Rozdział 12. Gdy przekroczysz barierę

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Przyszedłeś po nas — stwierdził oczywisty fakt Arwar, gdy wyszliśmy z tunelu. Kończył się on między pierwszymi drzewami i przypominał naturalną jamę po jakimś sporym zwierzęciu. Trzeba przyznać, dobrze zamaskowany, choć jeśli ktoś wiedziałby, czego szuka, nie miałby problemu z odnalezieniem tego wejścia. Wszędzie panowała ciemność, którą rozpraszał jedynie blady blask rzucany przez wąski sierp księżyca. Owinąłem się mocniej płaszczem, żeby nie zmarznąć.

— A co mi pozostało? — zapytałem obojętnie, otrzepując spodnie, na których podczas wędrówki osiadł kurz i nieliczne drobinki ziemi. — Przecież musiałem oddać Tarii naczynia, a ty obiecałeś mi pieniądze za pomoc w waszej głupiej misji. Nie mam zamiaru tak łatwo rezygnować z zarobku, muszę sfinansować pogrzeb — ogłosiłem, mając nadzieję, że wcale nie wyglądało to tak, jakbym ich uratował, bo zacząłem tę gromadkę lubić. W końcu znaliśmy się od niedawna i nadal nie miałem pewności, co planują ze mną zrobić. Trochę głupio by wyszło, gdybym otwarcie okazywał im już teraz sympatię tylko po to, by za kilka dni skończyć z mieczem w plecach. Co prawda miałem nadzieję, że tak się nie stanie, jednak wolałem zachować resztki ostrożności.

— A już miałam nadzieję, że jednak będziesz ciemnym draniem — wyraziła swoją opinię Darelia. Stereotypowo okrutny zły nie pasuje, raczej miły Eliończyk, też niedobrze, czy ona mogłaby się w końcu zdecydować?! Typowa kobieta! Dobrze, że urodziłem się mężczyzną, bo inaczej nie dość, że musiałbym chodzić z toną dziwnych mazideł na twarzy, to jeszcze nie mógłbym podjąć żadnej decyzji, żeby nie rozmyślić się po godzinie. Nie, żebym sam miał idealny charakter, ale momentami odnosiłem wrażenie, że płeć piękna lubiła sobie komplikować życie.

— Twoje niedoczekanie — odparłem z cynicznym uśmieszkiem i ruszyłem wolno w miejsce, w którym miały czekać na nas konie. Drużyna niemal pobiegła za mną, żeby nie zgubić się w mroku. Momentami obawiałem się, że ktoś na mnie wpadnie, jednak nie wyczarowałem żadnego światła, aby nie zdradzić nieopatrznie naszej pozycji. Prawdopodobnie już zorientowali się, że więźniowie gdzieś zniknęli, a ja wraz z nimi.

— Jeszcze znajdę powód, żeby cię nabić na miecz — ogłosiła elfka patetycznym głosem, przez co prychnąłem rozbawiony, ponownie przystając i odwracając się do niej.

— Kolejny? To dobrze, że mam własny miecz do obrony. — Mrugnąłem, dotykając dłonią broni spoczywającej przy pasie. Co prawda, wolałbym uniknąć walczenia z dziewczyną, ale bezbronny zdecydowanie nie byłem. Domyślałem się, że mimo ciemności całkiem nieźle mnie widziała, w końcu jej gatunek miał dość dobry wzrok.

— Skończcie już i po prostu się pocałujcie! — Nie wytrzymał Mir. Natychmiast skierowaliśmy głowy w jego stronę, najwyraźniej tak samo oburzeni. Co ten idiota sobie myślał?! To, że on całuje każdą napotkaną pannę, nie oznaczało, że ja też miałem robić to z kimkolwiek!

— Naszła mnie ochota na świeżą jeleninę — warknęła Darelia, a ja w milczeniu pokiwałem głową, przyznając jej rację. Chociaż nie wiadomo, czy po takim śniadaniu nie załapałbym jakiejś choroby.

— Czy wy musicie od razu się kłócić? — westchnął Arwar niemal zrezygnowanym tonem, pokazując mi dłonią, żebym ruszał dalej. No tak, nie mieliśmy przecież wieczności, a konie prawdopodobnie zaczynały się już niecierpliwić długim czekaniem i tym, że były przywiązane. Zresztą mniejsza o wierzchowce, ale wolałbym nie zostać złapany zaraz po tym, jak udało nam się wymknąć z zamku. Liczyłem tylko na to, że wyczerpałem swój limit życiowego pecha przynajmniej na kilka najbliższych lat.

— Daj dzieciom rozładować napięcie — zaproponował grzecznie Ronul, który do tej pory bez słowa szedł moim śladem. No tak, krasnoludy też nie najgorzej widziały w ciemności. Nie wiedziałem zbyt wiele o najadach, jednak wychodziło na to, że najgorzej z nas miał Arwar, jako człowiek niewiele dostrzegający we wszechobecnym mroku.

Na tym rozmowa się skończyła. Mir i Darelia posłali Ronulowi złe spojrzenia, jednak postanowili nie wdawać się w dalsze dyskusje, reszta zaś była zbyt zajęta podążaniem za mną i unikaniem zdradzieckich korzeni, które wybijały się spod ziemi i kryły pod trawą. Mil wspominał, że te konie były niemal przy miejscu, w którym kończył się tunel, a to oznaczało, że zaraz powinniśmy do nich dojść. Potem planowałem przez pewien czas nadal korzystać z leśnych dróg, aby łatwiej uniknąć podwładnych lorda.

W końcu zauważyłem między drzewami dobrze znaną sylwetkę. Idlil spokojnie skubała roślinki, posyłając co chwilę złośliwe i pełne wyższości spojrzenia reszcie koni, w przeciwieństwie do niej przywiązanych za wodze do niskich gałęzi, by nie uciekły. Na szczęście moja klacz nie potrzebowała żadnego zabezpieczenia tego typu. Prawdopodobnie dałaby radę powstrzymać też przed oddaleniem się resztę koni. O ile oczywiście chciałoby się jej to robić, w co szczerze wątpiłem, patrząc na to, z jaką pogardą traktowała zwierzęta jasnych.

Przyspieszyłem nieco, ucieszony widokiem Idlil. Ta uniosła łeb i zarżała cicho, po czym kłapnęła pokaźnymi zębami na ogiera Arwara, który próbował do niej podejść na tyle, jak dalece pozwalała mu przeszkoda w postaci wodzy.

— Arwar, racz trzymać swoje niewychowane zwierzę z dala od Id, albo skończy bez głowy — ogłosiłem poważnie, podchodząc do klaczy i obejmując lekko jej szyję.

Reszta ruszyła moim  śladem i zaczęła odwiązywać pozostałe konie. Te miały nawet doczepione do siodeł niektóre ich rzeczy, co wyraźnie ucieszyło grupę. Pewnie Mil się tym zajął i kazał zabrać także pakunki więźniów, a nie tylko wierzchowce.

— Rillen, zostaw, nie wiadomo nawet do końca, czym toto jest! — nakazał książę, a ja natychmiast odwróciłem się w jego stronę.

— Ej, ale może szacunku trochę? Mówisz o moim koniu! — Oburzyłem się i z całej siły złapałem wodze Idlil, żeby nie stratowała rycerza, na co miała niewątpliwą ochotę, sądząc po wściekłości w oczach i grzebiącym ziemię kopycie.

— A może po prostu już ruszymy? — zaproponowała nieco niepewnie Taria, chcąc przerwać naszą kłótnię. Najada wskoczyła na siodło swojego wierzchowca, a reszta powoli szła jej śladem.

— Doskonały pomysł — westchnąłem i sam zająłem miejsce na grzbiecie nadal zirytowanej Id. Żeby tylko nie pomyliła podczas odpoczynku włosów Arwara z trawą... oczywiście niechcący, zupełnie nieświadomie.

Ruszyliśmy wąską, jednak całkowicie przejezdną ścieżką. Jazda po niej wymagała mimo to uwagi lub mądrego konia z uwagi na liczne, często ostre zakręty, omijające kolejne drzewa i krzewy. Miałem nadzieję, że niedługo dotrzemy do jakiegoś rozwidlenia, dzięki czemu zgubienie ewentualnego pościgu będzie prostsze.

Pozwoliłem klaczy przyspieszyć, w końcu nie było mowy, by reszta zgubiła się na drodze, nawet gdybym zniknął im na moment z oczu. Idlil za to zdecydowanie potrzebowała ruchu, a ja nabrałem ochoty na coś więcej niż ni to kłus, ni to momentami wręcz stęp. Dlatego z każdym momentem coraz szybciej mknęła między drzewami, zostawiając pozostałe konie daleko w tyle, choć tamte wręcz rwały się, by spróbować jej dorównać. Liczyłem na to, że nie będę musiał zbyt długo czekać na drużynę, gdy w końcu przystaniemy, musieliśmy się jak najszybciej oddalić od zamku.

Tymczasem zaś pozwoliłem sobie po prostu na chwilę odpoczynku i radosnej jazdy wśród spowitych mrokiem drzew. Pęd wyciskał mi łzy z oczu, zimny wiatr smagał po twarzy i przenikał przez materiał ubrań, a większość dźwięków jakby przycichła, przez co szybki tętent kopyt zdawał się momentami jedynym odgłosem na ścieżce. Nie zdawałem sobie nawet sprawy, jak bardzo za tym tęskniłem.

Idlil zwolniła, zbliżywszy się do rozwidlenia. Mimo wszechobecnego zimna nie marzliśmy, rozgrzani cwałem, który trwałby nadal, gdyby nie obecność pozostałych gdzieś z tyłu. Odchyliłem głowę, przymykając z przyjemnością oczy w oczekiwaniu na przybycie drużyny.

Oho, nadjeżdżają!, pomyślałem, gdy do moich uszu dotarł odgłos uderzających o ziemię kopyt i niewiele cichszych marudzeń na pewnego złego Syna Nocy, który postanowił sobie urządzić nocny wyścig. Przynajmniej miałem dzięki temu pewność, że to oni się zbliżają, a nie żołnierze Sermila.

— Och, przestańcie już marudzić! — rzuciłem, gdy Darelia wyjechała zza zakrętu. Elfka posłała mi w odpowiedzi zirytowane spojrzenie, które złagodniało jednak, gdy uśmiechnąłem się do niej szeroko, nadal pełen entuzjazmu po jeździe.

Skręciliśmy w drogę po lewej. Co prawda, drużyna chciała na początku jechać w prawo, twierdząc, że to jedyne słuszne rozwiązanie, ale szybko ostudziłem ich zapał. Moja ścieżka sprawiała wrażenie bardziej przejezdnej, a ślady kopyt i ubita ziemia zdradzały, że bywała uczęszczana i zauważenie naszych tropów byłoby trudniejsze, niż na prawo. Zresztą zaproponowałem im, aby przejechali kilkaset metrów i sami sprawdzili. Taria i Ronul zostali ze mną, najwyraźniej przekonani, że mam rację, reszta zaś szybko wróciła, marudząc na ilość pajęczyn i korzeni. Ich krótka wycieczka sprawiła jednak, że trakt wyglądał, jakby został świeżo użyty, przynajmniej z perspektywy rozwidlenia.

Drużyna w końcu przystała na to, żebyśmy pojechali w lewo, przyznawszy, że druga droga rzeczywiście nie prezentuje się przyjaźnie. Koronnym argumentem okazał się jednakże fakt, że jadąc wybraną przeze mnie drogą, w końcu dotarlibyśmy do głównego traktu, a nie Olfartich wie, gdzie. Reszta szybko się zgodziła, najwyraźniej zdążyli się już wcześniej kilka razy zgubić i nie chcieli zwiedzać lasów, szczególnie tak blisko zamku Sermila.

— Fir, skoro już przestałeś męczyć nas swoim nieludzkim tempem, to może wyjawisz, skąd znasz syna tego lorda Sermila? — usłyszałem w pewnej chwili. Arwar zbliżył do mnie konia, reszta także podjechała bliżej, jakby chcąc wyłapać każde słówko z odpowiedzi.

— Jest przecież synem lorda, to chyba oczywiste, że widywaliśmy się czasem, chociażby podczas różnych uroczystości.
Jednak pełne ciekawości spojrzenia drużyny jasno mówiły, że musiałem rozwinąć wypowiedź, bo ta ich zdecydowanie nie satysfakcjonowała. Wziąłem głęboki oddech, po czym kontynuowałem:

— Ja akurat czytałem książkę o magii do egzaminu, on przyjechał na nauki ze strategii. Jakoś się spotkaliśmy w zamkowej bibliotece i nieco mu pomogłem w zadaniach, nie należał do orłów w taktyce, przynajmniej gdy pojawiały się rachunki. Ktoś powinien wymyślić urządzenie do liczenia, żeby się tak nie męczyć.

— Miałeś egzaminy z magii?! — wykrzyknął na moje słowa Mir. Czułem na sobie niedowierzające spojrzenia reszty grupy.

— No tak — potwierdziłem, wzruszając jednocześnie ramionami. — Przecież to normalne. — Jednak miny pozostałych informowały jasno, że nie, to nie jest nic normalnego, wręcz przeciwnie. — Poza tym mówiłem, że jestem magiem praktykantem pierwszego stopnia, tego tytułu nie dostaje się za ładne oczy albo pochodzenie! 

— Ale przecież ty masz... Ile, szesnaście lat, tak? W tym wieku nawet się jeszcze nie zaczyna studiować magii!

— Tak, szesnaście. Widocznie u was jest inaczej, ale tutaj to już w miarę normalny wiek nawet na kończenie podstawowych studiów — wyjaśniłem, postanawiając ignorować dalsze ciekawskie spojrzenia. Nie byłem encyklopedią, żeby im wszystko tłumaczyć! Mogli podstawowe fakty sprawdzić, zanim tutaj przybyli, a nie teraz dziwili. Ci, którzy szkolili się w magicznych kierunkach, zaczynali naukę dość wcześnie, przez co około dwudziestki większość mogła już pochwalić się jakimś tytułem.

W pewnym momencie ścieżka zmieniła się w szerszą drogę, co oznaczało, że trakt był już niedaleko. Skuliłem się pod płaszczem, czując coraz większe zimno, dotkliwe nawet dla kogoś, kto żył w takich warunkach od zawsze i urodził się z moim darem. Nie chciałem marnować energii na zaklęcia ogrzewające, które raczej niechętnie współpracowały z moją mocą, tym bardziej że reszta też pewnie zamarzała, nawet bardziej ode mnie. Gdybym zaś postanowił altruistycznie podzielić się magią z resztą, natychmiastowo byłbym wyczerpany i nie musieliby nawet jechać do świątyni, mieliby trupa już na miejscu. Znużenie po całej akcji z uwalnianiem drużyny w końcu mnie dopadło i nawet bez używania czarów czułem się jak żywy trup.

Miałem nadzieję, że niedługo zatrzymamy się na, choć krótki odpoczynek lub po prostu jakimś cudem mi przejdzie, zanim zemdleję ze zmęczenia. Przynajmniej przy pomyślnych wiatrach złamałbym przy upadku kark i drużynę wyręczył... Bogini, głowa mi chyba zaraz pęknie! Gdzie jest najbliższy cmentarz, bym mógł złożyć swe ciało w wygodnej, najlepiej dębowej trumnie i nieco się przespać? Tak z kilka wieków?

Musiałem mieć wyjątkowo nietęgą minę, bo jaśni może i zrezygnowali z męczenia mnie w sprawie magicznej edukacji, ale pytań zadawać nie przestali.

— Co ci chodzi po głowie, młody? — odezwał się Mir, posyłając mi coś na kształt zmartwionego spojrzenia. Sam także nie prezentował się zbyt dobrze. Włosy sterczały mu w jeszcze większym nieładzie niż zazwyczaj, brązowe oczy wydawały się niemal czarne przez głębokie, fioletowe cienie pod nimi.

— Cmentarz — rzuciłem bez zastanowienia, wolnym ruchem odgarniając z czoła kilka wpadających mi do oczu włosów. Chyba ich znowu zszokowałem, bo spojrzeli na mnie, jak na jakiegoś wariata.

— Co?! — wyrwało się z ust Arwara. Reszta zgodnie mu zawtórowała, strasząc tym samym kilka pierwszych ptaków siedzących na najbliższych gałęziach. Zbliżał się powoli świt.

— Spać mi się chce... — mruknąłem w odpowiedzi, jeszcze mocniej otulając się peleryną, wiatr bowiem tylko przybrał na sile, uparcie zrzucając mi z twarzy kaptur i wpychając włosy do oczu.

— W trumnie? — wydusiła Taria. Dziewczyna patrzyła na mnie nieco niepewnie, jakby nie do końca zrozumiała wypowiedź i chciała się upewnić, że wszystko dobrze usłyszała.

— Tam przynajmniej się wyśpię — powiedziałem szczerze wyjątkowo ponurym tonem, całkowicie odzwierciedlającym moje paskudne samopoczucie. — Nie słyszałem jeszcze o nikim, kto byłby niezadowolony z wypoczynku w trumnie. — Na mojej twarzy odmalował się najwyraźniej wyjątkowo niepokojący grymas, bo cała drużyna, jak jeden mąż cofnęła konie o dobre kilka metrów. No co? Znaleźli sobie maga będącego zarazem Ciemnym Władcą, chyba nie oczekiwali, że będzie, grzeczną i potulną, wręcz jasną owieczką?

— Ty do uzdrowiciela zajrzyj, boś w nocy chyba w głowę gdzieś dostał, kretynie — wyraziła dosadnie swoje zdanie Darelia.

— Też cię kocham, ostroucha — parsknąłem w odpowiedzi do wtóru z Idril. Przynajmniej ona mnie rozumiała, jedyna prawdziwa przyjaciółka. Chyba rzeczywiście musiałem odwiedzić tego uzdrowiciela, bo mój mózg zaczynał pleść głupoty. Tylko jeszcze na naszych ziemiach, bo u jasnych to prędzej bym umarł, niż do któregoś poszedł. Jeszcze mnie dobić zapragnie i co wtedy? Już sobie wyobrażałem napis na moim nagrobku... „Zmarł od leczenia u jasnego uzdrowiciela". Ewentualnie „zamordowany przez drużynę jasnych, którym pomógł w tym przedsięwzięciu". Kto jeszcze zasadzał się na moje życie? Królowa i tak z ćwierć arystokracji?

Nie wytrzymałem i wybuchnąłem śmiechem. Nie takim, jak zwykle, cichym i delikatnym. Dzikim, rozpaczliwym, graniczącym z czystą formą histerii. Ochrypłym, jakby raniącym gardło. Pochyliłem się w siodle, z trudem zachowując równowagę. To był śmiech, który można osiągnąć, gdy uświadamiasz sobie, że mimo pragnienia jedynie spokojnego, cichego życia, najlepiej z dala od tego całego bałaganu i polityki, jesteś jedną z najbardziej poszukiwanych osób w państwie. Cholera, sam fakt mojego istnienia sprawiał, że byłem niebezpieczny! Jaśni zrzucali winę za wszelkie nieszczęścia, matka nie mogła spokojnie rządzić, dopóki gdzieś tam egzystowałem i nagle każdy postanowił się mnie pozbyć, żeby nie mieć problemu. Cudownie!

Najwyraźniej moja nagła wesołość jeszcze bardziej przeraziła drużynę, która patrzyła na mnie teraz ostrożnie. Taria taktycznie zajęła miejsce między Mirem i Arwarem, prawie przylegając do irwańskiego księcia. Ten zaś posyłał co chwilę spojrzenia w stronę torby z prowiantem, więzionej przez Ronula. Chyba liczył na to, że dorwie się do butelki z winem i ukoi nerwy przy jego cierpkim smaku.

Krasnolud wyglądał tak, jakby z całego serca pragnął podzielić się jakąś ważną, zapewne pełną religijności myślą, ale za bardzo obawiał się, jak zareaguję tym razem.

A ja jedynie byłem zmęczony i nie próbowałem nawet panować nad swoim charakterkiem, którego co gorsze aspekty powychodziły na wierzch, by zrobić miejsce wyczerpaniu. Głowa ciążyła mi na szyi oraz pulsowała tępym bólem. Miałem ochotę wyć i zwyczajnie pójść spać.

— Zwariowałeś — stwierdziła za to Darelia, jako jedyna wyrzucając z siebie to, co na pewno zdążyli pomyśleć także pozostali.

— Trzeba było mnie nie brać do drużyny — powiedziałem na pozór żartobliwie, jednak coś w moim głosie zdradzało, że stwierdzenie to było w pewnym stopniu poważne. — Głowa mnie boli — poskarżyłem się ni to im, ni to sobie i zacząłem grzebać w torbie z nadzieją, że miałem w niej coś przeciwbólowego.

Na szczęście drużyna powstrzymała się od dalszych stwierdzeń, udając, że wszystko jest całkowicie w porządku. Co najgorsze, już dawno wyjechaliśmy na główny trakt i dookoła ani lasu, ani nawet większych krzaków, w których przerażona grupka mogłaby ukryć ciało chorego psychicznie towarzysza... albo się przed nim schować. Jedynie szerokie połacie nagiej ziemi, na której gdzieniegdzie ostrożnie wzrosła kępka jasnej, cherlawej trawy. Szarość nieba skryła się za gęstą warstwą dużych, ciemnych niczym ołów chmur, spowijając świat w nieprzyjemnym półmroku. Ani to jasno, ani ciemno... Wiatr szalał bez większych ograniczeń, uderzając w naszą grupę z pełną siłą, szarpiąc ubrania i włosy, wbijając w ciała szpilki zimna.

W końcu udało mi się wydobyć fiolkę z przezroczystym płynem. Eliksir przeciwbólowy, chyba nawet dość silny. Co prawda, miałem nadzieję, że znajdę też coś regenerującego, ale najważniejsze było pozbycie się tego przeklętego pulsowania. Potem mogłem poszukać reszty.

Otworzyłem buteleczkę i przyłożyłem do ust. Ledwo powstrzymałem się przed wypiciem całości za jednym zamachem, zamiast tego wziąłem nieduży łyk, licząc na to, że tyle wystarczy. Rzeczywiście, po chwili poczułem, jak ból powoli ustępuje.

Drgnąłem, gdy mych uszu dotarł krzyk kruka. Rozejrzałem się dookoła. Nad nami, mimo okropnego wiatru, krążył wielki, jednak wyjątkowo jak na ten gatunek smukły, czarny ptak. Piękny.

— Łał, że też nie zbacza przez ten wicher z toru — w głosie Mira dało się wyczuć prawdziwy zachwyt i coś na kształt fascynacji. — Co za moc, całe od stu do stu pięćdziesięciu centymetrów czystej siły zdolnej pokonać pęd powietrza, a nawet z nim współpracować...

— Że co? — zapytał Arwar z wyraźnym zdziwieniem. Chyba nie rozumiał do końca słów zwierzołaka, zresztą nie jako jedyny. Nasze miny świadczyły o tym, że wszyscy nie mamy pojęcia, o czym mówi młodzieniec. — Skąd ty wytrzasnąłeś te liczby?

— Rozpiętość kruczych skrzydeł wynosi od stu do stu pięćdziesięciu centymetrów — wyjaśnił w odpowiedzi Mir tak, jakby mówił o czymś oczywistym.

Jemu chciało się to zapamiętać?! Jaśni naprawdę bywali dziwni... A może to po prostu zwierzołaki? Czy Mir w ogóle był jakimś ewenementem i jako jedyny pretendował do miana chodzącej biblioteki? Ciekawe, z czym jeszcze wyskoczy.

Chociaż... Jakby się zastanowić, to i u nas takie rzeczy się zdarzały. Chociażby mój brat potrafił w środku obiadu wyskoczyć z jakimś zwariowanym pomysłem. Przykładowo, kiedyś ogłosił, że ma zamiar w końcu zrobić coś samodzielnie i przemaluje jedną z komnat. Wziął do pomocy wyjątkowo chętnego do takich spraw sześcioletniego wtedy mnie i zdecydowanie mniej entuzjastycznie nastawionego Rhylisa. Zresztą i jego zapał szybko zniknął po tym, jak przyszły kapitan gwardii wylał na niego całe wiadro farby. Wściekle różowej. Przez tydzień powoli schodzącej z bielutkich wcześniej włosów. Oczywiście Rhylis zapewniał, że to wypadek, ale szczerze w to wątpiłem. Mert tym bardziej. Po tym stwierdził, że jednak szermierka jest bezpieczniejszym zajęciem niż próby udowodnienia, że umie się to, co poddani.

Spochmurniałem jeszcze bardziej na wspomnienie brata. Nadal za nim tęskniłem i na samą myśl o nim miałem ochotę płakać, przeklinając wszystkich po kolei, w tym jego najbardziej, za to, że dał się zabić.

Kruk nadal krążył nad nami. Dziwne... Nie rozumiałem tego ptaka. Inny na jego miejscu już dawno by odleciał lub w ogóle nie wzbijał się w taką pogodę, ten zaś wyglądał, jakby podróżował z nami. Szczególnie że było dopiero około szóstej.
W pewnej chwili w oddali ukazały się niewielkie zabudowania. Zatrzymaliśmy się i spoglądaliśmy zgodnie to na nie, to na siebie nawzajem.

— Na mapie niczego tu chyba nie zaznaczono — odezwała się Taria. Niepewność wręcz emanowała od dziewczyny, która miała wyraźnie nadszarpnięte nerwy po wcześniejszych przeżyciach.

Arwar posłał jej wyrozumiały uśmiech.
— Na mapie nie zaznaczają każdej małej wioski, tylko najważniejsze osady — wyjaśnił najadzie. Miał rację, na zwykłych, ogólnodostępnych mapach nie występowały co mniejsze wsie, a jedynie większe miasta. Tylko na tych, które miały tajne służby i niektórzy kurierzy, takowe się pojawiały, ale i tak nie wszystkie. Po prostu nie było potrzeby, żeby zajmować miejsce na papierze, wtedy zresztą mapa mogłaby zrobić się nieczytelna. Chyba że obejmowała niewielki obszar albo miała kilkadziesiąt metrów wielkości.

— Mimo to... Jedziemy tam, czy omijamy? — odezwała się Darelia po chwili ciszy.

Z jakiegoś powodu wszyscy spojrzeli na mnie. Musiałem przyznać, poczułem się niekomfortowo. O co im chodziło tym razem? Miałem tylko nadzieję, że nie wymyślili czegoś głupiego... Chyba nie każą mi się znowu wbijać w sukienkę?!

— Co jest? — Westchnąłem z wyraźnym zmęczeniem, jednocześnie sięgając po miksturę regenerującą.

— Jedziemy tam, czy omijamy? — zapytał Arwar rzeczowym tonem, wyraźnie oczekując ode mnie odpowiedzi.

— A co ja, wasz przewodnik jestem, czy może nowa mapa? — Z moich ust wydobyło się złośliwe parsknięcie. — Ty jesteś dowódcą. — Odkorkowałem buteleczkę i pociągnąłem kilka łyków leku.

— A ty królem tego miejsca i jakimś cudem moim kuzynem, więc z ofiary awansowałeś na tymczasowego doradcę — odparował bez skrępowania rycerz, posyłając mi wyjątkowo niewinne spojrzenie, jakby wcale tego nie zaplanował i miał po prostu dobre serce. No tak, najlepiej zrzucić odpowiedzialność na biednego mnie, przecież i tak już to wcześniej robili.

— Czyli owszem, jesteś przewodnikiem, bo Arwar by nas wszystkich zgubił w tym momencie, gdyby miał wybierać, którędy jechać. — Kruk wydobył z siebie nad wyraz złośliwe krakanie, jakby zgadzał się z elfką, która to postanowiła krótko wyjaśnić mi, jak prowadzi książę. Najwyraźniej nie był najlepszym nawigatorem. Miał chociaż kompas?

— Zamilcz, Darelio.

— Odpowiadając na wasze pytanie, pojechałbym prosto, w stronę wsi — wtrąciłem, zanim wymiana zdań zdążyła przerodzić się w kłótnię. — Chyba nie chcecie błąkać się po polach? Ja sam nie mam nawet pojęcia, gdzie dokładnie jesteśmy i wolałbym nie zbaczać zbytnio z dróg.

Jaśni zgodzili się w ciszy i skierowali konie w stronę wioski.

A raczej tego, co z niej zostało, o czym szybko przekonaliśmy się, gdy tylko podjechaliśmy bliżej.

Chaty już dawno popadły w ruinę, a te, które jeszcze stały, w opłakanym stanie chyliły się ku rychłemu upadkowi. Resztki płotów wystające gdzieniegdzie z ziemi, puste, zarośnięte jedynie trawą ogrody, resztki ławek i budynków gospodarczych... Przynajmniej tyle dostrzegłem, przejeżdżając obok wioski. Co tu się stało?

Obraz był wyjątkowo przygnębiający i całkowicie zrujnował mój i tak słaby humor. Kolejny dowód na to, że niedługo nawet nie będzie czym rządzić, jeśli ktoś szybko się za to nie weźmie. Znając nienawiść mojej matki do niższych warstw społecznych, prędzej podejrzewałem, że zacznie ich jeszcze bardziej gnębić, niż spróbuje uratować.

— Ratunku! — usłyszałem nagle. Wstrzymałem Idlil i natychmiast odwróciłem się w stronę, z której dochodził głos. Kątem oka zauważyłem, że reszta zrobiła tak samo.

Podbiegł do nas niski, chudy chłopak, może ze trzy lata młodszy ode mnie. Sprawiał wrażenie zdesperowanego, zresztą rzeczywiście musiało tak być, skoro był gotów błagać o pomoc nieznajomych jasnych.

— Proszę, pomóżcie! — wydusił, przypadając do nas i z trudem łapiąc powietrze. Wielkie, szare oczy były pełne łez. Ciekawe, kto z jego rodziny pochodził zza granicy? I co się stało, że młody był aż tak przerażony.

— Co się stało? — zapytał Arwar delikatnym głosem, schodząc jednocześnie z konia. Reszta podążyła jego śladem. Ja sam zeskoczyłem z Idlil i puściłem wodze, po czym podszedłem do chłopaka.

— Mama umiera! — zawył ten, a nas aż zamurowało. To się wpakowaliśmy... O ile przywalilibyśmy komuś w razie potrzeby bez problemu, nawet pewnie dach naprawili, to z leczeniem sprawa miała się już zdecydowanie gorzej. Ale dzieciaka nie można było zostawić tak po prostu samego. Podjęcie decyzji zajęło mi tylko kilka sekund.

— Gdzie? — rzuciłem, kładąc rękę na ramieniu chłopaka. Ten wybełkotał coś niezrozumiale w odpowiedzi. Machnąłem dłonią. — Po prostu prowadź, tylko prędko! — rozkazałem natychmiast. Liczyła się każda minuta.

Nastolatek pokiwał głową i pobiegł w stronę zabudowań. Prędko ruszyłem za nim, a naszym śladem już wolniej podążyła reszta drużyny. Pewnie uznali, że niewiele się przydadzą i prawdopodobnie mieli rację.
Przystanęliśmy przed jedną z chatynek. Nigdy nie powiedziałbym, że ktoś tu mieszka, tak złe wrażenie sprawiała. Chłopiec przesunął służącą za drzwi szeroką deskę i wpadł do środka. Wszedłem za nim znacznie spokojniej, rozglądając się po pomieszczeniu z uwagą.

Nędza to jedyne, co przyszło mi do głowy. Po prostu. Aż mnie coś ścisnęło w gardle, gdy szedłem po skrzypiącej, w wielu miejscach załamanej podłodze. Pajęczyny, wystające belki, wszechobecny kurz, dziury... Meble sklecone byle jak z kilku desek, żeby tylko jakieś były. Bogini, dlaczego to tak wygląda? Kto do tego doprowadził? Jakim cudem to się stało? I jak to możliwe, że o tym nie wiedziałem? Chociaż, nawet gdybym został o tym wszystkim poinformowany, niewiele by to zmieniło. Nie mogłem wykonać żadnego ruchu, który nie byłby sabotowany, a nawet jeśli, pewnie nie miałbym nawet pojęcia, jak na to zaradzić. Szczególnie te trzy miesiące temu.

W kącie pomieszczenia, na starym, topornym sienniku leżała drobna kobietka, przykryta jakimś kocem i różnymi szmatkami. Brązowe loki, niegdyś zapewne lśniące i gęste, leżały w nieładzie obok poszarzałej, wychudzonej twarzy.

W pokoiku panował półmrok, więc mimo nadal obecnego zmęczenia rozjaśniłem kąt magią, żeby móc dostrzec kobietę dokładniej. To, że należała do jasnych, było oczywiste, tym bardziej zaskoczyło mnie, że nie zabrała syna do swojej ojczyzny, gdziekolwiek ona była. Chociaż dziecku półkrwi mogłoby być tam ciężej niż w Elionie, szczególnie jeśli pochodziła z Irwanii.

— Kiedy to się zaczęło? — zapytałem, odkładając kolejne kawałki materiału na bok, by dostać się do chorej.

— Z..znaczy mama od kilku miesięcy jest ch..chora... Ale dopiero dzisiaj, niedawno straciła przytomność... i teraz leży, nie reaguje, jak ją wołam! B..babcia m..m..mówi, że mama umrze... Ona nie umrze, prawda? Nie może umrzeć! — Chłopiec nie wytrzymał, wykrzywił się i wybuchnął rozpaczliwym szlochem, opadając na brudną podłogę.

— Nie umrze — odparłem bez zastanowienia z wyjątkową jak na mnie powagą. Odrzuciłem na podłogę koc, dopiero teraz mogłem zobaczyć, jak wychudzona jest kobieta. Same kości... — Obiecuję.

Może i nie byłem uzdrowicielem, ale miałem zamiar zrobić wszystko, co w mojej mocy, aby przeżyła.

Podwinąłem rękawy i delikatnie położyłem ręce na klatce piersiowej pacjentki. Dziękowałem sobie w myślach za naukę magii i pociąg do wszelkich książek, przez co nie byłem aż tak bezradny. Wiedziałem przynajmniej, jak przyrządzić lekarstwa.
Nawet przez ubranie można było wyczuć gorąc jej skóry. W pierwszej chwili klatka piersiowa wydawała się nie unosić w charakterystyczny sposób, tak znajomy przy oddychaniu. Dopiero po jakichś piętnastu sekundach wyłapałem leciutki ruch. Żyła. Pochyliłem głowę, miała chrapliwy, płytki oddech, który mógł lada moment zniknąć.

— Jest źle — usłyszałem za sobą znany mi głos. Darelia najwyraźniej została wysłana, by sprawdzić sytuację. — To coś z płucami?

Pokiwałem głową w odpowiedzi, skoncentrowany na dalszym badaniu. Skupiłem się na przepływie magii. Kobieta była tak osłabiona, że choroba praktycznie wyniszczyła organizm. Nie istniała szansa, by wyzdrowiała bez ingerencji czarów, szczególnie że jej stan wyglądał na niemal agonalny. Kurwa, to będzie trudne... Praktycznie czułem, jak między moimi palcami uchodzi z niej życie, oddech słabł z każdą sekundą, prawie całkowicie ustając. Nie tylko ja to widziałem.

Darelia oparła dłoń na mym ramieniu.

— Fir, nie pomożesz jej już — wyszeptała, gładząc delikatnie moją rękę. — Za późno na to, ona naprawdę umiera.

— Mylisz się. — Pokręciłem głową, a w oczach stanęły mi łzy. Obiecałem, uratuję tę kobietę. Poza tym mimo wszystko byłem królem tego sypiącego się państwa, nie ważne, że utraciłem władzę. To moja powinność. Nie mogłem pozwolić jej umrzeć. Zwyczajnie nie mogłem, tak po ludzku! Nie, dopóki istniała najmniejsza szansa, że ją uratuję.

— Fir... Czasem już nie ma możliwości, żeby komuś pomóc. Jeszcze oddycha, ale już przestąpiła granicę — głos elfki był niezwykle kojący i przez sekundę miałem ochotę jej posłuchać. — Nie pomożesz jej, sam padasz — dodała z autentycznym zmartwieniem.

Pokręciłem gwałtownie głową i sięgnąłem po torbę, wyprostowawszy się szybko. Miałem wyjątkową ochotę ją przekląć, jednak powstrzymałem się z trudem.

— Wynoś się, Dari — wychrypiałem, spoglądając na nią  przez moment. Nie wiedziałem, co takiego zobaczyła w mojej twarzy, ale posłała mi jeszcze tylko jedno spojrzenie i rzeczywiście wyszła.

Zostałem sam z umierającą kobietą.

I krukiem siedzącym na parapecie. Zapewne wywołałoby to moje zdziwienie, ale w tej chwili liczyło się dla mnie tylko jedno. Życie tej jasnej.

Nie byłem uzdrowicielem, nigdy nie wykazywałem zdolności w tym kierunku. Znałem jednak teorię i miałem zamiar wyjątkowo zignorować wszystkie bariery swojej mocy, by dokonać tego, czego nigdy wcześniej nie zrobiłem.

Zamknąłem oczy, pozwalając magii przejąć kontrolę. Nie zaklęciom, bo te nie miały szans pomóc, a wypowiedziane przeze mnie nie pomogły w najmniejszym stopniu. Dałem działać czystej mocy wypełniającej każdy żywy organizm, unoszącej się nawet w powietrzu, a jednak rzadko używanej. Łapałem nitki życia, splatałem drżącymi dłońmi, z przyspieszonym oddechem tchnąłem życie w obumarłe komórki, łatałem zniszczenia. Mimo wszystko czułem, że to za mało. Choroba nadal zbierała żniwo, niszcząc to, co zdołałem z trudem scalić. Jasna cholera! Gdybym tylko specjalizował się w innym rodzaju magii...

Z trudem oderwałem się od kobiety, odzyskując świadomość. Nie uratowałem jej, ale dałem kilka dodatkowych sekund, może minut. Z wysiłkiem, szalenie drżącymi rękoma wydobyłem z torby buteleczkę i odkorkowałem, prawie upuszczając. Sogii było mało, ale nie musiałem brać ani kropelki. Wystarczyły tylko opary. Kwaśny aromat uderzył we mnie ze zdwojoną siłą, gdy prędko zakręcałem ją i chowałem z powrotem. Teraz musiało się udać, nie brałem nawet pod uwagę innej opcji. Miałem zamiar uratować tę kobietę, nawet jeśli oznaczałoby to niszczenie po kolei każdej cząsteczki choroby. Nie mogłem złamać słowa.

No to zaczynamy od nowa...


✽✽✽

Darelia wyszła z chaty z wyjątkowo nietęgą miną. Dookoła poza drużyną zebrało się kilku pozostałych mieszkańców wsi, wychudzonych i brudnych, bardziej przypominających trupy niż żywych ludzi. Pośród nich był syn umierającej, przytulał się do starszej ciemnej kobiety, która otuliła go mizernymi skrzydłami orła. Kilka osób niepewnie trzymało łopaty, wszyscy wpatrywali się z napięciem w drzwi chaty.

— Daj alkohol — rzuciła elfka w stronę Ronula, nim ktokolwiek się do niej odezwał. Krasnolud spojrzał na dziewczynę z wyraźną dezaprobatą.

— Nie będę wspierał pijaństwa — ogłosił pewnie, jednak w obawie przed możliwą reakcją Darelii cofnął się o kilka kroków, niemal chowając się za Mirem.

Ta jednak nie rzuciła się na niego wściekle, jak spodziewali się członkowie drużyny.

— Dawaj to pierdolone wino — warknęła jedynie. — Dwie butelki. Albo nie, będziemy pili z jednej — stwierdziła, opadając na resztkę ławy przed jedną z chat.

Z lekkim oporem Ronul podszedł do toreb i wyciągnął z niej butelkę wina. Szybko podał ją elfce, jakby nie chciał mieć kontaktu z alkoholem dłużej, niż to konieczne.

Darelia sprawnie odkorkowała butelkę i od razu pociągnęła z niej duży łyk.
Przed oczami wciąż miała przeraźliwie bladą twarz maga i te praktycznie świecące w półmroku zielono-żółte oczy. Dziwny, ochrypły głos, tak inny od jego normalnego tonu. Nawet sposób, w jaki się do niej zwrócił, był pełen sprzeczności. Kazał jej się zwyczajnie wynosić, bez zbędnych skrupułów, ale imię już zdrobnił.

Dziewczyna była poważnie zaniepokojona.
Firmil, ty chory ciemny... naprawdę masz zamiar ją praktycznie ożywić, pomyślała z rosnącym przerażeniem. Co za kretyn! Przecież on tam sam padnie, jak stoi! Głupi dzieciuch, tylko udusić, jeśli się tam zabije! Jak umrze, to już go nie udusisz, idiotko, przeszło przez głowę elfki.

Siedziała tak w otoczeniu przyjaciół i mieszkańców tej zapomnianej przez Boginię wioseczki, próbując w prowizoryczny sposób odegnać niepokój winem.

Nagle drzwi chaty się otworzyły. Gdy czarownik przez nie wyszedł, przypominał trupa jeszcze bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej, jakby zamienił się z umierającą. Sprawiał wrażenie porcelanowej laleczki, którą wystarczyło lekko popchnąć, żeby rozsypała się w drobny mak, co Darelia uświadomiła sobie z mieszaniną złości i zwyczajnego strachu.

Obrzucił nieczytelnym spojrzeniem zastygłe w pełnym napięcia oczekiwaniu Dzieci Nocy, gotowe na najgorsze. Uśmiechnął się ponuro i westchnął z wyraźnym zmęczeniem.

— Odłóżcie łopaty... Grobu kopać nie trzeba. Ciepłego coś lepiej ugotujcie — powiedział w końcu bezbarwnym tonem.

Zebrani przez chwilę przetwarzali jego słowa. Pierwszy zareagował syn chorej. Z jego ust wydobył się histeryczny płacz ulgi. Upadłby niechybnie, gdyby babcia go nie przytrzymała. Na jej twarzy także dało dostrzec się ślady łez, choć starała się zachować spokój.

Za to Firmil podszedł do Darelii i odebrał od niej wino. Cały drżał, jakby z trudem utrzymywał równowagę.

— Czemu tak mało? — zapytał cicho, wpatrując się w płyn, którego co najmniej połowa zdążyła już zniknąć. Mimo to duszkiem wypił to, co zostawiła mu elfka. Potem ostrożnie odłożył pustą butelkę. Złapał się za głowę i zamknął oczy, zaciskając powieki. Nie z powodu alkoholu, ten jeszcze nie zaczął działać. Jego klatka piersiowa unosiła się i opadała chaotycznie, jakby z trudem oddychał.

Kilka sekund potem upadł na ziemię nieprzytomny.

— Bogini! — krzyknęła przerażona Taria, przypadając do chłopaka. — Żyje, prawda? — pisnęła najada, patrząc na pozostałych członków drużyny niczym przerażone zwierzątko, nie wiedząc, w co ręce włożyć.

— Nie pieprz głupot, oczywiście, że żyje! — zganiła ją ostro Darelia, kucając obok i sprawdzając oddech ciemnego. — Kretyn jest wyczerpany i tyle! — ogłosiła pewnie, modląc się w myślach, żeby to była prawda. — Musi odpocząć trochę, wyzdrowieje.

— Może go u nas położycie? — zaproponował ktoś niepewnie. Drużyna nawet nie myślała nad tą propozycją. Arwar przerzucił nieprzytomnego chłopaka przez ramię i ruszył w stronę wskazanego mu domu, mrucząc coś o pilnej potrzebie dokarmienia maga.

Ostrożnie złożył ciało na sienniku i przykrył kołdrą, po czym usiadł obok, a wraz z nim reszta drużyny, która wcześniej stała w drzwiach.

Nikt nie zwrócił uwagi na kruka, który przycupnął na parapecie i patrzył w stronę Firmila ze zmartwieniem.
Po chwili ptak zerwał się do lotu i zniknął między chmurami.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro