Rozdział 26 - Koniec getta, koniec muzyki

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Tysiące nędzarzy prowadzonych ku Śmierci. Żebracy, którzy wyciągali ręce po chleb, którego nie było. Trupy przykryte gazetami, by nie trzeba było patrzeć w ich uniesione ku niebu oczy.|
A nad oczami obwieszczenia, że „Każdy przesiedleniec Żyd ma prawo zabrać ze swojej własności 15 kg jako bagaż podróżny. Bagaż o wadze powyżej 15 kg będzie skonfiskowany. Wszystkie przedmioty wartościowe, jak pieniądze, biżuteria, złoto itd. mogą być zabrane. Należy zabrać żywność na 3 dni."
Z Warszawy na Wschód. Z Golgoty na cmentarz.

To był dwudziesty drugi lipca 1942 roku. Słońce grzało wyschniętą ziemię, a Żydzi opuszczali swój dom. Ach, dom, głupie to określenie. Dom jest tam, gdzie serce twoje, a ich serca już dawno przestały bić. Tkwiły tylko posłusznie w ciałach, by te nie opadły bez sił na ziemię.

Na to wszystko patrzyła zasmucona Warszawa i Berka, stojąca na balkonie swego nowego mieszkania. Przeprowadziła się z matką bliżej ulicy Dobrej, gdzie byli również i Zamkowscy. Ta niezwykła bliskość między dziećmi sprawiała, że wyglądając przez okna swych pokoi widzieli się na wprost. I z tych okien zerkali na stolicę, pokrytą promieniami słońca i niknącymi śladami żydowskich stóp, oddalających się poza tereny ich małego życia.

Mieli piętnaście lat, lecz to wciąż za mało, by mnie zrozumieć. Rozdarci między sobą, Szarymi Szeregami a Harcerstwem Polskim, między ideałami. Zagubieni w tym labiryncie bez ścian.
Ruda wzięła z doniczki jakiś kamyczek i rzuciła w parapet przyjaciela. Okno powoli się uchyliło i chłopak wyjrzał przez nie nieco zaspany.
– Prowadzą Żydów – powiedziała cicho, a wiatr podkradł jej słowa i ułożył w dłoniach Wojtka.
– Wszystkich nas kiedyś stąd wyprowadzą – uznał Zamkowski, po czym schylił się po coś i przerzucił na stronę dziewczynki linkę. – Łap!
– Co to? – Zaciekawiła się, przymocowując haczyk na jej końcu do zasuwki okiennicy.
– Nasza mała poczta – odparł, odwracając wzrok od kolumny żółtych gwiazd. Chciał być ponad to, choć raz oślepnąć i przestać dostrzegać moje oczy w każdym zaułku miasta. – Będziesz mi mogła posłać list, gdy będziesz chora, albo będzie padał deszcz. I nie będziesz musiała wychodzić z domu. Zobacz, jakie to proste! – Włożył do małego koszyczka jakąś kartkę i ciągnąc za linki, przeprowadził go w stronę dziewczyny. Zaśmiała się lekko i zdjęła z okna Miłka, który próbował się tam wdrapać. Przysunęła koszyczek do siebie i wyjęła zeń liścik.
„Dziś o szesnastej na Orlej" – przeczytała i popatrzyła na harcerza. – Co tam jest, pacanie?
– Chcę się choć raz pobawić. – Jego uśmiech zdradzał chytry plan. Przynajmniej tak mu się wtedy wydawało. Był tylko dzieciakiem. Chłopcem, który potrzebował rozrywki w tym teatrze bez sceny, aktorów i sztuk. – Ściągniemy flagi.
– Ty? Chcesz się w tych... no jak im tam – głowiła się. – W tego Alka, Zośkę i Rudego bawić? O nie, nie, mój drogi, tyś na to zbytni cep!
– To się okaże. – Zamknął okienko, bo właśnie deszcz zaczął kropić. Próbował zmyć te małe ślady krwi malujące się na bruku, porządniś.

Jak Wojtek powiedział, tak zrobił. O szesnastej Elektoralną biegł na Orlą z radosnym sercem i lekką obawą. Było to bardzo blisko getta, obok którego kręciło się pełno straży i gestapo. Nie był to dobry dzień na takie harce, ale chłopak miał w tym ukryty cel. O tak, niech Władek Kujawski wie, że może mieć każdą inną dziewczynę w tym mieście, ale Berenika Pawlus jest Wojtka. A przynajmniej chciałby, żeby była, głupiutki chłopaczyna.

Zabawni są ludzie, którzy kochają bez wzajemności. Można im wyrwać serce, mgłą zasłonić oczy, a oni wciąż przed nimi mają tę osobę, a w ich piersi wciąż coś bije w takt jej głosu. Sentymentalni idioci.

Ulica wiała pustkami; tłum wyprowadzanych z getta musiał najpewniej iść w stronę Umschlagplatz, albo i w kierunku Stawki. Było więc w miarę bezpiecznie, gdy zbliżył się do muru niedaleko wejścia do dzielnicy Dawida.

Gdy upewnił się, że nikt go nie widzi, podszedł do budynku niedaleko i popatrzył na wielką, pewnie z cztery razy większą od niego, flagę z ukochanym znakiem mojego wąsatego ulubieńca. Powiewała majestatycznie na wietrze, trącana niewidzialnymi dłońmi.
Harcerz ocenił sytuację, spoglądając co raz wokół siebie i dostrzegł niewielki murek niedaleko. Można by się po nim wspiąć, jednak czy nie zawali się pod ciężarem...? Raz kozie śmierć!
Wspiął się na wspomniane ogrodzenie i sięgnął do flagi. Trzymała się mocno, cholera! Zacisnął usta i pociągnął mocniej. Ani drgnęła. Niech to szlag!

– Pomóc może? – Usłyszał znajomy głos i zachwiał się na obrypanych cegłach. Spojrzał w dół i zobaczył na chodniku Władka oraz Berkę, którzy przyglądali mu się z zaciekawieniem. Blondyn trzymał się pod boki i zerkał na niego z lekką kpiną w oczach i uśmieszku, zaś Berenika splotła ręce na klatce piersiowej i tupiąc nóżką obserwowała poczynania przyjaciela.
– Nie trzeba, Kujawski – wycedził Wojtek, szarpiąc mocniej za materiał.
– Jak się zaraz Szkopy zlecą, to będzie trzeba – stwierdził. – No daj, pomogę ci.
– Powiedziałem, że nie musisz – rzekł twardo. Władek zignorował jego słowa i złapał za róg czerwonej flagi.

Gdy tylko to zrobił, Wojtek zamrugał nerwowo. Zeskoczył szybko z murku i rzucając się na Berenikę, przyparł ją do ziemi.
– Uważaj! – krzyknął w stronę blondyna, lecz ten już nie zdążył.

Dłoń uwolniła ściskany materiał i wraz z ciałem osunęła się na ziemię. Kolejne strzały dosięgały murku, flagi i leżącego przed nimi, jak dogasająca barykada, chłopaka.
Berusia zacisnęła powieki i dłonie, przykładając twarz do zimnego chodnika. Oddychała ciężko, przygnieciona przez Zamkowskiego. Ręce jej drżały, a włosy lepiły się do twarzy.

Gdy strzały ucichły, Kasztan osunął się na ziemię obok i kładąc dłoń na klatce piersiowej, patrzył w niebo. Z jego twarzy nie dało się wyczytać żadnych uczuć. Coś pękło i coś się zatrzymało. Tylko nie wiedziałam, które z tych dwóch to czas, a które to serce.
Sekundy mijały, a odgłosy szamotanin i krzyków w getcie cichły. Ucichł też płacz dziewczynki, która uniosła się na łokciach i usiadła obok blednącego ciała. Odgarnęła cytrynowe włosy z czoła chłopca i uśmiechnęła się lekko.

Wojtek podniósł się i podczołgał do niej. W tym momencie hitlerowska flaga spadła na ziemię, tuż obok jego stóp. Odrzucił ją i wyjął z torby tą ukochaną, biało – czerwoną. Ułożył ją na ciele kolegi i popatrzył na niego szklącymi się oczyma.
– Wygrałeś – powiedział, ściskając jego wątłą dłoń. – Wygrałeś, słyszysz?! – krzyknął, a echo odbiło się od pustych rogów getta. – Potrzebuję pomocy... – wyszeptał nieco drżącym głosem. – Proszę... jest twoja...

Pawlusowa spojrzała na niego smutno, po czym przysiadła się doń i położyła mu głowę na ramieniu. Ucałował czubek tej karmelowej główki i ścisnął podaną mu maleńką dłoń. Kciukiem gładził jej palce i przygryzał usta aż do krwi. Trwali tak w ciszy, a wokół nich było miasto. Miasto, któremu przyzwoliłam na jeszcze tylko dwa lata jestestwa. Nudziły mnie te ulice, kamienice, ci ludzie. Byli mi niepotrzebni. Tylko Warszawa łkała u mych stóp, że chce ich zatrzymać. Jak zachłanna wdowa, która trzyma pierścionki od męża i ani śmie ich oddać, by wykupić sobie wolność.

Berenika zastanowiła się, po czym szturchnęła Wojtka w ramię. Odwrócił się do niej i prawie zderzyli się czołami. Uśmiech wkradł się na jej usta.
– Masz liścik w koszyczku – wyszeptała, po czym uniosła się nieco i ucałowała go w nos. Roześmiał się, ocierając łzy.
Naiwne dzieciaki, które nie wiedziały jeszcze, jak okrutna potrafię być. Ale ja ich nauczę. Tak jak nauczyłam Jagodę.

***

Pierwszego września 1942 roku, świętowaliśmy z Adolfem naszą rocznicę triumfu nad Polską. W ramach uroczystości, posłałam na oświęcimską ziemię Wilhelma, by zaprosił do naszej zabawy pewien cień.

Cień ten słaniał się pomiędzy barakiem BIb, a blokiem dziesiątym, skąd nie wydobywał się żaden krzyk. Tam nikt nie krzyczał. Tam nie było ludzi.
Znajdowały się tam „eksperymenty" doktora Kremana. Patrzył, jak brzuchy zapadają się aż do kręgosłupa, jak ludzie padają z wycieńczenia. Patrzył, jakby tylko to mu pozostało.
W bloku jedenastym, który mijał cień, poszukiwany przez Niemca, ludzie stali. Stali i umierali, tak jak zaplanowali sobie to ci, którzy wymierzali okrutną karę za domniemany sabotaż czy działania przeciw władzom obozu.

Szliśmy tak błotnistą ziemią, a buty gestapowca zatapiały się w gruncie podlanym łzami. Odór gorszy niż na Pawiaku wstrząsał jego ciałem, czasem aż kręciło mu się w głowie.
Szukał tego cienia, lecz nie mógł go znaleźć, gdyż słońce uciekło znad Auschwitz. Przywołał do siebie strażnika i po niemiecku polecił mu, by przyprowadził jego zgubę.

Tak szarpnięto za drobne ramion, że mogłoby się zdawać, iż kości pękły od samego dotyku. Przywleczono mu wrak człowieka w pasiatym ubraniu i z gołą głową oraz nagim sercem. Stała przed nim ona, o dłoniach białych i oczach sinych. Ona, która mogłaby pokazywać się dzieciom w szkołach jako szkielet do nauk przyrodniczych.

Spojrzał w te niegdyś błękitne oczy i przykazał strażnikowi, by zostawił ich samych. Ten pokiwał głową i wspominając coś o karnej chłoście puścił swój szkielecik w pasiaku. Upadła na ziemię, a błoto prysnęło jej w twarz. Nie otarła go, nie spojrzała w górę.
Wilhelm ukucnął i uniósł jej podbródek. Trzymał ją jak lalkę, tak był leciutka. Pokręcił z rezygnacją głową.
– Kiedy grasz? – zapytał w miarę cicho.
– Codziennie – wycedziła, próbując mu się wyrwać.
– Cii, spokojnie. – Położył jej palec na ustach. – Coś taka porywcza, Jagódko?
Nie odpowiedziała mu. Patrzyła nań tylko z nienawiścią, a gdy zbliżył swą twarz do jej, resztką śliny, jaką miała w ustach, splunęła na niego. Zaśmiał się kpiąco i wytarł policzek.
– Twarda dziewczynka. – Poklepał ją po poranionej głowie. – Dziś chciałbym usłyszeć jak grasz, Jagódko. Zagrasz dla mnie?
– Nie gram dla zdrajców – prychnęła.
– Och, sama zdradziłaś, nie pamiętasz już? – Wyciągnął z kieszeni zdjęcie i pokazał jej. Trzymała je w wykończonych dłoniach i drżała. Tomek całujący Monikę. Jej Tomek całujący inną dziewczynę. Ścisnęła fotografię, a Wilhelm wyrwał jej ją i uśmiechnął się szelmowsko. – Widzisz? Nikt już o tobie nie pamięta. Jesteś nikim, Jagódko.

Nie płakała, gdy uderzono ją pałką. Nie płakała, gdy zaciągnięto ją do baraku, gdzie leżały instrumenty. Nie płakała, gdy zmuszono ją, by usiadła przy klawiszach i zagrała marsz. Od dawna nie płakała.
Wilhelm wszedł wraz z innymi gośćmi do miejsca, gdzie stacjonowała podczas prób orkiestra i popatrzył na tych wyniszczonych mężczyzn i na nią, niby pękniętą perłę wśród kamieni.

Chciała umrzeć i on o tym wiedział. Bo jakież to było życie? Owiane gazem i strachem, wysuszone z łez, bez bicia zakochanych serc. W tym miejscu wraz z mieniem odbierano ludziom młodość, godność, imię. Pozostawali więc tylko cieniami z numerami. I nikim więcej.
I po tymże koncercie, pierwszego września 1942 roku, także i Jagoda, miała stać się z cienia czymś więcej. Miała ulecieć. A wraz z nią muzyka.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro