rozdział X

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Terry pov:

– Naprawdę potrzebujesz aż tygodniowego zwolnienia? – zapytał trener, patrząc na mnie uważnie. Siedzieliśmy w jego gabinecie; ja na wygodnej kanapie w rogu pomieszczenia, a on za biurkiem.

– Tak, to dość ważne – oznajmiłem pokrótce. Mogło to być głupie, ale naprawdę chciałem zabrać Riccardo do Stanów. Kiedy zobaczyłem w internecie artykuł o tym, co ma mieć miejsce w USA, wiedziałem, że on musi tam być. To mogła być dla niego ogromna szansa.

Mężczyzna patrzył na mnie z uniesioną brwią.

– Ale wiesz, że jeśli nie będzie cię tyle czasu to na następnym meczu nie wystąpisz w podstawowym składzie?

– Wiem, ale zdania nie zmienię. Muszę lecieć.

Czarnowłosy westchnął i sięgnął do szuflady, z której wyciągnął jakiś papier.

– Wykreślam cię z treningów z przyszłego tygodnia – oznajmił. – A teraz już zmykaj, mam co robić.

Podziękowałem mu z uśmiechem i wyszedłem z gabinetu, wypuszczając z siebie powietrze. Nasz dzisiejszy trening już się skończył i w ośrodku nie było już praktycznie nikogo. Ruszyłem w stronę szatni, w której miał czekać na mnie Carlo.

– Terry? – Usłyszałem dziewczęcy głos, a zza rogu wyszła menadżerka naszej drużyny, Sarah. Szarowłosa dziewczyna trzymała w dłoniach ręczniki, które pewnie miała zanieść do pralni.

– Co? – zapytałem dość niemiłym tonem, bo szczerze to nie za bardzo za nią przepadałem. Była... łagodnie mówiąc, wkurwiająca.

– Masz wolne popołudnie? Bo mam dwa bilety do kina i może chciałbyś ze mną pójść? – zapytała przesłodzonym tonem, a ja byłem pewien, że któryś z chłopaków pewnie wcześniej odmówił i teraz miała zamiar męczyć mnie.

– Nie, dzięki – mruknąłem i minąłem ją, wchodząc wreszcie do szatni. Tam stał już przebrany w codziennie ciuchy Carlo, który patrzył na mnie rozbawiony. – Co rżysz?

– Ktoś wpadł w oko pani menadżerce – zaśmiał się a ja przewróciłem oczami, podchodząc do swojej szafki.

– Spierdalaj.

– Ach, no tak, zapomniałem. Ty nie jesteś nią zainteresowany, bo masz na oku tego pianistę.

– Nawet nie będę tego komentować. – Pokręciłem głową.

– No przyznaj. – Stanął przy mnie, kiedy zacząłem się przebierać. Zerknąłem na niego przez ramię, ściągając koszulkę, w której grałem i zakładając zieloną bluzę.

– Tak lecę na niego, jak ty na Falco.

Oburzony Carlo cofnął się do swojej szafki i wyjął z niej płaszcz.

– Obrażam się na ciebie.

Zaśmiałem się.

– Ale jako pierwszy będziesz pisał o pamiątkę ze Stanów.

– Może, o ile nie będziesz zbyt swoim pianistą zajęty.

***

– Musimy poważnie pogadać – powiedział Falco, kiedy tylko wszedł do mojego mieszkania. Ja byłem zajęty pakowaniem ubrań do walizki i zabierania Zoe tych, które wpakowałem, ale suczka uparcie je wyciągała.

– O czym? – zapytałem, gdy Flashman wszedł do mojej sypialni i rzucił się na łóżko.

– O paru znaczących sprawach. – Jego ton był poważny, co było aż do niego niepodobne. Odrzuciłem więc na bok ubrania i skupiłem się na Flashmanie, bo taka chwila była rzadka.

– Jakich konkretnie?

– Chodzi o Carlo – powiedział a ja uniosłem zainteresowany brew. Oho. – A przynajmniej, tak myślę, że o niego.

– Chyba nie bardzo rozumiem o co ci chodzi.

Falco jęknął zrezygnowany i walnął się na łóżko, na co Zoe zaszczekała ostrzegawczo i wskoczyła do niego. Flashman poczochrał ją po łebku.

– Skip i Chip chcieli jechać na jakąś wycieczkę szkolną na Okinawę – zaczął. – A, powiedzmy... no nie było nas na nią stać – dopowiedział po krótkiej chwili, a ja westchnąłem i usiadłem obok niego. Znałem sytuację Falco i, cóż, nie była ona zaciekawa. Niejeden raz ja czy któryś z chłopaków z naszej paczki mu pomagaliśmy. Oczywiście, żaden z nas nic za to nie chciał, bo Falco był dla nas jak brat.

– I co Carlo zrobił? – dopytałem niepewnie, bo nie miałem pojęcia czego się spodziewać. Co prawda, pewnie nie było to nic głupiego, bo Carlo był raczej z tych odpowiedzialniejszych, ale trzeba było spodziewać się wszystkiego.

– Poszedłem dzisiaj do szkoły, bo wychowawczyni Skipa do mnie zadzwoniła – odpowiedział po chwili przerwy, a następnie odwrócił głowę w moją stronę. – Wiesz co się okazało? Że ktoś pokrył im koszty wycieczki!

– A to źle?

– Tak, bo mało mi już brakowało do uzbierania całej kwoty – mruknął. Pokręciłem rozbawiony głową. Falco był nieodpowiedzialny i rzadko kiedy się w cokolwiek tak bardzo angażował, bo stwierdzał zwykle, że mu się nie chce. Ale jeśli chodziło o jego braci, byłby w stanie przemierzyć cały świat, żeby zdobyć coś, co tylko polepszy im życie. – Ale z drugiej strony... Teraz jest już przynajmniej pewność, że pojadą – westchnął. – Nauczycielka mi powiedziała, że parę dni wcześniej przyszedł jakiś nieznajomy facet, który podobno mnie zna i ja wiem o tym, że płaci za chłopaków. I miał zielone włosy, to musiał być on.

– Może powinieneś z nim o tym pogadać? – zasugerowałem.

– Ale co miałbym mu powiedzieć?

– Że bardzo ci schlebia jego pomoc i chyba się na niego rzucisz z miłością, ale jak chciał cię poderwać to niech zabierze cię na jakieś wyścigi. Albo do Maka.

Falco popatrzył na mnie podłamanym wzrokiem, wzdychając cicho.

– Jesteś popierdolony.

Zaśmiałem się, unikając czerwonej poduszki, którą Flashman we mnie rzucił. Upadła na podłogę, więc schyliłem się i ją podniosłem, a następnie cisnąłem w Falco. Szatyn w odpowiedzi wziął inną i zaczęliśmy się nimi bić.

W tym czasie Zoe zeskoczyła z łóżka i podeszła do walizki, wyciągając bluzę, którą wcześniej wpakowałem.

– Ona chyba nie chce, żebyś gdziekolwiek leciał – zauważył Falco, kiedy przestaliśmy bić się poduszkami i patrzyliśmy na suczkę.

– Japierdole, Zoe, zostaw to – mruknąłem i podniosłem się z łóżka, podchodząc do psa i próbując zabrać ubranie. – No dawaj. – Pociągnąłem za rękaw, ale Zoe w odpowiedzi na mnie zawarczała. – Spróbuj jeszcze raz, a cię, kurwa, do schroniska oddam.

Falco zaczął się śmiać, a ja posłałem mu niezadowolone spojrzenie.

– Oj, ona chyba nie chce mieszkać u Keenan'a – stwierdził. Westchnąłem i puściłem rękaw bluzy. Zadowolona suczka położyła ją na podłodze, aby następnie się na niej położyć.

Popatrzyłem na nią zrezygnowany, a następnie wróciłem do pakowania.

– O czymś jeszcze chciałeś gadać? – zapytałem, a Flashman się zamyślił. Falco podniósł się do siadu i przytulił do siebie jedną z poduszek, którymi się wcześniej okładaliśmy.

– A, tak – przytaknął. – Dlaczego mi nie chcesz powiedzieć po co tam lecicie? – zapytał po chwili a ja się zamyśliłem. To, po co lecieliśmy, miało być po prostu czymś w rodzaju niespodzianki dla Riccardo. Mogłem się mylić – ha, na pewno nie – ale coś mi mówiło, że to, co tam będzie sprawi mu przyjemność i będzie dla niego ogromną szansą.

– To... – zacząłem – tajemnica – dopowiedziałem po chwili.

– No błagam, mi możesz powiedzieć – mruknął niezadowolony, na co się zaśmiałem.

– Ja powiem tobie, ty Zippy'iemu, on Keenan'owi, od niego dowie się Sol, potem Arion a na końcu Riccardo. Nie ma opcji.

Widziałem jak Falco przewraca oczami.

– Dowiesz się za jakieś trzy dni – obiecałem. Oni wszyscy się wtedy dowiedzą.

***

Riccardo pov:

– Naprawdę liczyłem, że żartujesz z tymi Stanami – mruknąłem, kiedy Terry wysiadł ze swojego samochodu na moim podjeździe, żeby włożyć moją walizkę do bagażnika.

– Ja nie żartuję z takich rzeczy – odpowiedział a ja westchnąłem i wsiadłem na miejsce pasażera. Od razu przywitało mnie radosne szczekanie Zoe. Niewielki plecak, który zamierzałem zabrać ze sobą na pokład samolotu, ułożyłem na kolanach.

– Witam, panią – powiedziałem do niej, odwracając się do tyłu, gdzie siedziała, i pogłaskałem ją po łebku. – Ona leci z nami? – zapytałem, gdy tylko wieżowiec usadowił się za kierownicą.

– Nie, zostawimy ją u Keenan'a i pojedziemy na lotnisko – wyjaśnił i odpalił silnik, po czym zmienił bieg i wyjechaliśmy z posesji. Westchnąłem, opierając głowę o zagłówek. Moi rodzice, a w szczególności ojciec, nie byli zadowoleni z mojego niezaplanowanego wyjazdu i początkowo mi go zabraniali. W sumie wtedy ja też nie bardzo chciałem lecieć, bo musiałem nadrobić aż dwa tygodnie zajęć i miałem do ogarnięcia skłóconych Gabriela i Aitora. Z drugiej strony, byłem ciekawy tego, co zaplanował Terry.

– Chyba sobie żartujesz – mruknąłem. – Mam studia. Nigdzie nie lecę. Zwłaszcza z tobą.

Terry uśmiechnął się.

– Od początku roku ani razu nie widziałem cię na uczelni – zauważył. – I polecisz. Myślę, że będzie tam dla ciebie coś ważniejszego niż studia.

Dlatego obiecałem, że jak będzie coś nie tak od razu będę do nich dzwonić. I zobowiązałem się brać leki. To ich trochę uspokoiło, ale wciąż nie byli przychylnie do Archibalda nastawieni.

Mnie jednak zżerała ciekawość, co będzie ważniejsze dla mnie niż studia.

Droga do domu Sharpe'a upłynęła nam dość spokojnie; żaden z nas się nie odzywał – jedynie cicho grało radio a Zoe szczekała co jakiś czas. Obaj byliśmy pochłonięci myślami, a ja nie miałem pojęcia czego mam się po tym wyjeździe spodziewać.

Na podjeździe zobaczyłem obcy granatowy samochód, w którym za kierownicą siedział pół łysy facet. Obaj z Terry'm popatrzyliśmy po sobie, ale zgodnie wysiedliśmy, nie przejmując się mężczyzną. Ja otworzyłem tylne drzwi, aby Zoe mogła wysiąść a Archibald w tym czasie z bagażnika wyjął dużą, zieloną torbę, którą zarzucił sobie na ramię.

– Co tu jest? – zapytałem, pokazując na bagaż, który białowłosy chyba zamierzał zostawić w domu Sharpe'a.

– Rzeczy damy – odpowiedział, pokazując głową na psa, który już się dobijał do drzwi wejściowych. Obaj szybko do niej podeszliśmy, ale nie zdążyliśmy otworzyć drzwi, bo przed nami stanęła średniego wzrostu kobieta z rudymi włosami, która patrzyła na nas z uśmiechem. Ja jej nie znałem, ale Terry wręcz przeciwnie.

– O, ciocia, hej – przywitał się z nią a ta uśmiechnęła się szerzej.

– Terry! Jak dobrze cię widzieć – powiedziała i byłem pewien, że zaraz go mocno uściska. I po chwili rzeczywiście to zrobiła, a gdy cofnęła się o krok dół jej długiej, liliowej sukienki zakołysał się. – A to? – zapytała, pokazując na mnie.

– Cóż, to Riccardo – przedstawił mnie Archibald.

– Dzień dobry – mruknąłem, kiwając głową. Rudowłosa uśmiechnęła się do mnie przyjaźnie.

– Bardzo miło mi cię poznać – oznajmiła, a następnie zwróciła się do Archibalda. – Legowisko dla Zoe już przygotowaliśmy. Keenan czeka na was w kuchni. Ja już lecę, bo randka na mnie czeka! – zawołała szczęśliwa i dobiegła do granatowego auta. Wsiadła na miejsce pasażera, pomachała nam i samochód zniknął za rogiem.

– Kto to był? – zapytałem.

– Mama Keenan'a – odpowiedział. – I chyba jej nowy chłopak, nie wiem.

Przytaknąłem i weszliśmy do środka. Rzeczywiście w kuchni siedział niezadowolony Sharpe. 

– Znowu się wkurwiasz na nią za to, co? – zapytał go Terry.

Keenan przywitał się cicho a następnie nadąsany zerknął przez okno na podjazd.

– Ona się zachowuje jakby co najmniej była dorosła i mogła latać na randki – oznajmił, a po jego tonie rzeczywiście można było wyczuć, że jest niezadowolony.

Widziałem jak Terry się śmieje.

– Keenan, ona jest dorosła. Starsza od nas wszystkich – zauważył. – Nie możesz jej ograniczać tylko dlatego, że uważasz, że nie powinna spotykać się z kimś innym.

Keenan przewrócił oczami.

– Jasne, że mogę.

– Ile już twój tata nie żyje, co? Dwanaście lat na pewno. Ona ma prawo znowu się z kimś spotykać. Ma prawo... być szczęśliwa.

– Ale było dobrze, tak jak było – mruknął rudowłosy. – Przez dwanaście lat żyliśmy tylko we dwójkę, a ona teraz sobie kogoś znalazła.

Terry pokręcił głową rozbawiony.

– Jesteś o nią zazdrosny? – zapytał. – Keenan, no błagam. Przecież zawsze będziesz jej ukochanym synkiem – dodał przesłodzonym tonem, na co ja się wzdrygnąłem.

Mało rozumiałem z ich konwersacji, bo absurdalnym wydawało mi się to, że Keenan był zazdrosny. I to jeszcze o to, że jego mama sobie kogoś znalazła. Jednocześnie z tyłu głowy pojawiła mi się myśl, że jednak ten mężczyzna ze zdjęć w pokoju Sharpe'a był jego ojcem... zmarłym ojcem.

Keenan przewrócił oczami na słowa Terry'ego.

– Nawet nie wiesz jak obrzydliwi są razem – mruknął i wziął od Terry'ego torbę z rzeczami Zoe. – Nie da się wytrzymać z nimi paru minut, bo zaraz się ściskają.

Terry zaśmiał się.

– Wiesz, skoro ty powstałeś to twoi rodzice musieli robić gorsze rzeczy niż tylko ściskanie się.

– Wiem, ale mnie przy nich nie było. Wiesz co? Skończmy ten temat, po co psuć sobie humor randką mojej mamy? – zasugerował. – Przywiozłeś wszystko, co będzie Zoe potrzebne?

Archibald zastanowił się.

– Zabawki, smaczki, karmę, moją bluzę, bo ją ukradła z walizki – zaczął wyliczać, a na to ostatnie parsknąłem rozbawiony. – Witaminy, smycz, bo obrożę ma założoną, szczotkę. Chyba wszystko.

Keenan przytaknął, a Terry zniknął w salonie, gdzie chyba wcześniej powędrowała suczka.

– Gotowy na lot? – zagadnął mnie rudowłosy, odkładając torbę na krzesło. Westchnąłem.

– Liczyłem, że żartuje – przyznałem. – Nie bardzo chce mi się lecieć.

– Ale zżera cię ciekawość – podsunął a ja niechętnie musiałem przyznać mu rację. Byłem w cholerę ciekawy, co takiego Archibald zaplanował.

Coś ważniejszego niż studia. Ale co miałoby być ważniejsze od zadowolenia moich rodziców i zapewnienia mi przyszłości?

W sumie teoretycznie wszystko.

– Riccardo, mógłbym cię o coś zapytać? – Z zamyślenia wyrwał mnie głos rudowłosego.

– Już zapytałeś.

Keenan przewrócił oczami.

– Dlaczego nie było z tobą kontaktu przez tyle czasu a kiedy się zobaczyliśmy wyglądałeś jak żywy trup?

Bałem się tego pytania. Nie miałem pojęcia, co mam na to odpowiedzieć. Chciałem w końcu pozbyć się jarzma utrzymywania choroby w tajemnicy – zwłaszcza że Keenan bardzo mi pomógł w ostatnim czasie. Ale strach, że każdy mnie zostawi był ogromny.

– Bo nikt z nich nie zaakceptowałby twojej choroby. Pojmij to w końcu – powiedział, patrząc mi prosto w oczy. – Archibald też nie zaakceptuje. Oni nic nie akceptują.

Nie miałem nawet pojęcia dlaczego tak bardzo się tym przejmuję. Dlaczego przejmuję się tym, że on mnie nie zaakceptuje. Przecież Terry był tylko niepotrzebnym elementem w moim życiu, który znikąd się pojawił i zaraz miał zniknąć.

I niech lepiej zniknie jak najszybciej nim poczuję się na tyle komfortowo, że powiem mu za dużo.

– Byłem... chory – mruknąłem w odpowiedzi.

– Na co? Potrzebowałeś pomocy? Mogłeś zadzwonić albo napisać – oznajmił troskliwym tonem Keenan, a ja poczułem się głupio, że tak bardzo go okłamuję. Że okłamuję ich wszystkich. – Któryś z nas by przyjechał i ci w czymś pomógł. Rany, tak mi głupio, przecież jakbym wiedział, że źle się czujesz to poprosiłbym kogoś innego, żeby przyjechał po Gabiego na imprezie. Może nawet moja mama by zgodziła się go zawieźć – mówił szybko, a ja nie miałem nawet jak przerwać jego monologu. – Albo ta ciocia Ariona. Albo Vlad! Też nie pił. Rany. Bardzo cię przepraszam i...

– Keenan, nie szkodzi – wtrąciłem mu się w zdanie, a on popatrzył na mnie z niezrozumieniem wypisanym na twarzy. Jego prawe ucho drgnęło.

– Ale mi jest naprawdę przykro. Pewnie zwlokłem cię chorego z łóżka.

– Naprawdę nic się nie stało – oznajmiłem z uśmiechem, klepiąc go po ramieniu. – Niezależnie czy chory, czy zdrowy i tak bym przyjechał.

Keenan posłał mi przyjazny uśmiech.

– Ale na przyszłość dzwoń, dobra? Albo do mnie, albo do Terry'ego czy któregokolwiek z chłopaków. Nawet do Falco.

– Dobra, obiecuję, że będę dzwonić – mruknąłem.

– Jakie to było słodziutkie – wtrącił się z przekąsem Archibald, a ja westchnąłem zrezygnowany.

– Naprawdę mam do niego też dzwonić? – zapytałem Keenan'a.

– Tak – przytaknął Sharpe z uśmiechem, a ja zerknąłem kątem oka na białowłosego, który stał oparty o futrynę drzwi i patrzył na nas rozbawiony. Pokręciłem głową.

– Wolę zdechnąć w męczarniach niż do niego dzwonić.

***

Odprawa na lotnisku przeszła dość sprawnie i niedługo po tym siedzieliśmy już w samolocie. Ja miałem miejsce przy oknie, a obok mnie siedział Archibald.

– Długo będziemy lecieć? – zapytałem go.

– Trzynaście godzin – odpowiedział a ja jęknąłem zrezygnowany.

– I tyle mam z tobą wytrzymać?! – krzyknąłem, na co siedząca za mną starsza kobieta kopnęła mój fotel. Wymamrotałem ciche przeprosiny i nadąsany patrzyłem na Terry'ego, bo nie był łaskaw mi powiedzieć tego wcześniej. Wziąłbym tabletki nasenne i poszedł spać, żeby tylko go nie słuchać. A tak to będę się męczył.

Śliwkowooki wpatrywał się we mnie rozbawiony moim nagłym wybuchem.

– Nie przeżywaj – mruknął i zaczął kręcić się na fotelu, aby pewnie usadzić się w wygodniejszej pozycji. Westchnąłem zrezygnowany. – Po imprezie u Keenan'a byliśmy ze sobą dłużej niż trzynaście godzin – zauważył. – A przed nami jeszcze cały tydzień razem. – To już powiedział niebezpiecznie się do mnie przybliżając.

– Trzymaj dystans – mruknąłem, cofając się bliżej okna. – Będę odliczać dni do zakończenia naszej wycieczki.

Terry zaśmiał się.

– Chyba że będziesz zbyt wdzięczny za to, po co tam lecimy – mruknął pewnym siebie tonem, a ja kopnąłem go w łydkę.

– Chyba śnisz.

– Jakbym śnił o tobie to byłby to koszmar – zauważył, a w tym czasie stewardessa zaczęła wyjaśniać wszystkie zasady bezpieczeństwa i inne takie rzeczy. Obaj włączyliśmy tryb samolotowy w telefonach i zapięliśmy pasy, a ja postanowiłem odsłonić okno.

Przewróciłem oczami na jego słowa.

– Ale łaskawie mógłbyś powiedzieć po co tam lecimy – szepnąłem do niego, kiedy stewardessa objaśniała gdzie są wyjścia ewakuacyjne.

Terry zamyślił się.

– Mamy poniedziałek – mruknął. – Czyli w środę wieczorem – dopowiedział.

Westchnąłem zrezygnowany. Po kilkunastu minutach samolot wzbił się w powietrze, więc odpiąłem pasy i odwróciłem tyłem do Terry'ego, bo miałem dość. Może niekoniecznie jego a tego wszystkiego. Czułem się przebodźcowany, a lot zapowiadał się niemiłosiernie długi.

***

Trzynaście godzin lotu minęło mi jednak dość szybko, bo większą część – czyli w sumie jakieś osiem godzin – przespałem a przez resztę czytałem książkę. I w tym czasie, kiedy ja nie spałem, robił to Archibald, więc niemal w ogóle ze sobą nie rozmawialiśmy. Samolot w końcu zmierzał się do lądowania, więc zapiąłem pas a potem z zaciekawieniem zerknąłem przez okno. Na zewnątrz było już ciemno; światło dnia zostało zastąpione nocą a ja czułem się jak w innym świecie. Dużo podróżowałem z rodzicami parę lat temu, ale Stanów nigdy nie odwiedziliśmy. Oni zwykle preferowali Europę – głównie Austrię, gdzie myślałem, że wyślą mnie na konserwatorium muzyczne, gdy tylko odkryłem w sobie talent do gry na pianinie, skrzypcach i wiolonczeli. Marzenia jednak chuj strzelił i zastąpiła je szara rzeczywistość, w której za niedługo zastąpię ojca w firmie.

Z zaciekawieniem przyglądałem się bardzo oświetlonemu miastu, gdy usłyszałem, że Terry się przebudził i zapinał pasy. Odwróciłem głowę w jego stronę; jego białe włosy stały w każdą stronę, czarna opaska zsunęła się na oczy a na twarzy widniał grymas jak u dziecka, które mama za wcześnie obudziła.

Wyglądał uroczo.

Zarumieniony na tę myśl, szybko odwróciłem się w stronę okna, aby on nie zauważył mojej twarzy. Dlaczego ja w ogóle o tym pomyślałem? Przecież to był Terry! On nie miał prawa być uroczym, do cholery! Odetchnąłem. Spokojnie, Riccardo, wyobraź go sobie z zieloną skórą, żółtymi kłami, które wystają z gęby i wielką brodawką nad brwią. Wtedy na pewno nie będzie uroczy. Pomyślałem, co rzeczywiście podziałało, bo czułem jak moja twarz wykrzywia się w grymasie.

Załoga samolotu nakazała zabrać bagaże podręczne i zostawić porządek na swoich miejscach, a potem powoli można było ruszyć w stronę wyjścia z samolotu. Terry podał mi niewielki plecak, który zabrałem ze sobą, na plecy zarzucił swój i skierowaliśmy się w stronę wyjścia. Jako jedni z ostatnich przeszliśmy przez długi rękaw, a kiedy w końcu wyszliśmy na powietrze odetchnąłem z ulgą. Szliśmy w stronę budynku lotniska, a ja z zaciekawieniem rozglądałem się. Było widać wielkie budynki, które stały niedaleko i było bardzo oświetlone. Słyszałem jeżdżące po ulicach samochody. Potem uniosłem głowę w górę a moim oczom ukazało się ciemne niebo, które ozdobione było pewnie milionami niewielkich światełek. Odetchnąłem.

– Podoba ci się tu? – zapytał Terry, a ja zerknąłem na niego.

– Jestem tu od paru minut, ciężko stwierdzić czy mi się podoba – zauważyłem a potem westchnąłem. – Nigdy nie byłem w Stanach, więc raczej będę się zachwycać wszystkim, co tu zobaczę – przyznałem. Terry przytaknął i czułem jak jego śliwkowe oczy mocno się we mnie wpatrują. Poczułem się goły. Oczywiście, nie w sensie fizycznym, ale bardziej takim emocjonalnym. Czułem, że on mnie rozumie.

I że może zrozumie to, czego tak bardzo nie chciałem mu mówić. Bo właśnie bałem się, że nie zrozumie i nie zaakceptuje. Ale może byłem w błędzie i za bardzo wziąłem do siebie słowa ojca?

Kontrola paszportowa minęła dość szybko i sprawnie, więc jakieś pół godziny później szliśmy w stronę wyjścia z lotniska, ciągnąc za sobą walizki. W międzyczasie wyłączyłem tryb samolotowy w telefonie, jednocześnie urządzenie przyciszając, bo chwilę później dostałem parędziesiąt powiadomień, które stworzyłyby nieprzyjemną dla uszu symfonię. Głównie były to wiadomości od mamy i Gabriela, jedna była od Keenan'a, kilka od Ariona i jedna, szczególna od ojca, czego akurat się nie spodziewałem.

Tata: Jak będzie coś nie tak to dawaj znać.

Westchnąłem i wpisałem odpowiedź.

Riccardo: wiem

Po tym wyłączyłem urządzenie i schowałem je do kieszeni, a Terry postanowił się zatrzymać. Ja zrobiłem to samo. Staliśmy na dworze, tuż przy wejściu. Ludzie wciąż nas mijali a ja czułem się senny, bo wszystkie emocje dzisiejszego dnia zaczęły opadać. Chciałem już dotrzeć do tego hotelu czy jakiegokolwiek innego miejsca, w którym mieliśmy spać, wziąć szybki prysznic i rzucić się na łóżku. O, i najlepiej nie wstawać przez cały tydzień. Albo rok. Albo życie.

– Za jakieś dwie minuty będzie taksówka – oznajmił Archibald, a ja przytaknąłem i oparłem się o ścianę, wzdychając cicho. Zaczynało mi być trochę zimno, bo jednak był środek nocy a temperatura na dworze była o wiele niższa niż w samolocie czy na lotnisku.

Rzeczywiście, po około dwóch minutach na parkingu pojawiła się charakterystyczna dla Nowego Jorku żółta taksówka, która zatrzymała się obok nas. Wysiadł z niej wysoki, czarnowłosy chłopak, który przywitał się z Terry'm krótkim uściskiem a mi pomachał. Popatrzyłem na niego zdziwiony, ale kiwnąłem głową na przywitanie.

– Riccardo – odezwał się Terry. – Poznaj Patricka, naszego szofera na cały tydzień.

Uniosłem brew z lekka zakłopotany, a potem uścisnąłem dłoń, którą taksówkarz w moją stronę wyciągnął.

– Miło mi cię w końcu poznać – powiedział i uśmiechnął się.

– Nawzajem – odpowiedziałem. Czarnowłosy razem z Terry'm włożyli nasze walizki do bagażnika, a ja wpakowałem się na tylne siedzenie taksówki. Terry usiadł na miejscu pasażera, Patrick kierowcy i już po chwili wyjeżdżaliśmy z terenu lotniska. Ja zająłem się telefonem, podczas gdy oni ze sobą gadali.

Gabi: jak tylko wylądujecie to masz dać mi znać!!!

Odczytałem wiadomości od Gabriela i na tę ostatnią postanowiłem odpisać.

Rick: już chyba jedziemy do hotelu

Rick: albo po prostu gdzieś mnie wywiozą i zostawią

Odpowiedź przyszła szybciej niż się spodziewałem, bo raczej sądziłem, że Garcia śpi. Zerknąłem na godzinę. Dochodziła trzecia.

Gabi: nie sądzę, że Terry na to pozwoli

Gabi: za bardzo cię lubi

Rick: nie śpisz???

Gabi: u nas jest 16 dopiero, mam sporo czasu do pójścia spać

Postanowiłem zignorować jego wiadomości o Archibaldzie i skupiłem się na słuchaniu rozmowy białowłosego z taksówkarzem. Gadali ze sobą tak, jakby znali się od lat. Może i tak było. Nie znałem wszystkich znajomych Terry'ego.

– Szczerze liczyłem, że już teraz na stałe przeniesiesz się do Stanów – mruknął Patrick, a ja usłyszałem jak Terry wzdycha. On zamierzał zamieszkać w Ameryce? Zdziwiony nasłuchiwałem, ale patrzyłem w telefon, żeby żaden się nie zmiarkował, że ich podsłuchuję.

– Reprezentacja mi trochę plany pokrzyżowała – wymamrotał. – Ale ojciec chce, żebym tam grał.

Czyli to nie Terry'emu zależało na reprezentacji Japonii, a jego ojcu. Chociaż miałem wrażenie, że jednak wieżowiec też chce tam grać. To było dziwne.

– Nie możesz wiecznie słuchać się ojca – zauważył sensownie taksówkarz. – Nie jesteś dzieckiem i jego małą marionetką. Musisz się odciąć i robić wszystko jak uważasz. Nawet jeśli miałby się na ciebie gniewać.

– Podpisałem kontrakt na granie w reprezentacji na pięć lat – wyjaśnił Terry. – Po tym czasie przenoszę się tu. I tak nic mnie tam nie trzyma. Chłopaki wiedzą, co planuję i to popierają. Zresztą i tak nie rzucam koszykówki tylko zmienię drużynę. I nie obchodzi mnie, co sądzi o tym ojciec.

Będę musiał później dowiedzieć się o tym więcej. Co prawda, było mi trochę przykro, że nic o tym nie wiedziałem, ale z drugiej strony – ja i Terry nie byliśmy specjalnie blisko, żeby rozmawiać o takich rzeczach. On nie wiedział o moich planach, ja o niego.

Chociaż nie umiałem pozbyć się tego dziwnego uczucia w klatce piersiowej, kiedy tylko myślałem o tym, że za pięć lat Terry'ego już w Japonii nie będzie.

***

Taksówka zatrzymała się przed olbrzymim budynkiem. Patrick razem z Terry'm wyciągnęli walizki, a ja w tym czasie wysiadłem z pojazdu i przyglądałem się hotelowi. Po chwili Archibald stanął obok mnie a taksówka odjechała.

– To nasz hotel? – zapytałem oszołomiony, chwytając rączkę swojej walizki i zarzucając plecak na plecy.

– Tak – przytaknął. – The ritz-carlton – dopowiedział. – Blisko tu jest Central park.

– Ten z Pingwinów z Madagaskaru? – zapytałem, tym razem ekscytując się jak dziecko. Terry zaśmiał się na moją reakcję.

– Tak – przytaknął. – Ten sam, chociaż to bardziej było zoo w tym parku – zauważył. – Chodź.

Obaj ruszyliśmy w stronę wejścia do hotelu. Ja stanąłem niedaleko windy, podczas gdy Terry poszedł odebrać klucz do pokoju. Z zainteresowaniem rozglądałem się po wnętrzu. Wszystko było tu eleganckie i pełne przepychu, przez co poczułem się podobnie jak w domu.

W końcu Terry do mnie przyszedł, więc obaj weszliśmy do windy. Białowłosy włączył odpowiedni guzik i ruszyliśmy w górę.

– Mamy pokój na ostatnim piętrze – wyjaśnił. – Nie masz lęku wysokości, co?

– Nie – oznajmiłem. – Nie mam.

Przytaknął na to a winda się zatrzymała. Jej drzwi odsunęły się a naszym oczom ukazał się długi, jasny korytarz. Na podłodze leżał ciemnoczerwony dywan ze złotymi zdobieniami. Był dość miękki i przyjemnie się po nim szło do pokoju, który był niemal na samym końcu korytarza.

– Ja zajmuję łóżko od okna – oznajmił podekscytowany Terry, kiedy otwierał drzwi kluczem.

– Jak już musisz – mruknąłem od niechcenia, wchodząc za Archibaldem do środka. W pokoju nie było jednak dwóch osobnych łóżek, a jedno ogromne, które zajmowało całkiem dużą część jasnoszarego pokoju. Obaj patrzyliśmy po sobie, a ja zamknąłem drzwi. – Cóż, chciałem spać koło okna to będziesz spał na podłodze – powiedziałem, pokazując na okno, przy którym nie stał żaden mebel. Terry pokazał mi środkowy palec.

– Spierdalaj. Ja rezerwowałem ten pokój i mam większe prawo wyboru.

– Właśnie widać jak rewelacyjnie ci poszło – westchnąłem, stawiając walizkę koło szafy. – Tylko chyba jednego łóżka nie zdążyli nam wnieść.

Terry przewrócił oczami.

– Będziemy spać razem – zauważył bardzo zadowolony.

Prychnąłem niezadowolony, zdejmując z siebie bluzę. On chyba śni, że będę spać z nim w jednym łóżku.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro