Rozdział 27 - Czy mnie słyszysz, Najłaskawszy?

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Rozdział przeznaczony dla osób powyżej 16 lat. Jeśli nie masz tylu, czytasz na własną odpowiedzialność.

Dłonie Jagody biegły po klawiszach niczym zmęczony wyścigiem sprinter. A jednak przed nimi nie było mety. Wybijały się zaś nuty ponurych marszy, których zażyczyli sobie goście na tym niecodziennym „koncercie". Więźniowie ubrani w pasiaki grali posłusznie, a lekarze, strażnicy i przyjezdni gestapowcy oraz esesmani przyklaskiwali im miarowo. Kapówki z obozu kobiecego piły jakieś wina, mężczyźni wskazywali na grajków, szepcząc coś cicho.

Całą ta maskarada zdawała się nie mieć końca. Muzyka płynęła i płynęła, wpadając do uszu słuchaczy. Do serc nie mogła się dostać. Były zbyt twarde, obite przez codzienny widok Śmierci.

Wkradłam się na to „przyjęcie" i stanęłam za Irmą. Odepchnęła mnie. Ten jeden raz nie chciała patrzeć w moje oczy. Ten jeden raz...
Przeszłam więc do Wilhelma i szepnęłam mu na ucho słodkie przywitanie. Wiedział, co znaczyło. Uniósł dłoń w górę, a orkiestra zamilkła. Chrząknął, by uciszyć też resztę i zbliżył się do dyrygenta, kierownika tego kiermaszu trupów, odzianych w nuty.
– Daj zagrać samej pianistce – powiedział. Muzycy odsunęli się. Jeden z nich wziął na ręce Jagodę, a inny przesunął fortepian bliżej środka. Usadzono przy nim biedną i wyniszczoną dziewczynę.

Przetarła czoło, na którym pojawiły się krople potu i krwi. Kilkanaście par oczu patrzyło na nią tak przenikliwie, że czuła, jak te spojrzenia obijają się o jej kości. Wiedziała, czego chce gestapowiec. To był jej koniec i miała prawo wybrać sobie pieśń żałobną.
Rozprostowała nieco ręce i ułożyła je na trzeciej oktawie. Zamknęła oczy i wyobraziła sobie łąkę. Tak, to była ta sama łąka, którą już niegdyś widziała w swoim śnie.

Trawa pachniała tak pięknie, jak nigdy dotąd. Kiełkujące pomiędzy nią kwiaty chybotały się na wietrze, trącane co raz, by patrzyły w słońce swymi kolorowymi główkami. Drzewa szumiały, wciągając w swe korowe płuca oddechy pszczół, motyli i ptaków. Chmury odkryły jasne niebo, czyniąc je wolnym od wszelkich trosk.
A na tej łące prócz kwiatów kwitły pocałunki. Sypały się lekkimi płatkami na usta dziewczyny, a były w tym tak delikatne, jakby Anioły musnęły te wargi swymi skrzydłami.
Spod tych skrzydeł wyglądały szarawe oczy, które tak sobie ukochała. Opadały nań kasztanowe włosy. Uniosła dłoń, by je odgarnąć i pomyliła melodię. Łąka znikła, niebo stało się czarne, a trawa przemieniła się w popioły.

Otworzyła oczy i znów ujrzała piekło. Schody do nieba gdzieś uleciały, rozmyły się wraz z jej nadzieją, że może uda się wrócić do domu.
Brawa podsumowały jej występ. Zacisnęła dłonie na klapie instrumentu i powoli wstała. Wilhelm ruszył w jej stronę. Powoli zdjął ją z podestu i wyprowadził na zewnątrz ku zdziwieniu innych.

Gdy znaleźli się na dworze, mężczyzna uniósł oczy do nieba i wciągnął w płuca ohydne, oświęcimskie powietrze. Nawet ja się nim krztusiłam. Zbyt mocno pachniało ludźmi.
– Weź to. – Wcisnął jej coś w dłonie i spojrzał w jej oczy bez dna. – Wiesz, że...
– Wiem, Wilhelm – wyszeptała, a ten głos zdawał się być coraz słabszy.
– Wielu nie miało tyle szczęścia, co ty, Pawlus – powiedział po polsku. – Doceń to.
Pokiwała głową i zamyśliła się. Po chwili sięgnęła do pasiaka i wyjęła zeń maleńkie zawiniątko. Podała je Niemcowi i uśmiechnęła się blado.
– Daj mu to, jak wrócisz do Warszawy. – Zachwiała się na nogach. – Potem zrób z nim co zechcesz. Ale daj mu to, proszę.
– Niech i tak będzie – zgodził się. Od strony baraków nadchodziła już grupka Żydów. Za nimi szli strażnicy, wykrzykując coś, co uznałam za obelgi.

Gestapowiec zacisnął usta, po czym z całej siły pchnął w ich stronę Jagodę. Upadła na ziemię, lecz została natychmiast podniesiona i uderzona w twarz. Włączono ją do żółtego korowodu i popędzono w stronę „czerwonego domku". Szła posłusznie, niczym owca, gotowa na złożenie w ofierze. Tylko głowę spuściła. Nie miała sił, by ja podnieść. Była cięższa od jej serca, zbyt wiele tkwiło w niej myśli.

Idąc tak, zastanawiała się, czy Berka śpi spokojnie tej nocy. O czym śniła? Czy dalej przyjaźniła się z tym urwisem Zamkowskim? A może dostała krzyż? Tak bardzo o nim marzyła...
A Tomek? Gdzież był? Czy w ramionach tamtej dziewczyny, czy może samotny tkwił przy oknie, wyglądając gwiazd? A jego drużyna? Jak sobie radził?
Ach, a matka? Co czuła, tracąc kolejną osobę? Wszak nie wiedziała, lecz serce matki wie, prawda? Prawda...?

Otworzono drzwi zagłady i kazano zdjąć ubrania. Nagość nie stanowiła już dla nikogo problemu. Już dawno zostali obnażeni z szat i godności. Upadli tak nisko, wciąż próbując wstać. Byli nadzy, spowici tylko w ciche bicie dogasających serc.
A wśród nich Jaga, kurczowo trzymająca jakieś zawiniątko od Niemca. Zakrywała dłońmi piersi i kuliła się z zimna wrześniowego wiatru.

Po chwili zamknięto wszystkie wejścia i przez boczne lufy wrzucono gaz, tak zwany Cyklon B. Wszystko było jakby za mgłą. Ludzie krzyczeli, dusząc się, próbowali łapać za ściany, jednak te pozostały niewzruszone na ich wołania. Ludzka masa zdawała się iście wyć z rozpaczy i cierpienia. Wśród gazu dostrzec można było ostatnie pocałunki, ściśnięte dłonie, uginające się kolana. Słychać było modlitwy i skomlenie, niczym u zranionych psów.

Jagoda kasłała, próbując chwytać powietrze, jednak jego już tu nie było. Otworzyła dłoń i spojrzała na podarunek od Wilhelma. To było zdjęcie, lecz nie Moniki i Tomka, a samego Tomka. Uśmiechnięty, z torbą przy boku szedł ulicą Warszawy.
Drobna i sucha łza kapnęła na fotografię, której wizerunek przesłonił gęsty kłąb gazu i dymu.
Dziewczyna osunęła się powoli na kolana, zdzierając je aż do krwi na chudym ciele. Przycisnęła fotografię najpierw do serca, a potem ucałowała po raz ostatni i jej dłoń uwolniła się z tej agonii. Głowa uderzyła o podłogę, a z ust wydarły się ostatnie słowa. „Boże... wybacz".

Zaśmiałam się. Nigdy nie wierzyła w tego, którego próbowałam zniszczyć. Nigdy nie ufała, że On coś zadziała w jej życiu. I teraz wyciągnęła do Niego dłoń, a on wciągnął ją na swoją łódź i odpłynął, tuląc łysą głowę do piersi. Rybak serc...

Głosy umilkły, a wraz z nimi i serca. Dwadzieścia pięć minut agonii i wolność. Wolność, która uleciała wraz z ludźmi. Ciała leżały na sobie, oczy pozostały otwarte, a na ustach zastygły ostatnie słowa.
Wilhelm poczekał, aż gaz ulotni się z pomieszczenia i otworzył drzwi. Wszedł do środka i uważając, by nie zgnieść innych ciał, uklęknął przy Jagodzie. Wziął ją na ręce i kręcąc z lekkim uśmiechem głową, wyniósł na zewnątrz.
Gdy tylko to zrobił, rozkazał:
– Resztę spalić.

I zapłonęła na niebie czerwono – czarna łuna, niby chusta Bereniki. Lecz wśród drzewca na to ludzkie ognisko, brakowało jednej gałązki. Ją to wziął warszawski stróż i zakładając nań swój płaszcz, schował na tył więźniarki. Zerknął na przedmiot, który mu wcisnęła przed wejściem do pieczary diabłów i zakpił z niej w sercu. Klawisz, najbardziej wytarty, czarny klawisz z przeklętego fortepianu. Ucałował go delikatnie i schował. Zamknął kciukiem powieki dziewczyny i ucałował ją w prawie że białe usta.
– Śpij, Jagódko – powiedział, nachylając się. – Już wracamy do domu.
Zamknął klapę samochodu i odjeżdżając patrzył, jak dzieci Dawida płoną. Jak płonie fragment Polski. Będą ją chcieli opatrzyć, cholerni patrioci. Niech leczą, proszę bardzo. Ale umarłych powinno się grzebać, a nie operować. Taka drobna sugestia.

***

4 września 1942 roku.
Tomek siedział na oknie w mieszkaniu Moniki i przyglądał się ludziom, którzy spacerowali ulicami. Jesień jeszcze nie dawała się tak we znaki i była dość spokojna, mało płaczliwa, a bardziej wietrzna.
Chłopak oparł głowę o ścianę i westchnął przeciągle. Tęsknił, a tęsknota już tak ma, że jest łakoma i wyżera serce.
Już miał przemieścić się do kuchni, by wstawić wodę na herbatę, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Myśląc, że to Monika wraca ze spaceru, poszedł otworzyć i stanął oko w oko z Wilhelmem. Niemiec uspokoił go ruchem ręki.
– Chodź ze mną – powiedział powoli, a gdy Tomek nie drgnął, wycedził. – Albo sam cię zaprowadzę. – Wskazał na broń przy pasie. Zamkowski przełknął ślinę i powoli podążył za nim.

Niemiec zakrył płaszczem umundurowanie gestapo i wraz z harcerzem przemknęli się na Pawiak. Weszli tam głównym wejściem i skierowali się do szpitala. Idąc tak, Szary próbował uspokoić drżenie rąk. Czego chciał od niego ten człowiek? Czy prowadził go na śmierć? A może ojciec przeżył? Nie, to niemożliwe. Tyle myśli, a tak mało czasu. Przypominał sobie stopniowo wskazówki starszych kolegów.

„Jeśli cię złapią:
1. "Nie syp!"
2. Mało mów
3. Gdyby cię bili - pamiętaj, że uzupełniając lub zmieniając zeznania, przedłużasz bicie.
4. Uprzedzając wsypę, można podać wcześniej ustalone nazwisko osoby, która dysponuje największą możliwą swobodą ruchów, nie ma rodziny, ma gdzie uciekać.
5. W więzieniu pracuj nad sobą (czytaj, uprawiaj gimnastykę, módl się).
I nie poddawaj się. Nigdy, Szary."

Mając w pamięci te słowa, wszedł do pomieszczenia, które wskazał mu Wilhelm. Zobaczył przed sobą stół, a na nim coś podłużnego, jednak drobnego. Czyżby wymyślili coś nowego, by złamać ludzi? Ach, jakże głupiec był z niego, że pozwolił się tu zabrać! Mógł skoczyć pod przypadkowe koła, uciec oknem, by paść twarzą na ziemię, mógł... Tyle rzeczy! Byleby z własnej woli nie wchodzić do tej kaźni...

Niemiec wyczuł jego strach i odczepił od pasa pałkę i pistolet. Odłożył je na stół i wskazał Szaremu zawiniątko na stole. Chłopak podszedł doń na chwiejących się nogach. Będąc już blisko rozpoznał kształt człowieka. Poczuł, że jeszcze chwila, a padnie tu bez tchu. Uniósł dłoń i pociągnął za materiał na twarzy trupa. Gdy tylko to zrobił, serce na chwilę mu stanęło.

Bo oto przed nim leżała ona. Ta, którą uratował podczas łapanki. Ta, która całowała go na pożegnanie. Ta, która weszła z nim do getta, by zanieść list. Ta... jego ukochana. Jedyna...
Łzy oblały jego twarz. Zbliżył się do jej zimnych ust i przejechał po nich palcem. Powieki miała lekkie, jak skrzydła motyla. Pochylił się i ucałował te umęczone mną oczy. Za wiele widziały, za wiele.
Ujął ją za rękę i ściskając w swojej, płakał jak dziecko. Mężczyznom nie przystoi płakać, a jednak...

Wilhelm podszedł do niego i położył przed nim klawisz. Tomek popatrzył na niego zrozpaczonymi oczyma, po czym puścił dziewczynę i uklęknął na ziemi, trzymając w dłoniach fragment instrumentu.
– Strzel, błagam. Strzel... – powiedział twardo. – Strzel, do cholery! – Zacisnął powieki i sięgając do stołu, podał mężczyźnie broń. Wilhelm odłożył ją spokojnie i spojrzał na niego.
– Obiecałem jej, że ci to dam, a potem zrobię z tobą, co zechcę. A nie chcę cię zabijać, rozumiesz? Wykonałem swoje polecenie, ty już nie jesteś mi potrzebny. I lepiej uważaj – rzekł na końcu, przykrywając znów ciało i gwiżdżąc na strażników, by je wzięli do wywózki. – Bo czasem ufamy przyjaciołom, gdy są wrogami i gnębimy wrogów, gdy są przyjaciółmi.
Te słowa były tak tajemnicze, że Tomek mimowolnie opadł na ziemię, a klawisz legł obok jego głowy.

***

Grudzień 1942 roku.
Wojtek stał przy oknie i patrzył, jak Berka dekoruje swoje jakimiś gałązkami i papierowymi łańcuchami. Światła w ich domach świeciły radośnie i przebijały się ze swymi promykami przez białe śnieżynki. Noc zdawała się głucha i spokojna, jak nigdy dotąd. Chłopak zerkał na przyjaciółkę i uśmiechał się lekko. Wyglądała tak pięknie, gdy stojąc za szybą, co raz popatrzyła w jego okno i posłała mu całusa czy „oczko". Sięgnęła do końca firanek i zaczepiła papierowe kółko, a girlanda bieli spłynęła po ścianie.

Otworzyła okiennice i wychyliła się nieco, rzucając śnieżką w stronę Wojtka.
– Tak się bawisz? – Roześmiał się. – A masz! – Nabrał garść puszystej bieli i cisnął w dziewczynkę. Dostała w ramię i zaśmiała się cicho. To była ich własna, dziecięca wojna. Na śnieżki. Na życie i śnieg.
– I co, Wojtku Zamkowski, przegrasz z dziewczyną? – Uniosła brwi, formując kolejne pociski.
– Ani mi się śni, Bereniko Pawlus. – Wspiął się nieco wyżej i usiadł na parapecie.
– Ej, bo spadniesz. – Wstrzymała atak. – Chcę Wojtka, a nie spadającego Wojtka. – skrzyżowała ręce na piersiach. – Prawda, Miłek? – Podsadziła kotka tak, by widział Kasztana.
– Uparciucha z ciebie, mała zołzo – rzekł z uśmiechem. – Ale ze mną nie wygrasz! – Salwa kulek powędrowała w stronę dziewczynki.
– Ach, ty zdrajco jeden! – W ostatniej chwili zorientowała się, że podnosi nie tę rękę, bo Miłej wylądowałby plackiem na kamienicy naprzeciw. Wojtek roześmiał się, po czym włożył coś do koszyka i posłał do wycierającej śnieg z twarzy Berki.

Sięgnęła do ich małej poczty i uśmiechnęła się. W jej dłoniach bielił się stempelek z kotwicą Polski Walczącej i karteczka „Wesołych Świąt".
– Wesołych Świąt, fajtłapo – odpowiedziała, a Wojtek wyciągnął ku niej rękę. Wychyliła się i złapała za jego dłoń. Poczuła dziwne ciepło. Jakby ci, których utraciła, znów byli przy niej.

Uniosła oczy ku górze i nie wypuszczając chłopca, wyszeptała:
– Wesołych Świąt, tato. Wesołych Świąt, Jaguś...
A w Niebie dwie białe postacie popatrzyły na nią i posłały na ziemię nowy śnieg, lecz tym razem z dodatkiem uścisku ich dłoni. I choć fragmentem tej szalonej i głupiej Wolności.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro