Rozdział 31

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Nie wierzę, że to naprawdę ostatni rozdział! Puśćcie sobie muzykę z mediów, przygotujcie paczkę chusteczek i miłego czytania <3


Draco

Cudem powstrzymywałem się od nerwowego obgryzania paznokci. Miałem nadzieję, że wszystko się uda, a Hermiona dotrze do Nory na czas. Sam ją w to wszystko wpakowałem, dlatego musiałem powiedzieć Potterowi o Przysiędze, bo inaczej nie mogłaby liczyć na ich pomoc. Oczy miał jak dwa galeony i przez chwilę chciał mnie zabić, więc uznałem, że nie będę dolewał oliwy do ognia i nie wspomniałem o tym, że przy okazji jeszcze się z nią przespałem. Poczułem ukłucie niepokoju na myśl, że zostawiłem ją samą w hotelu. Nie zasłużyła na to, nie zasłużyła na mnie, dlatego jedyne co mogłem zrobić, to to wszystko jakoś naprawić. Niezależnie od ceny.

Spodziewałem się, że wysłany Patronus będzie tylko przykrywką, ale i tak zamierzałem wrócić do domu, niezależnie od tego, czy matka była w niebezpieczeństwie.

Nieszczególnie zaskoczyło mnie to, że Bellatrix miała zamiar wskrzesić Voldemorta.

Nie zaskoczył mnie również fakt, że Winslet był w rzeczywistości trupem, o którym nawet nie warto było wspominać. Okazał się być wyłącznie eksperymentem.

Właściwie nawet nie zaskoczyło mnie, że Snape od dawna nie żył.

Ale byłem w szoku, gdy okazało się, że ojciec cały czas stał po mojej stronie.

Mając wsparcie rodziców, od razu nabrałem większej pewności siebie, bo przypuszczalnie, gdybym miał działać sam, pewnie by się nie udało. Dopiero teraz zacząłem dostrzegać, jak ważna była obecność drugiej osoby, w której miało się oparcie.

Modliłem się, choć sam nie wiedziałem do kogo, by Granger mnie posłuchała i udała się do Nory. Podświadomie spodziewałem się, że mogłaby pójść za mną do Malfoy Manor i przez chwilę miałem wrażenie, że stoi obok. Ba, zdawało mi się, że słyszę jej oddech zaraz obok. Albo byłem już do końca popieprzony, albo Granger okazała się bardziej uparta, niż myślałem.

Dłonie, które trzymałem w kieszeni, zacisnąłem w pięści i przybrałem nonszalancki wyraz twarzy. Teraz byliśmy już sami: tylko ja, rodzice i Bellatrix. Ojciec jakimś cudem wyszedł z domu i nic się nie wydarzyło, zupełnie jakby więzienne zaklęcie przestało działać. Nie miałem jednak okazji, żeby go o to dopytać. 

Nasze kroki zostawiały ślady w śniegu, gdy szliśmy przez Zakazany Las, a ja pogrążyłem się w myślach. Lawirowaliśmy między drzewami i co jakiś czas przystawaliśmy, słysząc szelest gdzieś obok. Za każdym razem serce podskakiwało mi do gardła, bo bałem się, że to ktoś z naszych, a nie dzikie stworzenia.

Hermiona sama nie była w stanie poprosić przyjaciół o pomoc, więc postanowiłem, bardzo niechętnie, podjąć współpracę z Gryfonami i doskonale zdałem sobie sprawę z tego, że podjąłem słuszną decyzję. Harry Potter odsunął dumę na bok i od razu przeszliśmy do omówienia planu. Zresztą okazało się, że po swojej stronie miałem dużo więcej osób, nawet Ślizgonów pokroju Pansy Parkinson.

Miałem tylko doprowadzić Bellatrix do dębu przy wejściu do jaskini. Tam w ukryciu czekało już wsparcie - a przynajmniej na to liczyłem po uzgodnieniu wszystkiego z Potterem. Bellatrix znajdzie się w potrzasku i wtedy wsadzimy ją z powrotem do Azkabanu.

Szkoda, że takie plany nigdy nie wypalały.

Kiedy w końcu się zatrzymaliśmy, kiwnąłem głową w stronę drzewa, a ciotka posłała mi nieufne spojrzenie. Powolnym ruchem przejechała dłonią po korze drzewa; szybko odnalazła niewielką szczelinę, zlokalizowaną między warstwami mchu. 

Miałem ochotę wcisnąć jej do dziury głowę za te wariactwa, które odstawiała.

Wsunęła rękę do środka i wyciągnęła z dziury kamień. W tym samym czasie nasza trójka wymierzyła w nią różdżki, a kiedy Bellatrix obejrzała przedmiot, zaśmiała się pod nosem i posłała nam ironiczny uśmiech.

— Naprawdę myśleliście, że jestem tak głupia?

Lestrange rzuciła bezużyteczny kamień pod moje nogi, a ja przełknąłem ślinę. Spodziewałem się, że się zorientuje, ale nie przypuszczałem, że tak szybko. Żadne z nas się nie odezwało, rodzice stali z niewzruszonymi minami, jak przystało na prawdziwych Śmierciożerców. Ubrani na czarno, z kontrastującymi jasnymi włosami, oboje wyglądali niemal żałobnie.

Pytanie czyj pogrzeb nas czekał dzisiejszego wieczoru.

Gdzie się podział Potter? I czemu, do cholery, nikogo tutaj nie było?!

— Żałosne. — Te słowa były skierowane do mojego ojca, ale ciotka patrzyła na mnie z niesmakiem.

Nikt nie zdążył jej jednak odpowiedzieć; żadne z nas chyba nawet nie wiedziało, jakie słowa mogłyby okazać się tu odpowiednie. W jednej sekundzie do naszych uszu dotarł dźwięk łamanych gałęzi, a zza drzew wyszedł Potter.

Wejście godne Złotego Chłopca.

— To koniec — odparł tonem, którym przemawiał pewnie za każdy razem, ratując świat przed złem, a na który Bellatrix po prostu się roześmiała.

W jego zachowaniu zauważyłem jednak coś jeszcze. Harry Potter należał do osób o nienagannej reputacji, a jednak w jego oczach błyszczał ogień zemsty. Nie mógłbym pomylić go z niczym innym, to była czysta żądza krwi. Zupełnie jakby Potter zerwał się ze smyczy i postanowił grać nieczysto chociaż raz w życiu. A to sprawiło, że zapałałem do niego niespotykaną sympatią.

Lestrange od niechcenia wskazała palcem na Gryfona.

— I to jest ta twoja tajna broń, Draco? Jesteś większym nieudacznikiem, niż myślałam. Nawet nie potrafisz poradzić sobie sam.

Zacisnąłem mocniej palce na różdżce, odrywając się tym samym z zamyślenia. Nie mogłem dać się sprowokować, musiałem zachować trzeźwość umysłu.

— No, proszę. — Bellatrix rozłożyła ramiona i posłała mi wyzywające spojrzenie. — Zabij mnie. Tym razem nie ma tu Severusa, który zrobiłby to za ciebie. Poradzisz sobie sam, czy poprosisz o pomoc tatusia?

Nie odezwałem się, kurczowo zaciskając szczęki. Kątem oka dostrzegłem, że Potter także uniósł różdżkę.

— Zamknij się, Lestrange.

Pierwszy raz słyszałem tyle jadu w jego głosie. Nie spojrzałem jednak w tamtą stronę, a Bellatrix z rozbawieniem zaczęła przestępować z nogi na nogę, całkowicie ignorując Pottera.

— No dalej — powiedziała. — Nie mów, że znowu stchórzysz.

— Zgnijesz w więzieniu — syknąłem, mordując ją spojrzeniem.

Na Bellatrix nie zrobiło to jednak większego wrażenia. Przybrała na twarz fałszywie smutną minę, jakby właśnie takiej reakcji wymagał od niej reżyser tej przesadnie tragikomicznej farsy.

— Wiedziałam, że nie masz jaj.

I wtedy wszystko wydarzyło się jak na zwolnionym filmie. Nawet nie wiem, kiedy wypowiedziałem zaklęcie, a Bellatrix po chwili leżała już na na ziemi. Kątem oka spostrzegłem, że Potter posłał mi wściekłe spojrzenie, a ciotka zaśmiała się i odwróciła na plecy. Jej dłonie zniknęły pod warstwą śniegu, gdy spróbowała się podnieść.

— Brać ich.

Jej słowa szeptem przetoczyły się po otoczeniu, a ja momentalnie zdałem sobie, że coś tu nie grało.

I miałem, do cholery, rację.

Ledwie echo głosu Bellatrix ucichło, a zza drzew wynurzyły się spowite w czerń sylwetki, które rozpoznałem w ułamku sekundy. Śmierciożercy w czarnych szatach z kapturami pojawili się za Lestrange. Nawet nie byłem w stanie policzyć ilu ich było. Na szczęście za nami również stanęła cała armia czajodziejów.

Potem rozpętało się piekło.

Zaklęcia przecinały powietrze, a wszyscy rozproszyli się po lesie. Moi rodzice zniknęli w tłumie. Ktoś krzyczał, gdzieniegdzie śnieg zabarwił się czerwienią. Zemdliło mnie na ten widok i pognałem z dala od zbiorowiska widząc, że ciotka, korzystając z chaosu, również zniknęła. Spodziewałem się, że coś mogło pójść nie po mojej myśli, ale nie przewidziałem, że Bellatrix miała aż tylu sprzymierzeńców. A właściwie, że VOLDEMORT NADAL w ogóle ich miał.

W przypadku takiego obrotu spraw musiałem niezwłocznie wdrożyć w życie plan awaryjny.

Biegłem między drzewami, co jakiś czas przystając, by potraktować zaklęciem któregoś ze Śmierciożerców. Dziwnie się czułem, walcząc przeciwko nim, ale wiedziałem, że się zmieniłem. Że nie byłem już tym tchórzliwym chłopcem, który bał się mieć własne zdanie. Który bał się tak bardzo, że przeszedł na stronę wroga wbrew własnemu sumieniu.

Adrenalina buzowała w moich żyłach, gdy mijałem po drodze kilku czarodziejów z Ministerstwa. Czyżby ojciec się z nimi dogadał? Może dał cynk Ministrowi, a on zwolnił go warunkowo z aresztu domowego? Cóż, prawdopodobnie istniało więcej rzeczy, o których nie miałem pojęcia.

I być może wspierało mnie więcej osób, niż myślałem.

Zobaczyłem w oddali Hermionę. W pełnym skupieniu walczyła z jednym ze Śmierciożerców, raz po razie odpierając jego ataki. Uśmiechnąłem się do siebie na jej widok, a ona jakby wyczuła, że na nią patrzę, bo odwróciła wzrok zaraz po tym, jak rzuciła zaklęcie obronne.

Wtedy świat na moment się zatrzymał.

Porozumiewaliśmy się bez słów. Tylko Hermiona była w stanie przekazać mi tyle skrajnych emocji jednym spojrzeniem, a ja - tak bezbłędnie je odczytać. Nadal nie wiedziałem, na jakim etapie byliśmy, ale teraz już miałem pewność, że dla niej poświęciłbym wszystko.

Prawie niezauważalnie uśmiechnęła się do mnie, ale niemal od razu ten uśmiech zmienił się w krzyk. Wskazała palcem w moją stronę, a ja w jednej sekundzie odwróciłem się i...

Właśnie wtedy ugodził mnie błysk, przed którym nie byłem już w stanie umknąć. Syknąłem, gdy światło zatopiło się w moim ramieniu, wzbudzając znajomy ból. Siła zaklęcia odrzuciła mnie w tył i tylko cudem nie upadłem na ziemię, powalony tym niespodziewanym ciosem.

Wkurzyłem się.

Naprawdę mocno się wtedy wkurzyłem.

Wpadłem w furię i zacząłem atakować przeciwnika z taką prędkością, że upadł na śnieg, a potem zniknął w gęstej, czarnej mgle. Wściekły, nastawiłem sobie bark przy pomocy różdżki i, ignorując towarzyszący temu ból, ruszyłem dalej przez las.

Gdzie jesteś, suko?

Miałem ochotę ją zabić. Naprawdę chciałem to zrobić, ale wiedziałem, że tak impulsywnym wyrządziłbym sobie więcej szkody niż pożytku. Zemsta miała słodki, ale niezwykle ulotny smak, który nie był wart takiego poświęcenia. Po cichu liczyłem więc, że wyręczy mnie ktoś inny, a jeśli nie - wsadzimy Bellę z powrotem do Azkabanu, a Dementorzy pierwszego dnia pozbawią ją duszy.

Dobrze wiedziałem, że czekało na nią coś gorszego od śmierci. I jakoś wcale nie było mi jej szkoda.

Rzuciłem zaklęciem we wroga, powalając go na ziemię i tym samym uratowałem życie Lunie Lovegood. Zaskoczona spojrzała na przeciwnika, a potem na mnie. Skinęła lekko głową, ale już tego nie widziałem; w pośpiechu przeciskałem się między kolejnymi drzewami.

A przynajmniej robiłem to do czasu, gdy nie usłyszałem opodal obcego, donośnego głosu.

Odwróciłem się w ułamku sekundy, przekonany, że zaraz znów oberwę, ale, ku własnemu zdziwieniu, zobaczyłem przed sobą Blaise'a. Był niedaleko. Stał zaledwie kilka kroków ode mnie i patrzył mi w oczy z przerażeniem.

Nie od razu zrozumiałem, dlaczego, bo wszystko wydawało mi się oczywiste. I pewnie dalej tak bym myślał, gdyby Zabini nie zsunął wzroku na swój brzuch, który...

O cholera!

Jego sweter w jednej sekundzie przesiąkł krwią, a chłopak osunął się na ziemię.

— Blaise! — krzyknąłem i błyskawicznie rzuciłem się w jego stronę.

Krew. Wszędzie była krew.

Obficie broczyła z głębokiej rany w brzuchu, którą Blaise próbował zatamować własną dłonią. Wiedziałem, że to się nie uda, bo była zbyt głęboka, a on zbyt słaby, by jakkolwiek sobie pomóc. W tym momencie nie myślałem już o niczym innym tylko o ranie, którą musiałem w jakiś sposób zabliźnić. Podświadomie wiedziałem jednak, że to się nie uda, a każde moje zaklęcie chybi.

To była czarna magia.

— Kurwa mać, Blaise, przestań! — krzyknąłem na niego, gdy próbował odepchnąć moje ręce.

Coś musiało zadziałać.

— Daj mi umrzeć... z godnością — powiedział półżartem, kiedy udało mu się przyciągnąć moją uwagę. Spojrzałem na niego. Na jego pokiereszowane ciało, uśmiech, który wkradł się na jego blade usta i przygasłe, pełne bólu oczy.

Tylko on mógł w takiej sytuacji wykazać się równie parszywym poczuciem humoru.

Pokręciłem głową, a w moich oczach pojawiły się łzy.

Nie mogłem go stracić.

Kurwa, nie jego. Był moim bratem.

Powoli przymknął powieki, jakby nie miał siły, by nieustannie na mnie patrzeć. Poklepałem Blaise'a po policzku, by przywrócić go do świadomości, drugą ręką wciąż tamując krwotok. Niestety - gdy tylko udało mi się zapanować nad jednym, obok zaraz pojawiała się kolejna rana. Krew barwiła śnieg pod nami na szkarłat, poszerzając plamę z niewiarygodną prędkością.

— Blaise, nie możesz mnie zostawić, słyszysz?! Wstawaj! Wstawaj, nic ci nie jest — powtarzałem naiwnie, rozpaczliwie próbując przekonać sam siebie, że to prawda. Kiwałem energicznie głową, a chłopak z trudem uniósł dłoń, by położyć ją na mojej.

— Stary...

Zatrzymałem się na chwilę i spojrzałem na przyjaciela. Po mojej twarzy płynęły łzy, a ja nie wstydziłem się żadnej z nich.

— Moje gratulacje — wydusił z siebie. Nie zrozumiałem jednak, co miał na myśli. — Wygrałeś zakład.

Posłał mi jeszcze jeden żałosny uśmiech.

— Jaki, kurwa, zakład? Blaise? Blaise!

Znów nim potrząsnąłem. Widziałem, że z całych sił próbował pozostać przytomny.

— Udało ci się rozkochać w sobie Granger. Świata poza tobą nie widzi. W końcu ktoś odwzajemnił twoje marne, ślizgońskie uczucia. Jestem dumny.

Nagle przypomniałem sobie o durnym zakładzie, który zawarliśmy pierwszego dnia szkoły. Zupełnie o nim zapomniałem.

— Zapytaj Pansy... — Przerwał, targany falą kaszlu; krople krwi zbroczyły jego usta, gdy próbował wyrzucić z siebie kolejne słowa. — Zapytaj ją, czy się... ze mną umówi.

Na jego twarzy malował się spokój, którego mi tak bardzo brakowało.

Cholera, to ja powinienem go wspierać, a nie on mnie.

Plama krwi się powiększała, usta chłopaka robiły się coraz bardziej sine, a ciało zaczęło drżeć.

— Sam ją zapytasz — powiedziałem szeptem, bo nie byłem w stanie wydusić z siebie nic więcej.

Głos mi się łamał. Nie mogłem uwierzyć, że to działo się naprawdę.

— Powiedz jej, że jestem frajerem i już dawno powinienem zaprosić ją na randkę. — Posłał mi uśmiech i zmusił mięśnie do ostatniego ruchu, gdy położył mi dłoń na karku. Zrobiłem to samo. Wiedziałem, że to pożegnanie, więc zamknąłem oczy, podobnie jak on.

Różnica polegała na tym, że ja po chwili je ponownie otworzyłem.

Blaise nie.

Jego ręka osunęła się bezwładnie, a głowa opadła na moje ramię. Krzyknąłem i usiadłem na ziemi, przyciągając do siebie ciało przyjaciela. Płakałem jak dziecko ze wzrokiem wbitym w niebo. Bezchmurne, pełne gwiazd, pełne nadziei.

Pełne życia.

To nie miało być tak.

Jedyne, na co byłem się w stanie teraz zdobyć, było bezmyślne kołysanie się na boki z ciałem Blaise'a w ramionach. Nie dbałem o krew, która wsiąkała w moje ciuchy ani o przybierającą na sile walkę. Jej odgłosy nie robiły na mnie wrażenia, bo w tym momencie - cała wojna zdawała się dobiec końca. Nie liczyłem więc czasu, siedząc pośrodku lasu jak zaklęty we własnym świecie, bo nie potrafiłem ruszyć się z miejsca. Nie mogłem go zostawić. On nie mógł odejść. To nie mogło się wydarzyć.

Nagle usłyszałem dobiegający zza pleców przeraźliwy krzyk, który sprawił, że wróciłem do rzeczywistości. W oddali zobaczyłem Pansy Parkinson. Biegła w naszą stronę.

Już wiedziała.

Spuściłem wzrok na Blaise'a, którego ciało tkwiło bezwładnie w moich ramionach. Na twarzy wciąż miał ten sam, nieodłączny uśmiech. Choćby świat się walił, a piekło pojawiało się na ziemi, Blaise zawsze był uśmiechnięty. Wiedziałem, że właśnie takiego go zapamiętam.

Mojego brata.

Ostrożnie położyłem ciało na śniegu i ruszyłem w stronę Pansy. Nie mogła go zobaczyć w tym stanie. Wiedziałem, że jeśli dotrze do Blaise'a, nie pozbiera się, a ten widok będzie prześladował ją nocami.

Zderzyłem się z nią, zatrzymując w miejscu. Próbowała się wyrywać, ale trzymałem ją mocno.

— Blaise! Blaise! — wrzeszczała. — Puść mnie, sukinsynu!

Po moich policzkach nadal płynęły łzy. Z całej siły przytuliłem ją do siebie i pociągnąłem w przeciwną stronę, zostawiając przyjaciela, leżącego w kałuży krwi, na mrozie, w środku Zakazanego Lasu.

— Musimy iść, Pansy.

Musiałem wyrzucić z głowy wszystkie te emocje, które zaburzały mój dystans względem świata, chociaż wcale nie było to łatwe.

Nie przy Pansy.

Wyzywała mnie teraz od najgorszych, biła pięściami o moje ramiona na tyle długo, na ile pozwalały jej siły. Kiedy w końcu jej ruchy zelżały, z bezsilności wtuliła się we mnie, a ja mocno ją objąłem.

Chociaż próbowałem być twardy, dla niej, dla siebie, dla całego świata, wewnętrznie wciąż drżałem.

Odsunąłem ją wreszcie od siebie i spojrzałem prosto w jej oczy.

— Musimy iść.


Hermiona

Biegłam przez las w nadziei, że znajdę tam Draco. Wokół rozbrzmiewało wyłącznie echo niekończących się krzyków.

Drzewa płonęły.

Wszędzie panował chaos.

Śmierciożercy pojawiali się znikąd i znikali, gdy tylko trafiałam w nich zaklęciami. Co jakiś czas mijałam leżące w śniegu trupy, których twarze z oddali wydawały mi się znajome; nie miałam jednak zamiaru im się przyglądać. Musiałam myśleć trzeźwo i modlić się, bynikomu z moich bliskich nic się nie stało. Przede wszystkim pragnęłam być przy Draco. Chciałam, żebyśmy walczyli razem, chciałam, by wiedział, że ma we mnie oparcie.

Właściwie chciałam też wreszcie powiedzieć mu, że go kocham.

Nie sądziłam, że sprawy potoczą się tak... nie po naszej myśli. Mieliśmy tylko złapać Bellatrix w pułapkę i odesłać ją do Azkabanu. Nic więcej. Nawet nie przypuszczałam, że będzie miała tak duże wsparcie. Potem już wszystko poszło nie tak, a odnalezienie Draco w walczącym tłumie okazało się niemal niemożliwe.

Krzyknęłam, gdy ktoś niespodziewanie pojawił się przede mną, odcinając dalszą drogę. Momentalnie zatrzymałam się i spojrzałam na sprawcę; moje serce przyspieszyło, gdy zobaczyłam gęste, czarne loki, smukłe, zaciśnięte na różdżce palce i wykrzywioną w uśmiechu twarz. Zdałam sobie sprawę, że pomimo wszystkich wspomnień, które pojawiły się w mojej głowie... nie poczułam strachu. Mimo całego bólu, wyrządzonego nie tylko mnie, ale też Malfoyowi, wiedziałam, że to moja szansa na zakończenie tego raz na zawsze.

Złość we mnie wezbrała i dzięki temu wytrzymałam palące spojrzenie Bellatrix. Nie ruszyłam się nawet, gdy zrobiła krok w moją stronę.

Nie pozwolę, by krzywdziła osoby, które kocham w imię chorej fascynacji Voldemortem.

Widziałam, że się mną brzydzi. Widziałam to w jej oceniającym wzroku i grymasie niezadowolenia na twarzy. Ale całkiem szczerze - miałam to jednak gdzieś.

— Nie wiem, co on w tobie widzi - mruknęła i uśmiechnęła się parszywie.

Moje ciało przeszył prąd; jakby setki niewidzialnych igiełek bez uprzedzenia zaszyły się w mojej skórze. Wiedziała o mojej relacji z Draco. Ale... czemu właściwie mnie to dziwiło? Przecież Śmierciożercy zaatakowali nas w Edynburgu. Śledzili każdy krok Malfoya i zdawali szczegółową relację swojej przywódczyni.

Nie odpowiedziałam Bellatrix. Wokół nas zrobiło się dziwnie cicho, jakby wszystkie walki ucichły albo przeniosły się daleko stąd. Nie rozejrzałam się jednak, bo wiedziałam, że teraz - jak nigdy - musiałam zachować pełną czujność.

— Biedna... mała... szlama — wycedziła wolno, a każde jej słowo wypływało z ust niczym syk węża.

Zaczęłam mieć wątpliwości, czy ona w ogóle pamiętała, kim jestem. Czy w ogóle zdawała sobie sprawę z tego, że się już spotkałyśmy, a ja jeszcze długo po tym spotkaniu nie byłam w stanie pozbyć się nocnych koszmarów. Nie miałam zamiaru jej uświadamiać. Tym zbędnym ruchem dałabym jej do zrozumienia, jak duże piętno odcisnął na mnie ten czas, a nie mogłam pozwolić jej i tym razem triumfować.

Chwila nieuwagi spowodowała, że nie zauważyłam momentu, w którym uniosła różdżkę i rzuciła zaklęcie. Niewidzialna siła uderzyła we mnie z wielką mocą, przez co upadłam na śnieg kilka metrów dalej. Miałam mroczki przed oczami i zakręciło mi się w głowie, ale zmusiłam się, by wstać.

— Wiem, że masz Kamień. — Bellatrix zrobiła krok w moją stronę i rzuciła kolejne zaklęcie.

Kolejny raz poczułam chłód śniegu i z trudem się podniosłam. Niemal od razu Bellatrix znów powaliła mnie na ziemię. Przeszywający ból mieszał się z determinacją, która wręcz płonęła w moich żyłach. Tylko ona pozwoliła mi wstać.

Nie zamierzałam dać jej satysfakcji i się poddawać.

Próbowałam unormować oddech, ale przeszywający ból w klatce piersiowej mi tego nie ułatwiał. Stałam, zgięta lekko do przodu i opierałam dłoń na mostku. Miałam wrażenie, że nie mogę oddychać, choć nie byłam pewna, czy była to wyłącznie reakcja mojego organizmu, czy Bellatrix rzuciła kolejnym zaklęciem. Drżącą dłonią ścisnęłam różdżkę, ale nie byłam w stanie unieść jej, by się obronić. W ustach poczułam metaliczny posmak. Miałam wrażenie, że każdy mięsień pali mnie od wewnątrz.

Zabije mnie.

Dyskretnie rozejrzałam się dookoła i właśnie wtedy mój wzrok przykuło wejście do jaskini, w której pierwszy raz spotkałam się ze Ślizgonami. Niewiele myśląc, z trudem rzuciłam się do ukrytego wejścia. Wpadłam do środka, ale czułam, że Bellatrix była zaraz za mną. Nie zdążyłam się nawet odwrócić, a poczułam na dłoni lodowaty uścisk jej dłoni, kiedy odwróciła mnie w swoją stronę; jej pełne szaleństwa oczy wdarły się niemal do mojego umysłu. Zacisnęłam zęby z bólu i złości. Jej twarz wyglądała na jeszcze bledszą w niebieskiej poświacie migoczącego jeziora - Bellatrix zdawała się jednak nawet nie zwracać na to uwagi.

Uniosła różdżkę, a jej donośny głos przeszył ciszę:

— Accio Kamień Wskrzeszenia!

Nic się jednak nie wydarzyło. Jej zdziwiona mina spowodowała, że poczułam nagły przypływ energii. Chyba tylko dlatego posłałam Bellatrix przebiegły uśmiech, czym jeszcze bardziej ją rozwścieczyłam. Zacisnęła dłoń na mojej szyi, powodując, że od razu spoważniałam. Zaczynało mi się robić słabo od utraty krwi.

Nie miałam Kamienia. Jasne, że go nie miałam, to byłoby za proste. Wtedy bez większego trudu by mi go odebrała. Oddałam skarb Harry'emu, a on przyjął go bez słowa, tak jak całe brzemię, które dźwigał na barkach przez ostatnie osiem lat.

Nie byłam do końca świadoma tego, jak wielkie obrażenia odniosłam od rzuconych przez Bellatrix zaklęć, ale wiedziałam, że gdyby mnie puściła, osunęłabym się bezwładnie na ziemię. Nie miałam już siły, choć moja dłoń nadal zaciskała się na różdżce, jakby w ostatnim geście walki.

— Nie mam... Kamienia — wydusiłam z trudem.

Bellatrix nie zdążyła mi odpowiedzieć. Echo przyniosło odgłos pośpiesznych kroków, na który automatycznie odwróciłyśmy wzrok.

W wejściu do jaskini stał Draco.

Oddychał ciężko - przez moment miałam wrażenie, że mógł nas cały czas gonić, bo bez zastanowienia uniósł w ręce przedmiot. Wbiłam w niego zszokowane spojrzenie, nawet nieszczególnie rejestrując, że uścisk na mojej szyi nieco zelżał.

Nie wierzyłam, że miał Kamień, bo... co niby chciał tym osiągnąć? Nie mógł go oddać.

— Chcesz Kamień? To zostaw dziewczynę.

Lód w jego głosie poczułam nawet w swoim sercu. Nigdy nie widziałam, żeby był tak bezwględny. Zdawał się nie zwracać na mnie uwagi, choć tak bardzo pragnęłam, by spojrzał w moją stronę. Przynajmniej w ten sposób chciałam przekazać mu to, co do niego czułam, bo nie byłam pewna, czy miałam siłę, by się odezwać. Widok jego zdeterminowanej miny sprawiał mi niemal fizyczny ból.

Bellatrix zaśmiała się tylko ironicznie w odpowiedzi i pochwyciła mnie z niewiarygodną siłą. Docisnęła różdżkę do mojej szyi, parząc skórę jej koniuszkiem.

Mimowolnie po moich policzkach zaczęły płynąć łzy.

— Oddaj Kamień!

Draco zaśmiał się pod nosem i podrzucił Kamień do góry, nie zwracając uwagi na to, że zaczynałam się dusić. Świat przed moimi oczami pociemniał, ale nie płakałam z bólu.

Płakałam, bo wiedziałam, co to oznaczało.

Żałowałam, że mieliśmy tak mało czasu. Odnaleźliśmy siebie w najmniej odpowiednim momencie w życiu, choć może w rzeczywistości wzajemnie potrzebowaliśmy się, by przetrwać. Draco mnie ocalił. Pokazał, że dobro tkwi nawet w najczarniejszej duszy, a ja nie wyobrażałam sobie spojrzeć na niego w ten sam sposób, co rok temu.

Nie zdążyliśmy nawet się poznać. Nie wiedziałam, iloma łyżeczkami cukru słodził herbatę. Nie miałam pojęcia, co chciał robić w przyszłości. W ogóle go nie znałam, a jednak nie potrafiłam już funkcjonować bez niego.

— Chcesz go? To sobie weź!

Nagle Draco rzucił przedmiotem w stronę jeziora, aż ten z pluskiem zniknął w wodzie. Bellatrix w jednej sekundzie mnie puściła i pognała za Kamieniem. Wszystko działo się za szybko, bym zdążyła zarejestrować dokładny ciąg wydarzeń. Boleśnie upadłam na żwir i łapczywie nabrałam powietrza do ust, czując nagły przypływ energii. Zacisnęłam zakrwawione dłonie na ziemi, zanim się odwróciłam.

Lestrange wpadła do wody, ale w tym samym momencie powietrze przeszyła błyskawica. Zielony płomień trafił prosto w jej plecy, powodując, że nagle zamarła. Podobnie zresztą jak ja. Otworzyłam szeroko oczy, gdy jej ciało bezwładnie przechyliło się do przodu, aż zderzyło się z taflą jeziora. Czarne loki zakołysały się na wodzie, a wokół zapanowała nagła cisza. Niebieska poświata jeziora odbijała się wokół dryfującego ciała Bellatrix Lestrange.

To naprawdę... koniec?

Zamrugałam zdezorientowana i z łomoczącym sercem odwróciłam się do tyłu, by rozszyfrować, czy to Draco rzucił zaklęcie. Ale zamiast niego, w oddali, z wymierzoną różdżką stał Lucjusz Malfoy. Wzdrygnęłam się na widok jego niewzruszonej miny. Chwilę zajęło mi połączenie faktów, bo nadal czułam się znacznie osłabiona. Dłonie drżały mi z bólu.

Dopiero gdy Lucjusz opuścił różdżkę, a jego wzrok powędrował na ziemię, dostrzegłam, że Draco leżał na żwirze. Nie miałam pojęcia co się wydarzyło. Mężczyzna obrócił syna na plecy, a ja dopiero wtedy zdałam sobie sprawę z tego, z jaką bezwładnością jego ciało przetoczyło się po ziemi. Dzwoniło mi w uszach, przed oczami nadal miałam mgłę, nie wiedziałam, jak to się stało. Nie słyszałam zaklęcia. W jaskini nie było nikogo poza naszą trójką, więc nie miałam pojęcia, kto mógłby zaatakować chłopaka. Nie chciałam wierzyć w to, że coś naprawdę mu się stało.

Na drżących nogach podniosłam się i rzuciłam w stronę Draco. Odepchnęłam od siebie jego ojca i spojrzałam na zastygłą w bezruchu twarz chłopaka.

Nie, nie, nie.

To wszystko musiało być tylko snem. Zaczynałam majaczyć wskutek niedotlenienia mózgu lub Bellatrix naprawdę mnie zabiła, a to było moje piekło.

Draco musiał przecież żyć. Musiał.

Złapałam go za ubranie i szarpnęłam, ale nie zareagował.

— Hej. Hej, wstawaj, Bellatrix nie żyje — mówiłam zachrypniętym głosem.

Lucjusz złapał mnie za ramiona, ale kolejny raz go odtrąciłam, ponownie pochylając się nad chłopakiem. Nie panowałam nad łzami. Ojciec Dracona coś do mnie mówił, ale nie potrafiłam się na tym skupić. Moje myśli chaotycznie krążyły po głowie, odbierając zdolność do logicznego reagowania.

Zupełnie nie potrafiłam zrozumieć, co się wydarzyło.

— Draco, wstań, proszę. To już koniec, wstań — błagałam go, potrząsając jego ciałem coraz mocniej.

Nabierałam coraz więcej sił w przypływie nagłej paniki. Odsunęłam poły jego płaszcza, by znaleźć ranę, przez którą stracił przytomność.

Bo tylko stracił przytomność, prawda?

— Draco, nie możesz robić sobie ze mnie teraz żartów! — wykrzyczałam niemal błagalnie, a potem kolejny raz poczułam dłonie na swoich ramionach. Lucjusz bezlitosnym ruchem wręcz wyrwał mi chłopaka z objęć, a ja kolejny raz, ostatkiem sił, podjęłam próbę walki.

— Zostaw mnie! — warknęłam i przylgnęłam do ciała Draco.

Zacisnęłam palce na jego swetrze. Zaciągnęłam się jego zapachem. Płakałam, a moje łzy opadały na jego twarz. Modliłam się, by powiedział coś zgryźliwego. By nazwał mnie beksą. Powiedział, że jestem dziwna. Nawet mógłby zacząć się szyderczo śmiać.

Wszystko byłoby lepsze od przeraźliwej ciszy.

Łkałam cicho, nie mogąc uwierzyć, że to naprawdę się wydarzyło, podczas gdy w mojej głowie pojawiała się wizja wspólnej przyszłości.

I nagle dotarły do mnie wspomnienia sprzed paru miesięcy.

Dobra, teraz ty, Hermiona powiedział Dean, patrząc na mnie z uśmiechem, a ja zaczęłam nerwowo bawić się swoim kubkiem. Przez chwilę siedziałam tak w ciszy, aż w końcu podniosłam wzrok.

Nigdy nie byłam zakochana.

Parę sekund patrzyli na mnie dziwnym wzrokiem. Najwyraźniej myśleli, że powiem coś w stylu, że nigdy nie dostałam oceny niższej niż wybitny, a jednak ich zaskoczyłam. Pierwszy napił się Blaise, a dopiero za nim - cała reszta, oprócz Malfoya. Spojrzałam na niego lekko zdziwiona, ale w odpowiedzi posłał mi jeden z tych nieodgadnionych uśmiechów. Nie był to o dziwo ironiczny, ani tym bardziej pogardliwy uśmiech; Malfoy nie patrzył na mnie z wyższością, chociaż właściwie tego się spodziewałam.

To był smutny uśmiech.

Malfoy nigdy nie był zakochany.

Odwzajemniłam nieśmiało jego gest i w pełnej milczenia chwili patrzyliśmy na siebie, pozwalając sobie na moment niemego porozumienia. Właściwie tych kilka sekund, kiedy wszyscy pili, a my po prostu na siebie spoglądaliśmy, wydawał mi się niesamowicie intymny.

— Draco proszę, kocham cię — wyszeptałam ledwo słyszalnie, a wtedy Lucjusz Malfoy kolejny raz brutalnie odciągnął mnie od chłopaka. Nie miałam już siły się przeciwstawić. Zacisnęłam palce na oplatających mnie ramionach i pozwoliłam wyprowadzić się z jaskini.

Widok przesłoniły mi łzy, a ja miałam wrażenie, że wszystko działo się gdzieś z boku. Nie byłam częścią tych wydarzeń, tylko biernym widzem. W oddali słyszałam przytłumione głosy i kroki, które z każdą sekundą nasilały się coraz bardziej. Wkrótce do środka wpadli inni czarodzieje. Mijali nas w pośpiechu, jakby nie zauważali mojej obecności. Jakby nie zauważali mojego przeszywającego bólu w sercu.

Obejrzałam się jeszcze by dostrzec jak ktoś podniósł bezwładne ciało chłopaka na ręce.

A ja tylko płakałam.

Płakałam, choć miałam wrażenie, że nikt mnie nie słyszał.


*

Epilog pojawi się w niedzielę, wtedy też napiszę wam parę słów od siebie. Zdaję sobie sprawę z tego, że spłonę na stosie za ten rozdział <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro