nie zabezpieczać – zauważyłem i podniosłem się z krzesła, przez co mama musiała się trochę cofnąć. Było po ósmej, więc chciałem się spakować, zjeść spokojnie śniadanie i wyjść z domu. Droga na uniwersytet nie była długa, więc zdążę spacerem tam dojść.

– Riccardo – powiedziała niezadowolonym i nie znoszącym sprzeciwu tonem, a ja wiedziałem, że już przegrałem tę dyskusję. Będę musiał zająć się bratem i wszystkie moje plany pójdą w diabły. – Z ojcem stwierdziliśmy, że lepiej aby służba wyszła dzisiaj wcześniej, więc w domu zostaną tylko ochroniarze. A oni są zbyt zajęci, by jeszcze pilnować dziecko. – Ruszyła w stronę wyjścia. – Więc ty zostajesz z Anthony'm. I koniec dyskusji.

Otworzyła drzwi i wyszła na korytarz. Nim jednak zamknęła je za sobą, odwróciła głowę w moją stronę i rzuciła proste:

– Śniadanie za dziesięć minut.

A potem wyszła a ja zacisnąłem dłonie w pięści. Miałem ich dość, ich wszystkich i całego tego życia. Odkąd pamiętam musiałem być im podporządkowany. Wszystko, co robiłem miało być takie, jak chcieli. Idealne i w stu procentach zaplanowane. Nie rozumieli, że byłem dorosły i chciałem w końcu żyć tak, jak powinienem. Bez ciągłego krytykowania i zmuszania do czegoś, czego nie chciałem.

Nie miałem normalnego życia; kiedy moi rówieśnicy mogli się bawić, ja spędzałem długie godziny nad książkami, by potem – zamiast odpocząć – siedzieć na dodatkowych zajęciach a po tym wszystkim jeździć z rodzicami na spotkania z ich znajomymi i współpracownikami. By mogli się chwalić swoim idealnym i posłusznym dzieckiem.

Byłem pieprzoną marionetką, a oni za dobrze pociągali za sznurki.

Chciałem, żeby ktoś je przeciął.

Chciałem, żeby ktoś mnie od tego uwolnił.

Sięgnąłem po ładujący się telefon i odłączyłem go od ładowarki. Włączyłem internet i messengera, a potem odszukałem chat z Terry'm.

Riccardo: nie będzie mnie jednak

Odpowiedź przyszła szybciej niż bym chciał.

Terry: czemu?

Riccardo: muszę zająć się bratem. Rodzice gdzieś wyjeżdżają i nie mają go z kim zostawić.

Terry: żyjecie w takiej wielkiej chacie, z pewnie setką służby i nie mają niani?

Terry: lol

Terry: zaczekaj moment

Westchnąłem. Miał rację. W tym domu – oprócz nas – każdego dnia przewijało się tak wielu ludzi. Mogli poprosić kogokolwiek z nich, aby został z Anthony'm. A nie zmuszać do tego mnie. Zresztą w mieście mieszkała również nasza babcia, a ona chętnie by się nim zajęła.

Problem był jednak taki, że oni wszyscy mieli dobre relacje z moim bratem. Każdy go uwielbiał, podczas gdy ja nie znosiłem.

I przypuszczam, że to właśnie dlatego tak zdecydowali. Abym się wreszcie przełamał i do niego przekonał. Żebym był tak idealnym bratem, jak byłem synem.

Po paru chwilach przyszła odpowiedź.

Terry: napisałem do taty czy da radę załatwić jeszcze jedno miejsce

Uniosłem brew z zaciekawieniem, czekając na rozwój sytuacji.

Terry: możesz z nim przyjść

Szybko wstukałem odpowiedź.

Riccardo: a to nie będzie problem? Nie chcę aby zajął komuś miejsce.

Terry: bilety będą kupowane dopiero na wejściu, więc nikomu miejsca nie zajmie

Terry: ewentualnie zajmie twoje miejsce a ty przyjdziesz na ławeczkę do mojego trenera jako mój osobisty doping

Westchnąłem zrezygnowany. Czy było cokolwiek, co mogłoby mnie jakkolwiek powstrzymać przed uderzeniem go w ryj, kiedy następnym razem się z nim spotkam?

Riccardo: kutas

Terry: i tak mnie uwielbiasz

Na to już nie odpisałem. Wyłączyłem telefon, ignorując wiadomości z grupy ze studiów o nadchodzącym egzaminie. Westchnąłem. Upewniłem się, że wszystko spakowałem, co było mi potrzebne, a następnie zszedłem na dół na śniadanie.

Długi dębowy stół, który zajmował większą część jadalni, był pokryty różnego rodzaju jedzeniem. Widziałem stos naleśników, na paru talerzach leżały pokrojone warzywa i kilka rodzajów wędlin. Między nakryciami piętrzyły się sosy, pieczywo.

Usiadłem na swoim tradycyjnym miejscu, ale z nakładaniem jedzenia czekałem aż przyjdzie reszta. Po chwili Anthony wpadł do pomieszczenia jak burza i wskoczył na miejsce naprzeciwko mnie, posyłając mi zadowolony, szeroki uśmiech. Niedawno zaczęły mu wypadać mleczaki, więc był szczerbaty.

– Zostajesz ze mną! – zawołał i założył ręce na piersi, patrząc na mnie dumnym wzrokiem. Westchnąłem i pokręciłem głową.

– Nie robię tego, bo chciałem – oznajmiłem jedynie i podniosłem się z krzesła, kiedy do jadalni wszedł mój tata, a za nim jak cień podążała mama.

William Di Rigo był znanym biznesmenem i jednym z najbardziej wpływowych ludzi w kraju. Każdy go znał i każdy musiał liczyć się z jego zdaniem. My w szczególności, bo jak ktoś tak idealny jak on miałby nie mieć równie idealnej rodziny?

Krótkie, brązowe włosy miał ulizane a na nosie idealnie wyczyszczone, drogie okulary. Ubrany był w wyprasowany czarny garnitur – marynarka była rozpięta, dzięki czemu widać było nieskazitelnie białą koszulę.

Tata nawet nie zaszczycił nas spojrzeniem. Po prostu usiadł na swoim miejscu u szczytu stołu, a obok niego krzesło zajęła mama. Dopiero teraz ja i Anthony mogliśmy zająć miejsca i zacząć jedzenie.

Jeden z lokai przyniósł mi herbatę, więc mu podziękowałem. Mężczyzna uniósł kącik ust w odpowiedzi, a ja czułem jak ojciec wlepia we mnie wzrok. Odwróciłem się w jego stronę. Czarne oczy mężczyzny wpatrywały się we mnie, a ja – choć zestresowany jego spojrzeniem – sięgnąłem po cukier.

– Jesteś przygotowany na dzisiejszy egzamin? – zapytał poważnym, oziębłym tonem, a ja poczułem jak po moim kręgosłupie przebiega dreszcz. Mój tata zawsze miał w sobie coś dziwnego. Coś, co sprawiało, że się go po prostu bałem. Wziąłem głęboki wdech i zmierzyłem go takim samym spojrzeniem, jak on mnie – toczyliśmy bitwę na wzrok; obaj patrzyliśmy się tak samo zimno i bezuczuciowo.

Jaki ojciec taki syn.

– Tak, ojcze – odpowiedziałem jedynie.

Mężczyzna posłał mi kpiący uśmieszek, który idealnie pasował do jego oziębłej twarzy. On sobie ze mnie kpił. Ze mnie i z tego, co umiałem.

– Liczę, że pójdzie ci dobrze – oznajmił, spuszczając ze mnie wzrok i biorąc w dłonie sztućce. – Myślę, że wiesz, co cię czeka, kiedy nas zawiedziesz i wynik nie będzie perfekcyjny. – Wziął kęs jedzenia i powoli przeżuł. Słuchając tego, straciłem całą ochotę na jedzenie, jaka mi towarzyszyła. Moja dłoń zastygła w bezruchu, kiedy trzymałem zaciśnięte na łyżeczce palce, gdy mieszałem osłodzoną herbatę. – Lub, co gorsza, nie zdasz.

Znów wlepił we mnie swój wzrok a ja hardo starałem się go utrzymać. Z jego powodu nie odważyłem się nawet na zaczęcie jedzenia, choć to leżało nałożone na mój talerz.

Przez wychowanie moich rodziców i zasady, jakie mi całe życie wpajali, była tylko jedna kara, której rzeczywiście się obawiałem – było to poczucie winy, że zawiodłem. Że zawiodłem ich i siebie, bo przez manię perfekcji, jaką mi wpoili, czułem się cholernie zły i niezadowolony z siebie, gdy coś nie było idealne.

Było tak od zawsze. Nigdy kary cielesne – choć chyba te wolałbym bardziej. Bo to bolało przez jakiś czas i zawsze można było to uśmierzyć. A ich rozczarowanie ciągnęło się długi czas – aż nie uzyskałem lepszego wyniku i znów nie byłem w ich oczach idealny.

Ale poczucie, że ich zawiodłem pozostawało. I trwało długo; jak blizny na moim brzuchu.

– Zdajesz sobie sprawę, że mam kontakt z profesorem Hadvisem, prawda? Będę wiedział o twoim wyniku szybciej niż ty.

No tak, ich przyjaźń. Westchnąłem. W przeciwieństwie jednak do mojego ojca profesor był naprawdę wspaniałym człowiekiem. Interesował się nami. Interesował się mną i moim samopoczuciem, bo znał moją sytuację i moją rodzinę.

– Znam twojego ojca, Riccardo – powiedział mi kiedyś, gdy zapytałem go, dlaczego tak bardzo się mną interesuje. – I, choć kocham Williama jak brata, to zrobię wszystko, byś nie był taki jak on.

Od tamtego momentu wiedziałem, że mogę na niego liczyć i mi pomoże. Bardziej niż mój własny ojciec.

Popatrzyłem na zegarek. Było już przed dziewiątą, więc jeśli chciałem zdążyć na uniwersytet musiałem teraz iść. Popatrzyłem na swój talerz, nie zjadłem nic. Westchnąłem i szybko wypiłem herbatę. A potem podniosłem się z krzesła.

– Gdzie idziesz? – Usłyszałem mamę. Popatrzyłem na nią.

– Będę się już zbierać – oznajmiłem jedynie, wsuwając krzesło.

– Ale nic nie zjadłeś i... – zaczęła, ale jej przerwałem.

– Chyba straciłem apetyt. – Popatrzyłem znacząco na ojca, ale ten w ogóle nie zwrócił na mnie uwagi. Jadł powoli i widać było, że mnie ignoruje.

Mama również na niego zerknęła, ale na nią też nie zwrócił uwagi. Widziałem, jak pokręciła głową i znów na mnie spojrzała, a w jej oczach dostrzegłem coś na wzór troski.

– Możesz z nami zjeść. Któryś z kierowców cię zawiezie, nie musisz iść na pieszo – oznajmiła. Domyśliła się, że skoro teraz już mam zamiar wyjść to na pewno nie skorzystam z tego, że mamy kierowców i pójdę po prostu na pieszo.

Odetchnąłem.

– Świeże powietrze dobrze mi zrobi – powiedziałem jedynie i ruszyłem do wyjścia z jadalni. – Smacznego wam.

Wyszedłem na korytarz, ale słyszałem jeszcze jak mama i Anthony krzyczą razem powodzenia. Westchnąłem. Powodzenia to ja potrzebowałem, ale do wytrzymania z nimi całych wakacji, bo czułem, że jeszcze trochę czasu z nimi spędzę i będzie ze mną ciężko.

Albo po prostu stanę się taki jak tata, bo on też tak miał, kiedy był w moim wieku.

Ruszyłem szybkim krokiem na piętro a potem do swojego pokoju. Do torby wrzuciłem podręcznik, żeby móc sobie jeszcze przypomnieć, jeśli zdążę, portfel, telefon i parę długopisów. Potem przeszedłem do garderoby aby się przebrać. Założyłem zwykłe ciemne jeansy, białą koszulę, której rękawy podwinąłem. Na stopy wciągnąłem zwykłe czarne buty, zarzuciłem torbę na ramię i wyszedłem z pokoju.

Zszedłem na dół, a kiedy przechodziłem obok kuchni, poczułem jak ktoś stuka mnie w ramię. Wystraszony odwróciłem się do tyłu a moim oczom ukazał się lokaj, który wcześniej przyniósł mi herbatę do jadalni. Posłał mi przyjazny uśmiech a w jego policzkach pojawiły się urocze dołeczki.

Jak się tak zastanowić to był całkiem ładny.

Spojrzałem na niego pytającym wzrokiem.

– O co chodzi? – zapytałem, bo trochę się spieszyłem. Lokaj wyciągnął przed siebie plastikowy pojemnik z jedzeniem. Odgarnął czarne włosy za ucho.

– Widziałem, że nie zjadłeś – odpowiedział. – Więc jak wyszedłeś to wróciłem do kuchni, żeby poprosić kucharza aby ci coś odłożył. Więc proszę.

Popatrzyłem to na niego, to na pojemnik z jedzeniem. To było tak miłe, rzadko kiedy mnie takie traktowanie spotykało. Uśmiechnąłem się.

– Bardzo ci dziękuję – oznajmiłem, chowając pojemnik do torby. Lokaj patrzył na mnie jeszcze przez chwilę, a potem zaczął się wycofywać do kuchni.

– Smacznego! I powodzenia na egzaminie, Riccardo! – Pomachał mi jeszcze a potem zniknął między resztą służby.

Popatrzyłem za nim zdziwiony.

– Ale kim tym jesteś? – zapytałem sam siebie. Nie znałem go. Wyglądał na takiego w moim wieku lub odrobinkę starszego. Ale to, że dał mi jedzenie było naprawdę miłe.

Westchnąłem i ruszyłem w stronę wyjścia. Zszedłem po długich schodach i przeszedłem długi podjazd aż do bramy, którą otworzył mi ochroniarz. Kiwnąłem głową w podziękowaniu.

Droga na uniwersytet była długa i szczerze powiedziawszy, trochę żałowałem, że jednak nie skorzystałem z propozycji i nie zgodziłem się, aby jechać którymś samochodem rodziców z kierowcą.

Westchnąłem, przeciskając się między ludźmi. Wszyscy się gdzieś spieszyli i jak na złość dla mnie, szli w przeciwną stronę, przez co cały czas na kogoś wpadałem. Albo ktoś na mnie.

Kiedy dotarłem pod uniwersytet była za dwie dziesiąta. Szybkim krokiem ruszyłem pod odpowiednią salę. Na szczęście nie musiałem biec po schodach, bo egzamin mieliśmy mieć w auli na parterze. Szybko przeszedłem korytarzem a pod drzwiami stanąłem idealnie o dziesiątej. Na krzesłach pod ścianą siedziało parę osób, które też chodziły na te zajęcia. Odetchnąłem, skoro oni tu siedzieli to oznaczało, że profesor jeszcze nie przyszedł. Usiadłem na wolnym krześle na samym końcu i wyjąłem książkę, aby jeszcze przeczytać końcówkę tematu.

Dopiero po jakichś pięciu minutach przyszedł profesor, a za nim reszta grupy. Mężczyzna miał na sobie zwykłe jeansy i zieloną koszulę w różowe okulary. Długie siwe włosy związał w luźny kucyk i nosił go przerzuconego przez ramię.

Zmierzył nas wszystkich wzrokiem, a następnie szeroko się uśmiechnął i poszedł otworzyć drzwi.

– Wow, wszyscy już są. Aż dziwne, że nie musimy na nikogo czekać. – Wzruszył ramionami i wszedł do sali. – W sumie miło, że chociaż na koniec roku postanowiliście zrobić mi przyjemność i pojawiliście się wszyscy od razu.

Poszedł do swojego biurka a my zaczęliśmy zajmować miejsca. Nie lubiłem siadać z przodu, więc od razu szybkim krokiem ruszyłem na środek sali i zająłem wolne miejsce. Nim Hadvis się rozpakuje a reszta zajmie miejsca, minie jeszcze trochę czasu, więc schowałem trzymany podręcznik do torby i wyjąłem telefon.

Gabi: powodzenia!

Mimowolnie uśmiechnąłem się, widząc wiadomość od przyjaciela. Nie odpisałem nic, a polubiłem i schowałem telefon do kieszeni, widząc jak profesor rozdaje kartki.

Kiedy dostałem swój egzamin, poczułem jak ogarnia mnie lekki stres. Zawsze tak było. Często towarzyszyło mi poczucie, że jednak pójdzie mi źle i nie zdam. Hadvis posłał mi przyjazny uśmiech, a potem przeszedł do tyłu. Na jego egzaminach zawsze panowała zasada, że nie można było otworzyć arkusza dopóki na to nie pozwoli, więc w oczekiwaniu wyjąłem długopis.

W końcu mężczyzna stanął na środku sali, a wszystkie oczy wlepione były w niego.

– Egzamin składa się z czterdziestu pytań; dwadzieścia pięć jest zamkniętych, piętnaście otwartych, czyli to, co zwykle. Pytania są z tego, co przerobiliśmy. – Przeleciał wzrokiem każdego z nas. – Liczę, że poprawki z tego nie będzie, bo wszystko jest łatwe, proste i przyjemne. Jest dziesiąta dziesięć, więc macie równe dwie godziny. Powodzenia wam.

Odwrócił się do biurka i poszedł usiąść. Otworzyłem arkusz po podpisaniu się i zacząłem lustrować wzrokiem pytania.

– Aha, i jeszcze jedno – odezwał się. – Jak przyłapie kogoś na ściąganiu to od razu po łapach, nie zdajecie i bez możliwości poprawy. – Uśmiechnął się i zajął swoimi dokumentami, które leżały na blacie jego biurka.

Westchnąłem i zacząłem robić zadania.

***

Było parę minut przed dwunastą, gdy pierwsze osoby zaczęły oddawać. Ja już kończyłem ostatnie zdania, zostało mi tylko sprawdzić, co napisałem i też już mogłem dać mężczyźnie arkusz.

Czułem, że nie poszło mi wcale tak dobrze, jak inne egzaminy. Wszystkie moje wyniki wahały się od dziewięćdziesięciu sześciu procent do stu. Teraz jednak, choć uczyłem się wiele dni, miałem wrażenie, że nic nie umiem, pytania były jak z kosmosu i chyba w pewnym momencie zapomniałem, jak się pisze.

Przejrzałem jeszcze raz zadania, a kiedy i tak nic więcej nie mogłem wymyślić, po prostu podniosłem się z krzesła i poszedłem oddać mężczyźnie arkusz. Hadvis zlustrował uważnym wzrokiem mnie a jego błękitne oczy zabłysły, kiedy brał ode mnie egzamin. Moje nogi były jak z waty i czułem, że gdyby moje miejsce było trochę dalej, to chyba bym do niego nie doszedł. Usiadłem i wyjąłem telefon. Zignorowałem wszystkie wiadomości – w tym również te od Gabiego i mamy – bo po prostu nie miałem ochoty na nic odpisywać. Zresztą z Garcią spotkam się później na meczu i pewnie tam mu wszystko opowiem, a mama będzie mnie jutro o to dręczyć, kiedy skończy mi opowiadać o kolacji.

Nasza grupa liczyła dwadzieścia pięć osób i już z dziesięć – łącznie ze mną – oddało egzaminy. Musieliśmy jednak czekać aż Hadvis ogłosi koniec i dopiero wtedy będziemy mogli wyjść. Uniosłem wzrok znad telefonu na wykładowcę. Mężczyzna przeglądał arkusze i nie wyglądał na zbyt zadowolonego. Podrapał się po nosie, a potem z szuflady wyjął plik niewielkich karteczek. Na jednej coś nabazgrał, złożył ją i wstał.

Zaczął krążyć po sali, zaglądając studentom przez ramię. Kręcił przy tym głową. Koło mnie zatrzymał się jednak na dłużej; dłoń oparł o moją ławkę i zwrócił się do nas wszystkich:

– Dziś wieczorem, maksymalnie jutro, prześlę wam wyniki. Każdy dostanie je na swojego e-maila. Jeżeli okaże się, że ktoś z was nie zdał jakimś cudem egzaminu, proszę się ze mną skontaktować i wspólnie ustalimy termin poprawy; będzie to albo przyszły poniedziałek, albo środa, bo, jak pamiętam, wtedy mamy zajęcia. Zbierzemy wtedy całą grupę, gdyby takowa nie zdała, i napiszecie egzamin poprawkowy. – Popatrzył na zegarek na ręce. – A teraz wam nie przeszkadzam, macie jeszcze piętnaście minut.

Mężczyzna odszedł ode mnie a ja zobaczyłem, że w miejscu, w którym wcześniej trzymał dłoń, leży niewielka karteczka. Dokładnie taka sama, na jakiej pisał przed chwilą. Zdziwiony uniosłem brew i, widząc, że nikt nie zwraca na mnie uwagi, rozłożyłem ją i przeczytałem zawartość: zostań chwilę po zajęciach.

Uniosłem brew, patrząc na mężczyznę. Byłem ciekaw o co mu chodziło. W głowie zaświtała mi nawet myśl, że może po prostu nie zdałem, ale to było niemożliwe. Uczyłem się tyle czasu, na pewno wynik był wystarczający, by zadowolić mojego ojca, a ja niepotrzebnie się tym stresowałem.

Co chwilę zerkałem na telefon, aby wreszcie egzamin się zakończył. Ale wciąż do końca pozostawało dziesięć minut. Potem z nich zrobiło się osiem. Czas dłużył mi się potwornie i czułem, że ze stresu zaczął boleć mnie brzuch. Profesor Hadvis nigdy nie kazał mi zostawać po zajęciach tak dyskretnie. Zawsze robił to na forum kierunku, ale i tak rozmawialiśmy jeszcze nim wszyscy wyszli. Często pytał, co słychać u moich rodziców, jak radzą sobie w firmie, czy nawet jak ja się czuje i jakie mam plany. Każdy tu wiedział, że on mnie znał, więc po co robił z tego tak wielką aferę i zostawił mi po prostu karteczkę?

Myślałem, że się nie doczekam końca egzaminu, ale kiedy profesor w końcu ogłosił koniec, odetchnąłem. Wrzuciłem długopis do torby i zwlekałem z podniesieniem się z krzesła jak najdłużej się dało. Wszystko to po to, by każdy opuścił salę a ja zostałem z mężczyzną sam na sam.

– O co chodzi? – zapytałem, kiedy ostatnia osoba opuściła salę i zamknęła za sobą drzwi.

– Powiedz mi, Riccardo, co u ciebie? Jak się trzymasz? – odpowiedział pytaniem na pytanie. Ton miał poważny, ale i tak widziałem w jego oczach troskę. O co tu chodziło? – Tata wciąż cię męczy o wyniki?

Odetchnąłem. Naprawdę tylko o to tu chodziło? Chciał pogadać o mnie i o moim tacie? Musiał robić z tego aż taką tajemnicę?

– Jest... okej. – Wzruszyłem ramionami. Nie miałem zamiaru mu opowiadać o tym, co się ostatnio działo. Nie musiał wiedzieć. Nie miał nawet prawa, bo wiedziałem, że od razu dowie się też tata i nie miałbym życia w domu. Oj, już słyszałem z tyłu głowy teksty, że imprezy się dla mnie źle kończą i powinienem się bardziej skupić na nauce.

Zresztą i tak było mi z tym dobrze, że o całej sprawie wiedzą tylko Terry, Keenan i Zippy. Miałem powiedzieć Gabiemu, ale nie chciałem go bardziej martwić, bo i tak miał na głowie tamte projekty.

– A tata, jak to tata. Ma swoje wymagania i oczekuje dużo, czyli normalka – rzuciłem nonszalancko i wzruszyłem ramionami. Patrzyłem jednak niepewnie na mężczyznę, bo wciąż nie wiedziałem o co mu chodzi.

– Pytam, bo wiesz. Znam ciebie od małego, znam twojego tatę i wiem, na co cię stać. – Posłał mi uśmiech. – I wiesz, że możesz z każdym problemem do mnie przyjść?

Miałem już powoli dość jego owijania w bawełnę. Chciałem stąd wyjsć jak najszybciej.

– Czy mógłby pan w końcu powiedzieć o co chodzi? Mam dzisiaj jeszcze jedną rzecz do załatwienia i chciałbym trochę odpocząć.

Mój wybuch musiał go trochę zaskoczyć, ale nie zwróciłem na to większej uwagi. Niech on pozwoli mi wyjść w końcu, błagam.

– Widzisz, Riccardo. Zmierzam do dość prostej, choć niewątpliwie trudnej rzeczy... – zrobił przerwę. Czy on chciał przez to jakieś napięcie zbudować czy jak? – Każdy egzamin, każda kartkóweczka na wejście... Wszystko zawsze szło ci wręcz doskonale. Tak był zawsze prawda? Och, ambicje jak u Williama... – Pokręcił głową. – Zmierzam do tego, że sprawdziłem już twój dzisiejszy egzamin.

– I? – zapytałem zniecierpliwiony.

– I nie zdałeś.

Nie wiem, czy powiedział coś jeszcze. Nie wiem, czy nadal na mnie patrzył. W tamtej chwili nie wiedziałem absolutnie nic. Nie wiedziałem, co mam zrobić, co powiedzieć. Bo... Bo nie zdałem. Pierwszy raz w życiu czegoś nie zaliczyłem. Cholera. Nawet gdyby było to marne siedemdziesiąt procent, nawet gdyby tata był zły a mama rozczarowana... Przynajmniej byłoby zdane, miałbym spokój i mógłbym cieszyć się wakacjami. A teraz? Teraz będzie mi towarzyszyć tylko i wyłącznie jedna rzecz. Że jestem po prostu głupkiem, który cały czas zaprzątał sobie głowę tamtą imprezą, a nie skupiał się na powtórkach.

Ale przecież się uczyłem. Zmarnowałem tyle czasu. Robiłem to, co zawsze. I nie zdałem. Po prostu nie zdałem.

– Riccardo, wszystko w porządku? – zapytał mnie z troską Hadvis, kładąc mi rękę na ramieniu.

– Jest pan pewien? – dopytałem słabym głosem. Bolało mnie gardło i chyba zaraz będę płakał. Nie zdałem.

Nie miałem po co wracać do domu. Przecież rodzice mnie znienawidzą.

Zawsze się uczyłem i zawsze wracałem do domu z najwyższymi wynikami. Zawsze byłem numerem jeden, a teraz się okazało, że byłem marnym zerem, który się nie umie nic nauczyć.

Japierdole.

Ale przecież jeszcze istniała szansa, że sprawdził nie ten egzamin i po prostu się pomylił. Albo patrzył w nie ten klucz odpowiedzi, co powinien. Albo może nie podpisałem jednak arkusza, ktoś inny też i nas pomylił.

Nie mogłem nie zdać.

– Jestem absolutnie pewien. Uczę tylko jedną osobę, która nazywa się Riccardo di Rigo.

Patrzyłem na niego załamany a współczucie w jego oczach było wręcz namacalne. On wiedział, co mnie czeka, kiedy powie o wyniku mojemu ojcu. Hadvis westchnął.

– Posłuchaj mnie uważnie, Riccardo. Wrócisz teraz do domu i powiesz ojcu, że wyniki będą pod koniec przyszłego tygodnia. Ja w razie czego będę się trzymał tej samej wersji – obiecał, a ja poczułem jak zalewa mnie delikatne uczucie ulgi. Ten człowiek był wspaniały i nie dowierzałem jakim cudem przyjaźni się tyle lat z moim ojcem. – Masz teraz czas aby się przygotować na poprawkę. Nie musisz pisać jej z resztą tych, co nie zdali. Daję ci tu wolną rękę, masz prawo przyjść w każdy dzień. Ja jestem na uniwersytecie od poniedziałku do piątku, więc wszystko tak naprawdę zależy tylko od ciebie. Napiszesz mi tylko na którą godzinę będziesz mógł przyjść, napiszesz egzamin i wyślę wynik twojemu ojcu, pasuje?

Kiwnąłem ochoczo głową, ale i tak ukuło mnie niewielkie uczucie wątpliwości. Co jeśli ktokolwiek się dowie? Mężczyzna zauważył chyba moją minę, bo zaczął się śmiać.

– Zmykaj już. Jeżeli nikomu nie powiesz, to sprawa zostanie między nami. – Pokazał dłonią na drzwi, a ja westchnąłem. Pożegnałem się z mężczyzną, wziąłem swoje rzeczy i opuściłem salę a następnie uniwersytet.

***

W drodze do domu zastanawiałem się, co mam zrobić. Chciałem wrócić do siebie, ale prawda była taka, że gdybym tylko zobaczył ojca to cały plan profesora pójdzie się walić – umiałem kłamać, oczywiście i często to robiłem. Zwłaszcza gdy sprawa dotyczyła mojego samopoczucia. Ale przy moim ojcu było coś takiego, że po prostu nie umiałem kłamać; albo raczej zbyt mocno się go bałem.

Tata nie lubił kłamstwa a teraz miałem mu to robić prosto w oczy, aż do czasu, gdy napiszę poprawkowy egzamin. I to na jeszcze przyzwoity w jego mniemaniu wynik. Dodatkowo okłamywać go miał jego bliski przyjaciel, przez co ja czułem się coraz gorzej, bo to wszystko było przeze mnie.

Westchnąłem i usiadłem na ławeczce na przystanku, wcześniej sprawdzając rozkład autobusów. Ten, który mnie interesował, miał podjechać za dwadzieścia minut, ale stwierdziłem, że i tak nie opłaca mi się nigdzie iść.

Nagle poczułem jak zaczyna mi burczeć w brzuchu. Westchnąłem, zastanawiając się, gdzie mogę cokolwiek zjeść. Ale potem przypomniałem sobie, że przecież ten uroczy lokaj dał mi śniadanie w pojemniku. Odetchnąłem z ulgą, kiedy po otwarciu torby zobaczyłem, że rzeczywiście ono tam jest. Wyjąłem jedzenie ze środka i zacząłem jeść. Na szczęście o tej porze nie kręciło się tu za dużo ludzi, więc mało kto mnie widział. Ale i tak musiałem dość komicznie wyglądać – elegancko ubrany student, z torbą na kolanach, pojemnikiem jedzenia w rękach i jedzący do tego naleśnika.

Kiedy skończyłem jeść, wyjąłem z kieszeni telefon, bo wydawało mi się, że ktoś do mnie napisał. Pośród kilku powiadomień dojrzałem wiadomość od Gabiego.

Gabi: będziemy po ciebie chwilę przed czwartą

Schowałem pusty pojemnik do torby i wpisałem odpowiedź.

Rick: jakby co to Anthony musi jechać z nami

Gabi: wow, nie sądziłem, że dożyję czasów, w których ty się nim zajmujesz

Gabi: Terry wie, że jedzie dodatkowa osoba?

Od razu przypomniała mi się rozmowa z Archibaldem z rana. On chyba śni, że będę jego dopingiem. Nie wiem, co by musiało się stać, żebym to zrobił.

Rick: tak, obiecał, że załatwi mu miejsce

Gabi: uroczo z jego strony

Gabi: coś ostatnio masz dużo z nim styczności. Będziesz go dopingować?

Rick: nie przeginaj, zaczynasz zachowywać się jak on

Gabi: czyli będziesz go dopingować

Rick: Gabi

Widziałem, że odczytał wiadomość, ale więcej na nią nie odpisał, więc schowałem telefon do kieszeni. Kiedy tylko wstałem, nadjechał odpowiedni autobus i, przepychając się między paroma ludźmi, wsiadłem.

***

W domu byłem chwilę przed pierwszą. Na szczęście na horyzoncie nie było widać taty, więc cicho i szybko przemknąłem po korytarzu – najpierw poszedłem do kuchni odnieść pojemnik. Nie było tam jednak przystojnego lokaja, abym zdołał zapytać go o imię, a reszty obsługi głupio mi było. Potem pognałem na górę do swojej sypialni. W korytarzu zdjąłem jeszcze buty i wszedłem do pomieszczenia. Wciąż miałem ponad trzy godziny, więc postanowiłem spędzić ten czas bardzo produktywnie, bo i tak nie zdołam się nic nauczyć na nadchodzącą poprawkę (a i tak bezpieczniej będzie się uczyć wtedy, kiedy moich rodziców nie będzie w domu) – dlatego więc, nawet się nie przebierając, ległem na łóżko i ukryłem twarz w dużej, miękkiej poduszce. Odetchnąłem cicho.

Byłem w domu i w końcu miałem szansę odpocząć. Może nie długo, bo potem miałem jechać na mecz, ale to i tak było wystarczająco dużo czasu, aby móc się przespać. Ziewnąłem a kiedy zamknąłem oczy, poczułem jak coś miękkiego łasi się do mojej dłoni.

Otworzyłem jedno oko a moim oczom ukazała się Libretto. Kotka zamruczała, widząc, że na nią patrzę. Pokręciłem rozbawiony głową i zacząłem ją głaskać po białym, puchatym brzuszku. Po chwili do mojej drugiej ręki zaczęła się przymilać druga kotka, Clef. Przesuwałem palcami po ich miękkich futerkach, starając się odstresować po tym wszystkim, co dzisiaj się stało.

I to się udało, bo dzięki im udało mi się zasnąć.

Śniło mi się, że Terry się dostał.

***

Rzeczywiście parę minut przed czwartą przez bramę został wpuszczony samochód Gabriela. Zadowolony różowowłosy na nas zatrąbił, kiedy z Anthony'm szybko schodziłem po schodach. Na miejscu pasażera siedział Aitor, który zaciekle z kimś pisał, a nam obu zostało siedzenie z tyłu. Pomogłem bratu zapiąć pas, zrobiłem to samo ze swoim i rozsiadłem się wygodnie.

Gabi wyjechał z podjazdu i ruszył w stronę otwartej bramy. Rodzice wyjechali chwilę wcześniej, ale zdążyłem ich uprzedzić o naszych planach; co dziwne, nie mieli z tym problemu. Poinformowałem ich także, że nie wiem, o której wrócimy, bo nawet nie mam pojęcia, kiedy mecz się zakończy i czy nie wypadnie mi coś jeszcze później.

– A gdzie masz pompony? – zapytał Aitor, odwracając się do nas do tyłu. Mówił do mnie, ale za bardzo nie rozumiałem, o co mu chodzi.

– Jakie pompony? – dopytałem zdziwiony. On i Gabi zaśmiali się cicho z mojej reakcji.

– No podobno Terry chciał, żebyś go dopingował – wyjaśnił Cazador, a ja widziałem w lusterku jak Garcia przewraca oczami. Ach, czyli to o to im chodziło. Parsknąłem. – A prawdziwa dopingująca cheerleaderka powinna mieć swoje pompony. Myślę, że jeszcze jakąś muzykę ci do tego zorganizujemy, ale z pomponami może być problem.

– Jaki ty zabawny, Aitor. – Przewróciłem oczami. – Gdyby nie ja to byś nie jechał.

– Cóż, grałem z Terry'm trochę ostatnio i mi mówił o dzisiaj. – Wzruszył ramionami. – Tak więc wiesz.

Westchnąłem i oparłem głowę o szybę. Mieliśmy sporo czasu do rozpoczęcia meczu, więc nie rozumiałem, po co mamy się tak spieszyć. Nikt nam miejsc nie miał prawa zająć, bo były wykupione z góry i to przez jednego z organizatorów.

– Keenan coś jeszcze napisał? – zapytał Gabi, patrząc uważnie na Aitora. Cazador znów wpatrywał się w telefon.

– Tylko tyle, że on i Zippy będą na nas czekać niedaleko wejścia. Bo mamy iść z nimi – wyjaśnił młodszy a Garcia przytaknął.

– Reszta pewnie też już jest, tylko my jak zwykle musimy być ostatni. – To powiedziawszy, spojrzał niezadowolony na turkusowowłosego. Cazador zerknął na niego oburzony.

– To nie moja wina, że schowałeś mi zegarek i nie potrafiłeś powiedzieć gdzie jest!

– Bo powinieneś nauczyć się szukać swoich rzeczy sam. – Gabi powiedział, wjeżdzając w ulicę, gdzie mieścił się stadion. Przejeżdżaliśmy między samochodami, a Garcia szukał dogodnego miejsca parkingowego. Gdy wreszcie jakieś znalazł – co prawda, po piętnastu minutach szukania – zaparkował, a my mieliśmy szansę wysiąść. Szybko chwyciłem brata za rękę, żeby tylko nie przyszło mu nigdzie samemu odbiegać i ruszyłem za przyjacielem i Cazadorem.

Kolejka do kupienia biletów była ogromna i byłem zdziwiony, jakim cudem ten stadion będzie w stanie pomieścić aż tylu ludzi. Zwłaszcza że samochodów z każdą chwilą dobywało, a i tak spora część widzów pewnie kupowała bilety przez internet.

Idąc kawałek za chłopakami, rozglądałem się z zainteresowaniem. Do każdej latarni przyklejona była informacja o dzisiejszych eliminacjach.

– No nareszcie! – Usłyszałem znajomy głos, a moim oczom ukazali się stojący nieopodal głównego wejścia Keenan i Zippy. Obaj mieli na sobie jeansy i bluzy; z tym, że ta Sharpe'a była fioletowa a Lernera – pomarańczowa. Uniosłem brew, machając im. Obok nich stała jeszcze jedna postać, której nie rozpoznałem w pierwszej chwili. Jej długie brązowe włosy związane były w dwa luźne warkocze, które zarzucone miała na ramiona. Ubrana była w przylegającą, gładką czarną bluzkę z długim rękawem i długą za kolana plisowaną spódnicę do kostek, która była w śliwkowym kolorze. Na nosie miała okulary przeciwsłoneczne, ale kiedy je zdjęła – i miałem szansę zobaczyć jej śliwkowe oczy – miałem w stuprocentową pewność kto to był.

Przede mną stała matka Terry'ego. Sophia Archibald we własnej osobie.

Przywitała się z Gabim i Aitorem, z Anthony'm także, a kiedy przyjrzała mi się bliżej domyśliłem się, że ona również mnie poznała.

– Przyznam szczerze, że nie sądziłam, że kiedykolwiek się jeszcze spotkamy, Riccardo – powiedziała, posyłając mi uśmiech.

– Panią też dobrze widzieć – oznajmiłem.

– Znacie się? – zapytał zdziwiony Zippy. Sophia zachichotała.

– Tak. – Wzruszyła ramionami. – Parę lat temu Riccardo przeszedł operację nogi. – Zwróciła się do mnie. – Gdzie ty się wtedy uczyłeś? Wybacz, kochanie, ale wyleciało mi z głowy.

Zachichotałem.

– W gimnazjum – wyjaśniłem. Musiałem przyznać, że skołowane miny Keenan'a, Zippy'ego, Gabiego i Aitora trochę mnie rozbawiły.

– Ach, no tak! W gimnazjum. Przecież ty jesteś w wieku mojego syna. Jakoś wyszło mi to z głowy... Patrząc po jego znajomych to nie sądziłam, że poza Keenan'em i Zippy'm jest choć jeszcze jedna rozsądna osoba w waszym roczniku.

Mimowolnie się zaśmiałem.

– Ale po tej operacji Riccardo potrzebował rehabilitacji – dopowiedziała. – I ten zaszczyt przypadł mnie. Och, ilu ja ludzi z nim obgadałam. Wspniały chłopak, cieszę się, że przyszedłeś. – Uśmiechnęła się. – Że wy wszyscy przyszliście. – Popatrzyła na resztę. Coś w tej kobiecie było takiego, że po prostu nie dało się jej nie lubić. Miała matczyne podejście do wszystkich i wszystkiego, a to sprawiało, że lubiłem chodzić do niej na ćwiczenia. – Terry potrzebuje dzisiaj ogromnego wsparcia, a niestety mój idiotyczny mąż jest bufonem i nie chce mu tego dać.

A potem zaczęła zmierzać do wejścia. Wszyscy popatrzyliśmy po sobie, a potem podążyliśmy za kobietą.

Wiele miejsc było już zapełnionych, ale Sophia dzielnie nas prowadziła przez tłum. Parę razy poklnęła na ludzi, którzy weszli jej w drogę, ale w końcu doprowadziła nas do miejsc, gdzie mieliśmy siedzieć.

Rząd przed nami siedzieli Victor, Sky i Arion, który odwracał się do siedzącego za nim Sol'a. Obaj zaciekle o czymś dyskutowali, ale kiedy cała czwórka nas zobaczyła przywitała się (no poza Victorem, który tylko kiwnął głową na powitanie i wrócił do gry). Obok Daystar'a siedział Vlad, który natomiast gadał o czymś z Ryomą. Przy nim siedziała Jade, która raz odwracała się do przodu do Blue, a raz do tyłu do siedzącej za nią Verdure. Przy Trinie siedział Buddy, który z zainteresowaniem oglądał okolicę. Aitor zajął miejsce przy Greene, Gabi obok niego. Ja postanowiłem, że na kolejnym miejscu usiądzie Anthony abym i ja miał na niego oko, i Gabriel. Potem usiadłem ja, miejsce obok pozostało wolne a na kolejnym usiadła Sophia. Do Buddy'ego i Triny poszli Keenan i Zippy.

– Kto tu będzie siedział? – zapytałem kobietę.

– A kogo brakuje? – odpowiedziała pytaniem. Zastanowiłem się, ale po chwili przyszła mi do głowy odpowiedź.

– Falco? – westchnąłem a Sophia zachichotała.

– Przecież nie mogłoby go tu zabraknąć. Jak Terry poradziłby sobie bez największego wsparcia?

– Falco się trochę spóźni – wtrącił się Keenan. Oboje z Sophie popatrzyliśmy na niego. Rudowłosy patrzył coś w telefonie i szybko odpisywał. – Ale idealnie na piątą ma dotrzeć. Zresztą to i tak nie zacznie się o równej godzinie, bo ktoś nie przyjdzie. Wiadomo jak to jest.

I wrócił do dyskusji z Zippy'm. Szatynka zachichotała, a ja w tym czasie skupiłem się na Anthony'm, który pociągnął mnie za rękaw od bluzy.

– Co chcesz? – zapytałem. Chłopiec puścił moje ubranie i pokazał na punkt kilka rzędów przed nami. Zerknąłem we wskazaną stronę.

– Chcę jeść – oznajmił. Westchnąłem. Byłem z tym dzieckiem tu od paru minut i już miałem go dosyć. Trochę nawet zacząłem żałować, że postanowiłem tutaj z nim przyjść. Mogłem zostać w domu, dać mu coś do jedzenia i zabawki, a potem zamknąć się w swoim pokoju i trochę pograć na pianinie, bo dość dawno tego nie robiłem. I bardzo mi tego brakowało; to była jedna z nielicznych rzeczy, która pomagała mi się uspokoić. I wyrzucić z siebie wszystkie negatywne emocje.

A w ostatnim czasie dość dużo się ich nazbierało.

– Jadłeś zanim przyjechał po nas Gabi. – Mój głos był stanowczy i patrzyłem na niego wyraźnie niezadowolony. Czarnooki jednak się tym nie speszył, tylko utrzymywał ze mną kontakt wzrokowy. Cóż, jednak byliśmy w czymś do siebie podobni – a bardziej do naszego ojca. – Więc nie przesadzaj, tylko siedź grzecznie i czekaj, bo zaraz się zacznie.

Nim Anthony zdążył się odezwać, poczułem jak ktoś klepie mnie w ramię. Odwróciłem się do tyłu a moim oczom ukazała się Sophia. Śliwkowooka wpatrywała się we mnie poważnym wzrokiem i mógłbym przysiąc, że widziałem jak kręciła głową z dezaprobatą.

– Powinieneś się cieszyć, że chce coś zjeść. – Wzruszyła ramionami a potem wstała. Z torebki, którą odłożyła na swoje miejsce, wyjęła portfel. – W niektóre dzieci trzeba siłą wmuszać jedzenie, a i tak kiepsko to wychodzi. – Podeszła do Anthony'ego. – A taki głodomorek to skarb. Chodź, kochanie. – Wyciągnęła do niego rękę. Mój brat popatrzył najpierw na mnie, a kiedy kiwnąłem głową, z uśmiechem chwycił kobietę i wstał. – Gdzieś mi się mignęli ludzie, którzy sprzedawali jedzenie, więc pójdziemy poszukać.

Po chwili oboje sobie poszli a kiedy zniknęli w tłumie, odwróciłem się do tyłu.

– Moja mama chce, żebyś wpadł ze mną do nich na obiad – powiedział Zippy do Keenan'a, pokazując mu wiadomość w telefonie. Ucho Sharpe'a nerwowo zadrżało.

– Nie ma opcji, że się tam pojawię. – Rudowłosy założył ręce na piersi, a następnie odwrócił się w drugą stronę. Kątem oka widziałem jak Gabi zainteresowany zerka na nich, a potem posyła mi rozbawiony uśmiech.

– Dlaczego? – zapytał zdziwiony Lerner. – Przecież moja mama cię lubi.

– A tata mógłby ganiać z wodą święconą. – Pokręcił głową Keenan. – Nie, dziękuję.

Słyszałem jak Garcia chichocze, a oburzony rudowłosy zerka na niego.

– Co cię tak śmieszy? – dopytał. Gabi usiadł prosto i odwrócił się w ich stronę.

– Nic. Po prostu wyobraziłem sobie jak uciekasz.

Sharpe westchnął i popatrzył na zegarek.

– Błagam, niech to już się zacznie, bo zaraz zdurnieję.

– Sorry za spóźnienie, ale gwiazdy zawsze przychodzą ostatnie. – Usłyszałem za plecami głos Falco, więc instynktownie odwróciłem się do tyłu. Gabi, Keenan i Zippy zrobili to samo. Widziałem jak twarz Sharpe'a przybiera zmęczony wyraz.

– Okej, teraz już na pewno zdurnieję – powiedział.

– Ma przyjść jeszcze jakaś gwiazda? – zapytałem, rozglądając się. Falco posłał mi niezadowolony wzrok.

– Halo, tą gwiazdą jestem ja! – zawołał i usiadł na miejscu obok mnie.

– Ta? A nie wyglądasz – odpowiedziałem. Flashman przewrócił oczami i z zainteresowaniem zaczął przyglądać się torbie, którą zostawiła mama Terry'ego.

– Czyje to? – zapytał zainteresowany.

– Cioci Sophii – wyjaśnił Keenan. – Oho, już cię rączki swędzą. Zostaw to, nic tam dla ciebie nie ma.

– A skąd wiesz? Zawsze coś dla mnie przynosi.

– Dokarmia cię jak ja bezdomne koty – powiedziałem. Falco westchnął.

– Gdzie poszła? – zadał kolejne pytanie.

– Po jedzenie. – Widziałem jak twarz Flashmana się rozjaśnia, więc pokręciłem głową. – Ale nie dla ciebie. Poszła z moim bratem.

– Ty masz brata?! – Falco wpatrywał się we mnie zdziwiony.

– A myślałem, że ten maluch to twój syn... – wymamrotał Zippy, więc szybko odwróciłem się do tyłu. Poczułem jak coś chrupie mi w karku, ale zignorowałem to.

– Ta, i spłodziłem go mając piętnaście lat. – Parsknąłem. Jak ja mam wytrzymać w tym towarzystwie jeszcze kilkanaście minut do rozpoczęcia meczu? I jeszcze cały mecz do tego?

– Wiesz, różnie bywa – zauważył Keenan.

– A z kim miałbym go mieć?

– Byłeś dwa razy w związku przecież. – Tym razem odezwał się Gabi.

– Poważnie? – Popatrzyłem na niego załamany. – Nawet ty przeciwko mnie?

– Byłeś? A z kim? – zapytał zainteresowany Falco.

– I tak nie znasz, więc po co ci ta informacja? – odpowiedziałem pytaniem na pytanie. Szatyn pokręcił głową.

– Piszę książkę i zbieram informację. Chcę imiona, nazwiska, grupę krwi, czy na coś chorują, czy mieli coś kiedyś wycinane.

– To zabrzmiało tak, jakbyś szukał ofiary do handlu ludźmi a nie pisał książkę. – Zippy popatrzył na niego znad okularów.

– Bo ja piszę książkę – oznajmił Falco. – O wszystkich ludziach, których już shandlowałem. To jak?

Popatrzyłem na niego a następnie przybliżyłem się miejsca, które było zajęte dla Anthony'ego, aby siedzieć jak najdalej od Falco. Flashman zaśmiał się. Po chwili przyszła Sophia z moim bratem. Anthony miał twarz umorusaną czerwonym sosem; w jednej ręce trzymał nadgryzionego hot doga, a w drugiej różową watę cukrową.

– To ten słynny syn Riccardo? – zapytał Falco, patrząc na chłopca, który koślawo wgramolił się na swoje siedzenie.

– Jaki syn? – dopytała zainteresowana Sophia. – Riccardo, ja myślałam, że to twój brat. Nawet on tak powiedział.

Kobieta była zdezorientowana, Falco głupi, a Gabi, Keenan i Zippy patrzyli na nas rozbawieni. Miałem dość. Westchnąłem.

– Bo to mój brat. – Tylko tyle zdążyłem powiedzieć, bo rozniósł się głośny dźwięk. Stadion był już zapełniony a zegarek na moim lewym nadgarstku wybił równą piątą.

Mecz się zaczynał.

Na środek boiska wyszedł wysoki mężczyzna z białymi włosami. Miał na sobie czarny, elegancki garnitur i zdawał się nie pasować do całego zamieszania. Przez chwilę nawet myślałem, że to Terry, bo facet z daleka wyglądał niemal identycznie jak on.

– Wystąpią przed państwem dwie drużyny. Zostały one utworzone na potrzeby dzisiejszego spotkania i składają się z dziesięciu najlepszych graczy z całego kraju – wyjaśnił. W tym momencie już miałem stuprocentową pewność, że ten facet to nie był Terry. Jego głos był poważny i przez ton, jakim mówił, przez moje ciało przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Kątem oka widziałem jak przez twarz Sophii przeszedł dziwny wyraz; ona go znała. – Jednak do krajowej reprezentacji wybrani zostaną trzej gracze. Jacy, o tym zadecyduje dzisiejszy mecz – dopowiedział. – Ja nazywam się Dave Archibald i będę jednym z sędziów.

Już wiedziałem czemu ten facet był tak podobny do Terry'ego, a Sophia miała dziwny wyraz twarzy. To był on, prawdopodobnie największa gwiazda koszykówki w tym kraju, a przy tym ojciec wieżowca. Dave Archibald.

Patrzenie na tego człowieka na żywo było dziwnym uczuciem. Jako mały chłopiec interesowałem się trochę sportem i oglądałem każdy mecz wszystkich japońskich reprezentacji, a także jakieś solowe wystąpienia. A teraz widziałem jednego z tych najbardziej podziwianych sportowców na żywo. Nawet lepiej! Znałem jego syna, a Dave Archibald rezerwował te miejsca, na których teraz siedziałem ze znajomymi i mamą Terry'ego.

– Od której godziny już tu są? – zapytał Gabi, odwracając się do tyłu do Keenan'a. Sharpe nachylił się trochę do niego.

– Od pierwszej chyba. Terry mówił mi wczoraj, że mają się tu tak stawić – odpowiedział rudowłosy. Garcia kiwnął głową i szepnął coś do Aitora. Ja natomiast skupiłem się na oglądaniu wychodzących zawodników, starając się wypatrzeć wśród nich znajomą, białą czuprynę.

W końcu ją dostrzegłem; jak zwykle Archibald miał we włosach czarną opaskę. Zagryzłem wargi, obserwując go. Mogło to być głupie, ale był jedyną osobą na tym boisku, na której rzeczywiście skupiałem uwagę. Reszta mnie zupełnie nie interesowała.

W pewnym momencie, kiedy komentator wyjaśniał zasady spotkania, widziałem jak białowłosy się rozgląda. Bacznie obserwował kibiców, aż w końcu odwrócił się w naszą stronę. Mógłbym przysiąc, że zauważyłem jak się uśmiechnął, kiedy nas dostrzegł.

Pokręciłem zrezygnowany głową. Potem rozległ się gwizdek a gra się rozpoczęła. Boisko stało się dla mnie rozmazaną plamą, na której widać było przesuwające się dwa inne kolory – czarny, czyli kolor, w który ubrana była drużyna Archibalda, i zielony, czyli barwy przeciwników. Syknąłem zdenerwowany, bo mruganie nic nie pomagało. Tak naprawdę nic nie widziałem. Moje serce biło o wiele za mocno i czułem się o wiele gorzej niż wcześniej.

W końcu poczułem jak ktoś mną szarpie. Odwróciłem się w bok a moim oczom ukazał się Falco. To właśnie on mną potrząsnął.

– Okej? – zapytał a ja kiwnąłem głową w podziękowaniu, bo w sumie nie bardzo wiedziałem czy rzeczywiście było okej i czy czułem się lepiej. Falco patrzył na mnie jeszcze przez chwilę a potem odwrócił się stronę boiska. – Dajesz, Archibald! – wydarł się, jakby to jakimś cudem miało dotrzeć do Terry'ego i go zmotywować. Ja też zerknąłem na grę; Terry był przy piłce i razem z trochę niższym od siebie chłopakiem z zielonymi włosami, który grał z nim w tej samej drużynie, przemykał po połowie rywala i w końcu dotarł pod kosz. – Nie daj tym pizdom z sobą wygrać! Dajesz, kurwa!

Widziałem jak Sophia kiwa głową niezadowolona.

– Rany, Falco. Czy ty musisz być taki wulgarny? – zapytała. – Przecież tu są kobiety. – Pokazała na siebie, a potem na Jade, Sky i Trinę. – I dziecko. – Tym razem wskazała Anthony'ego, który zadowolony wcinał watę cukrową.

– Sorry, ale, kurwa, targają mną emocje – wyjaśnił Falco, a potem znów się coś wydrał do Archibalda. Pokręciłem głową, obserwując jak tym razem przeciwnicy wtargnęli na połowę drużyny Terry'ego i zaczęła się walka pod koszem.

W końcu jeden z zielonych rzucił a sędzia policzył, że za trzy punkty. Widziałem jak Terry coś zły do siebie gada, a zielonowłosy chłopak próbował go uspokoić.

– Kto to jest? – zapytałem, bo nigdy wcześniej go nie widziałem a wydawało się, że on i Terry dość dobrze się dogadują.

– To Carlo Ferriera – wyjaśnił Keenan, nachylając się nade mną. – Gra od paru lat z Terry'm w jednej drużynie i obaj startują do drużyny krajowej.

– Tak czy siak Terry ma największe szanse na dostanie się. – Wtrącił Zippy, więc na niego popatrzyłem. – Po pierwsze; jego tata. Po drugie; gra już trochę i ma spore grono fanów. – Jak na potwierdzenie tego dziewczyna z rzędu przede mną wydarła się zadowolona, kiedy Terry rzucił do kosza przeciwników i ładnie wleciało, dając jego drużynie kolejne punkty. – No i po trzecie; jego umiejętności zdecydowanie przewyższają innych, co widać na boisku. – Pokazał dłonią na trwający mecz. Przytaknąłem.

Mi się dzisiaj nie udało zaliczyć egzaminu, ale jakąś cząstką siebie chciałem aby Terry wygrał i się dostał.

***

Dopiero parę minut przed dwudziestą udało nam się wyjść. Mecz się zakończył i zwyciężyła drużyna Terry'ego. Teraz czekaliśmy przed wejściem na stadion na Archibalda; staliśmy tu wszyscy, cała nasza siedemnastka. I podczas gdy wszyscy ze sobą dyskutowali, ja stałem na uboczu.

W trakcie meczu dostałem powiadomienie o wyniku procentowym mojego egzaminu, naprawdę nie zdałem. Ale w opisie oceny widziałem informację od profesora, że mój ojciec wyniku nie otrzymał.

– Chyba coś ci dzisiaj nie poszło. – Usłyszałem przy uchu i przestraszony podskoczyłem, na co ktoś za mną się zaśmiał. Odwróciłem się do tyłu. Przede mną stał Archibald; był bardzo zadowolony z siebie. I w sumie mu się nie dziwiłem. Dostał się do reprezentacji, miał prawo być z siebie dumny.

– Chcemy teraz ogłosić państwu ostateczny wynik. Mecz zakończył się zwycięstwem drużyny, której kapitanem był Carlo Ferriera. – Wszyscy zawodnicy w czarnych strojach zawołali zadowoleni, a wraz nimi tłum. Mógłbym przysiąc, że przez szczęśliwe krzyki Falco prawdopodobnie ogłuchnę. Na środku boiska, między obiema drużynami, stał jeden sędzia. Mężczyzna był otyły, miał na sobie jasną marynarkę i granatowe spodnie. To on wszystko wyjaśniał i za moment miał ogłosić nazwiska przyjętych. Nawet nie zdałem sobie sprawy, kiedy zacisnąłem ze zdenerwowania ręce na spodniach. Byłem ciekaw czy Terry się dostanie... – Wiem, na co wszyscy państwo czekacie. Dlatego już przechodzę do ogłoszenia szczęśliwej trójki. Z drużyny czarnych dostał się Carlo Ferriera. – Tłum klaskał. Widziałem jak Terry klepie zielonowłosego po plecach. My również biliśmy brawo, ale spodziewałem się, że to Archibalda wyczytają pierwszego... A co jeśli on się nie dostał? Potem sędzia wyczytał nazwisko chłopaka z drużyny zielonych, ale od nas akurat nikt mu brawa nie bił. – I ostatnia osoba, której obecność chyba nikogo w reprezentacji nie zdziwi... Terry Archibald.

– Skądże. Wszystko było okej, zanim się pojawiłeś – odpowiedziałem mu, a Archibald znów się zaśmiał. Nasza rozmowa sprawiła, że wszyscy nasi znajomi i mama Terry'ego do nas podeszli.

– Nie usiadłeś z moim trenerem. Chujowy z ciebie doping.

– Nigdy ci nie obiecywałem, że nim będę. Sam sobie to ubzdurałeś.

Widziałem jak Sophia podchodzi bliżej do Terry'ego i mocno go przytula. Archibald zachichotał i oddał uścisk. Po tym cała reszta zaczęła mu gratulować, nawet Anthony poszedł mu przybić piątkę.

– To ten twój brat? – zapytał Terry, wskazując na młodego.

– Niestety tak – przytaknąłem. Widziałem jak Terry nachyla się aby coś mu powiedzieć, ale w tym czasie stadion opuścił Dave. Mężczyzna zlustrował nas wszystkich wzrokiem; jego błękitne oczy świdrowały każdego a potem po prostu odszedł. Nawet nie podszedł do żony i syna. Zignorował ich.

Sophia popatrzyła za nim, potem na Terry'ego aż w końcu pobiegła za mężem i go zatrzymała. Stali kawałek od nas i nie mieliśmy jak słyszeć o czym rozmawiają. Oboje jednak co jakiś czas patrzyli w naszą stronę.

W końcu białowłosy mężczyzna nachylił się i pocałował żonę w czoło, a potem odszedł. Sophia natomiast wróciła do nas.

– Tata się cieszy, że się dostałeś – oznajmiła do Terry'ego.

– Ta? To dlaczego nie potrafi podejść i tego powiedzieć? – zapytał Archibald. Sophia wyraźnie się spięła.

– Wiesz jaki on jest.

– Wiem. – Terry odsunął się od niej i poprawił czarną bluzę, którą miał na sobie. – Wiem też, że on nie byłby ze mnie dumny, gdybym został mistrzem wszechświata. Więc zostaw te gatki dla siebie.

Widziałem, że Terry'ego to bolało. Rozumiałem to. Też tak często miałem; mój ojciec nie umiał się cieszyć z moich sukcesów. I tak jak Dave nawet nie potrafił pogratulować.

W tamtym momencie zrozumiałem jak bardzo ja i Terry jesteśmy do siebie podobni. 





od przyszłego tygodnia prawdopodobnie zacznę wrzucać po dwa rozdziały tygodniowo aby do końca lipca to opowiadanie zakończyć i zająć się innym<3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro