Rozdział 9 - Halo, tu mówi Warszawa!

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Jagoda ucałowała w czółko śpiącą Berkę. Dziewczynka zamruczała coś pod nosem i obróciła się na prawy bok. Uspokojona tym faktem Jaga wyszła z mieszkania, zamykając je przy tym dokładnie na klucz. Ścisnęła go w dłoni i uniosła głowę.

Kwietniowy wiatr otulał ją i wskazywał drogę pośród warszawskiej mgły, zgrabnie wymijając patrole przebijające się przez niewinność stolicy niczym przebiśniegi.
Kierowała się w stronę parku za Solcem. Chciała odpocząć. Czuła mnie w swoim sercu coraz mocniej. Wyniszczałam ją jak najgorsza choroba.

Kaszlnęła, a drzewa stłumiły ten cichy dźwięk. Kolejne zaułki znikały, aż wreszcie przyroda otworzyła przed nią swoje ramiona. Powoli weszła między zarośla, a jej oczy stały się niczym trawa, choć nie było w niech rosy, a łzy.

Był tam. Siedział i martwo wpatrywała się w taflę małego jeziorka. Koszula wisiała na nim jak na szkielecie. Był cieniem, choć pragnął w ogóle zniknąć. Strata ojca równała się dla niego z brakiem sensu życia. Bo to ojciec nauczył go żyć.

Brunetka usiadła obok niego i wyciągnęła ku niemu drżącą dłoń. Delikatnie musnęła jego palce. Spojrzał na nią podkrążonymi oczyma i uśmiechnął się blado.
– Zawiodłem go – wyszeptał łamiącym się głosem. Jaga pokręciła przecząco głową, a ja powstrzymywałam się, by nie ukręcić jej karku.
– On cię kocha. Nigdy go nie zawiedziesz. Co miałeś robić... Zabiliby cię.
– A niechby zabili! Co Polsce po mnie, jak nawet ojca własnego uratować nie umiem... – Machnął ręką. Powstrzymaj ten heroizm, złociutki. Za dużo go w tobie, a za mało wiary.
– A ja? – Oczy się jej zaszkliły, lecz nie dała tego po sobie poznać. – Samą byś mnie zostawił? Tomek... – Położyła mu dłoń na policzku i delikatnie przesunęła poń kciukiem. – Czytałam te listy... proszę, dla mnie... nie poddawaj się jeszcze...
– Ty mi to mówisz? – wzburzył się – Ty, któraś paliła moje listy, służyć w ZWZ nie chciała? Nawet w Szare Szeregi nie wstąpiłaś... Toć mi każesz głowę unieść i walczyć? Gdzie twoja polskość, Jagoda? – rzekł już ciszej, widząc w jej oczach ślady mokrych plam. – Będę walczył tylko wtedy, gdy zapewnisz mnie, że staniesz obok. Przystajesz na taką umowę?

Nie, nie podobało mi się to. Tomek za bardzo szarżował. Jaka walka? Jaka polskość? Polska umarła, Szary. Polska nie żyje. Leży u moich stóp, błagając o choćby cień nad swoim krzyżem. Ale je chcę by płonęła. By stolica stanęła w ogniu. Och, tak...

Jagoda zawahała się. Bała? Tak. Nie chciała się ze mną spotkać, a teraz Tomek stawiał ją przed drzwiami mojego domu i kazał otwierać. Ręka jej zadrżała, lecz po chwili pchnęła wrota mojego królestwa i pewnym krokiem weszła do środka. Lecz nie by mnie powitać, oj nie.

– Nie – odparła. – Nie każdy jest waleczny, nie w każdym płonie braterstwo, Tomek. Nie każdy jest gotowy rzucić wszystko i podnieść Polskę, padającą na kolana. Nie mam tyle siły. I jestem pewna, że ty też nie. Grasz, prawda? Wielu teraz gra...

***

3 kwietnia 1940 roku.
Kasia z uśmiechem przyglądała się swoim harcerkom strugającym w kącie podziemi małe deseczki. Czuła dumę, a jednocześnie ucisk na sercu, bo wiedziała, że ten widok niedługo się skończy. Że nie będzie już drużynową Kasią, że zabiorę ją w miejsce, skąd się nie wraca, że ludzie, których kochała i kocha nie spojrzą jej już nigdy w oczy.

Przymknęła powieki i zerknęła spod gęstych rzęs na Berenikę. Ceniła to dziecko od czasów, gdy pierwszy raz zabrała ją na obóz. Pamiętała jak mała rudowłosa wbiegła jej do kadrówki, którą zamieszkiwała wtedy jako przyboczna. Berka przyniosła jej naręcze pomarańczowych chust.
– Skąd je masz? – zapytała zdziwiona drużynowa, a Kamińska wlepiła w swą podopieczną baczne spojrzenie.
– Chłopcom zabrałam. Jak spali! I to! – Wyjęła zza pleców spodnie drużynowego „Pomarańczarni".

Dziewczyna zaśmiała się cicho na to wspomnienie, lecz śmiech jej przerwało delikatne pukanie w ramię.
Wzdrygnęła się przerażona, gotowa rzucić wszystko, by chronić dzieci. Powoli odwróciła się, lecz gdy ujrzała przed sobą wytęsknioną twarz i miedzianą czuprynę, odetchnęła z ulgą.

– Nie strasz mnie tak, Rudy! – wyszeptała, splatając swoją dłoń z jego palcami. Poczuła dziwne ciepło przebiegające przez jej kończyny. Kochała to uczucie. Tak mocno jak jego. A nawet mocniej.
– Ciszej, Kasieńko, nie burz im zabawy – odrzekł, całując ją w policzek, który pokrył się zaraz rumieńcem.
– Druhna drużynowa się całuje! – krzyknęła z uciechą Berka, podbiegając do nich znienacka. Rudy roześmiał się.
– Zazdrościsz? Ty pewnie Berka jesteś, co? – Potargał ją czule po włosach. – Wojtek mi mówił o tobie.
– Co mówił? – zaczerwieniła się. Skrzyżowałam ręce na piersiach i patrzyłam na te policzki niczym jabłuszka.
– Żeś morowa dziewczyna! – zapewnił ją Bytnar, gładząc kciukiem wierzch dłoni Kasi, którą cały czas trzymał w swojej. – I że w piłkę umiesz grać. Prawda to?
– A prawda! – Uśmiechnęła się od ucha do ucha, dumna z pochwały szanowanego w kręgach harcerskich chłopaka. – Mówił coś jeszcze?
– Dałem mu słowo, że nie zdradzę – przysiągł Janek. I nie zdradził. Ani tajemnicy Wojtka, ani potem słów swoich przyjaciół. I ich serc. Bo serca wzięłam sobie sama. Nie potrzebowałam jego zgody.

Zbiórka skończyła się, a uradowana komplementem Berenika pobiegła w stronę Śródmieścia, by stamtąd przedostać się na Starówkę. Biegłam za nią, ścigałyśmy się w dół ulicy Karowej. Uwielbiała biegać, ale przede mną nie uciekła. I nie zdążyła stanąć na mecie.

Ledwo wypadła na ulicę dzielącą szpital od parku, jej oczom ukazał się patrol niemiecki. Pospiesznie wcisnęła do torby chustę, której zapomniała zdjąć przed wyjściem z ukrycia. Beret schowała za pas, a koszulę lekko rozpięła, by nie wyglądała "mundurowo". Oddech stał się dla niej ciężki, czoło oblało się potem. Przycisnęła ciało do ogrodzenia i spoglądając w ziemię próbowała nie wzbudzać podejrzeń. To tak nie działa, moja droga. Im bardziej chcesz być naturalna w stresującej sytuacji, tym bardziej jesteś zauważalna i sztuczna.

Dziewczynka zacisnęła oczy, gdy usłyszała krzyki i odgłosy szamotaniny za rogiem. Kolejna łapanka, widać brakuje ludzi na Pawiaku. Niemcy lubią podziwiać tych, których Warszawa skrywa pod sercem. Ja ich tego nauczyłam. Nauczyłam też zabijać. Tfu, błąd. Nauczyłam kraść istnienie. Lepiej. Bardziej... ludzko.

Powoli przesunęła się w stronę bramy ogrodu. Ręce drżały, w głowie kłębiła się masa myśli.

Wtem, ktoś połaskotał ją w plecy. Odwróciła się gwałtownie i ujrzała przed sobą pana Władysława, swojego tatę. Wracał właśnie z Pawiaku, gdzie pełnił dyżur lekarski. Twarz miał bladą, a oczy zamglone. Włosy posiwiały mu przy naszym pierwszym spotkaniu. Znałam się trochę na fryzjerstwie i ten kolor wydawał mi się idealny. Wspaniale komponował się z bielą fartucha i krwią zalewającą więzienie.
– Co tu robisz, mała? – zapytał, biorąc ją na stronę.
– Chciałam iść do Wojtka... – odparła niepewnie.
– Przez Śródmieście? A on nie z Powiśla? – dziwił się ojciec.
– Tak... nie... znaczy, nie wiem... ja... – Szarpała się z własnymi uczuciami. Ojcowie nie zawsze rozumieją. I choć pan Władysław z całych sił kochał swoje córki, to pani Klara była szalą, na którą one rzucały swe troski i radości.
– No powiedz mi, Bereniczko. Chodź, pójdziemy do domu, mama pewnie już obiad gotuje! – Uśmiechnął się i rozejrzał na ulicy. Wyszli z zaułku i nim zdążyli zrobić kilka kroków, padł strzał. Zdmuchnęłam dym z lufy mojej broni. Świeczka zgasła.

***

Wojtek wyglądał przez okno czekając na nadejście deszczu. Tomek siedział przy stole i skupiał się nad listem od Zośki. Uruchomiono tajną łączność radiową Warszawy z Paryżem. A więc była nadzieja! Konspiracja poszerzała swą siatkę coraz bardziej, a ja wpadałam w nią, plącząc się nieporadnie. Chcieli głosów? Chcieli słuchać? Proszę bardzo. Ale na moich warunkach.

– Jaki masz cel? – zapytał nagle Tomek, unosząc głowę znad sterty papierów.
– Co? – Wojtek odwrócił się od okna i popatrzył na niego kasztanowymi oczyma. – Nie rozumiem.
– Chcesz przeżyć czy zginąć? Walczyć czy co? – Starszy brat odłożył pióro i skupił wzrok na młodszym.
– Po co pytasz? – zdziwił się Kasztan.
– Bo widzisz... myślałem nad tym ostatnio. Po co właściwie bronić czegoś, co tak naprawdę już nie istnieje.
– Skąd ci to do głowy przyszło? – Głowił się młody Zamkowski. Usiadł naprzeciw brata i wlepił weń spojrzenie pełne pytań. – Jagoda ci powiedziała żebyś odszedł?
– Wojtek... spójrz na siebie. Nie ma takich ludzi. Nie ma cholernych ideałów! – Szary uderzył w stół zaciśniętą dłonią. – Nie ma... Patrioci to wytwór wyobraźni. Bo lepiej zginąć w heroicznej walce i potem być bohaterem niż uciekać. Bo uciec czasami nie ma dokąd, a umrzeć można wszędzie.
– Ej, Tomek, czy ty siebie słyszysz? – Popukał się w czoło. – Ty? Co w ciebie wstąpiło? Naprawdę chcesz to wszystko teraz rzucić, bo jakaś dziewczyna powiedziała ci, że ona sądzi inaczej? Jesteś głupi.
– Po kimś to masz. – Potargał go po włosach i zamyślił się. Coraz bardziej wątpił. Bo ludzie już tacy są, że kiedy coś im się nie uda, to niekiedy rzucają wszystko na dno, zamiast wyławiać zeń perły. I płaczą, tworząc coraz większy ocean.

Tomasz zacisnął powieki. Tak bardzo potrzebował teraz ojca. Tak bardzo...

***

– Tato! Tato, błagam cię! Odezwij się, tato! Proszę... Chodź, mama czeka, no chodź! Trzeba szafkę naprawić, bo się rozpada, no tato! Błagam cię, popatrz na mnie... Błagam... Tak rzadko cię o coś proszę... tato... Już nawet nie Polska, nie krzyż, nie wolność... Tato, słyszysz mnie? Proszę, powiedz choć słowo... Tylko słowo... Tatusiu...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro