Rozdział 11. Miłosne czary

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— To dlatego potrzebujesz tych jasnych. — Sermil skinął głową, wysłuchawszy mojej cichej opowieści. — Muszę przyznać, ciekawy sobie sposób na ucieczkę znalazłeś, przyjacielu — stwierdził z lekkim uśmiechem, po raz kolejny ukradkiem sprawdzając, czy nikt z jego nielicznej straży nas nie podsłuchał. Jechali dość daleko za nami, najwyraźniej chcąc dać „zakochanej parze" nieco prywatności. To zaś było dla nas wyjątkowo korzystne, choć i tak nie zrezygnowaliśmy z zaklęcia wyciszającego, w razie, gdyby jednak ktoś próbował dowiedzieć się, o czym rozmawiamy.

— Jedyny w swoim rodzaju, Mil. — Mrugnąłem zawadiacko, ledwo powstrzymując śmiech, który na pewno nie brzmiałby, jak u kobiety. Może i nikt nas nie słyszał, ale i tak wolałem powstrzymywać się przed czymkolwiek, co mogło mnie zdradzić. — Ale tego nie przewidywałem — dodałem z lekkim skrzywieniem, unosząc odrobinkę materiał na rękawie, tak, by tylko on to dostrzegł.

— Naprawdę? Nie przewidziałeś udawania pięknej jasnej szlachcianki, obiektu męskich westchnień, najbardziej kobiecego mężczyzny, jaki tylko stąpał po ziemi? — Sermil zachichotał złośliwie na swoje słowa, a ja pokręciłem głową z politowaniem.

— A co, zakochałeś się? — odparowałem bez zastanowienia i uśmiechnąłem się zwycięsko na widok jego zmieszanej i wyraźnie zaskoczonej miny.

— Fir, idioto! — warknął, po czym walnął mnie ukradkiem w ramię, co poskutkowało atakiem śmiechu. Pochyliłem się w siodle, aby przypadkiem nie spaść i starałem się uspokoić, choć cały drżałem od ledwo tłumionej wesołości.

— No ale powiedz — zatrzepotałem rzęsami i odrzuciłem do tyłu loki zamaszystym ruchem — nie podobam ci się, mój drogi? — zapytałem najbardziej uroczym i kobiecym tonem, jaki potrafiłem tylko z siebie wydobyć, nie brzmiąc przy tym, jak mordowana żaba.

— Przefarbuj się na biało i przestań być draniem, to pogadamy — odparł dumnie Mil, posyłając mi ostentacyjnie niechętne spojrzenie, jakby zobaczył rzeczoną żabę na swojej poduszce.

— Ranisz moje ego, łajzo. — Położyłem dłoń na sercu, robiąc smutną minę i pociągając nosem, jakbym ledwo powstrzymywał się od płaczu. — Dobra, ale spokój, bo twój ojciec się połapie — zarządziłem, byliśmy już bowiem zaledwie kilkaset metrów od budowli.

Ledwo powstrzymałem się przed pogardliwym prychnięciem. Ta paskudna skaza na ciemnej architekturze, nazbyt dumnie zwana zamkiem, z każdym momentem rosła w oczach. Dałem już radę dostrzec kręcących się na potężnych murach żołnierzy. Niemal czarne, masywne wieże pięły się nieporadnie w stronę nieba, a sama kanciasta bryła budowli sprawiała jeszcze bardziej nieprzyjemne wrażenie. Budynek pozbawiony najmniejszej delikatności kreski, jakiejkolwiek finezji. Zero wyobraźni ani tym bardziej wyczucia. Tylko praktyka, skupiająca się na funkcjach obronnych. Paskudztwo, jakby nie można było połączyć przyjemnego z pożytecznym i stworzyć czegoś ładniejszego.

Sam starszy Sermil powitał nas, ledwo weszliśmy na dziedziniec.

— Kogo ty przyprowadziłeś? — parsknął z niechęcią w stronę syna. — Nawet ktoś taki jak ty powinien wiedzieć, że więźniowie mają iść pieszo! — Spuściłem szybko oczy i ześlizgnąłem się na ziemię. Przybliżyłem się do przyjaciela, który właśnie zeskoczył z konia. Jego mięśnie były napięte, a ruchy mechaniczne, gdy objął mnie w pasie i przyciągnął do siebie, by lord nie mógł dostrzec szczegółów mojej ukrytej pod warstwą pudru twarzy.

— Ojcze, pozwól, że przedstawię ci moją n.. narzeczoną, Firiach — wydobył z siebie Mil, zacinając się prawie niezauważalnie. Na jego twarz wstąpił lekki rumieniec, a z ust wydobył się cichy nerwowy chichot, który sprawiał, że wyglądał na niepewnego reakcji starszego.

Zresztą słusznie, bo jego ojciec cały pobladł ze wściekłości i podświadomie spodziewałem się, że zaraz nas zamorduje. Jego oczy wbijały się we mnie jednocześnie z obrzydzeniem i nieufnością.

— Dz.. dzień dobry! — pisnąłem tak wysoko, jak tylko umiałem, również czerwieniąc się niemiłosiernie pod uważnym wzrokiem lorda, częściowo ze zdenerwowania, częściowo, by upodobnić się do zawstydzonej dziewoi. Nienawidziłem tego mężczyzny, więc udawanie najmniejszego szacunku było dla mnie katorgą. Musiałem jednak wytrzymać jeszcze trochę.

Tymczasem reszta żołnierzy wjechała na dziedziniec i skłoniła się możnowładcy, by niemal natychmiast zniknąć pod pretekstem odprowadzenia koni.

— Skąd ty ją wytrzasnąłeś? — usłyszałem zamiast odpowiedzi na powitanie.
— Jest jasna — ostatnie słowo niemal wypluł.

— Królowa mi ją przedstawiła — odparł chłodno syn lorda, grając swoją rolę bez zająknięcia. — Uważa, że lady Firiach jest idealną partią na moją małżonkę. Ja zaś się z nią zgadzam, ojcze.

Czułem, jak chłopak z trudem powstrzymuje drżenie. Jedno źle dobrane słowo i byłoby po nas.

— Chcesz mi wmówić, że Jej Wysokość wybrała ci jasną narzeczoną?! — parsknął mężczyzna i podszedł do nas gwałtownym krokiem. — Za kogo ty mnie masz, chłopcze?!

— Ależ to prawda! — Mil mówił wręcz desperacko. — Sam wiesz, że dla nas, zwykłych szlachciców, niezrozumiałe bywają plany władczyni! — zauważył słusznie, świadomy, że moja matka miewała dziwne pomysły i ten nie byłby wcale aż tak wyjątkowy. — W końcu są tak dalekosiężne, czy nie lepiej je na razie po prostu wypełniać i z czasem zobaczyć, co z nich wyjdzie?

Lord roześmiał się zimno, jednak jego wściekłość ustąpiła kpiącej pogardzie i nieufności.

— A powiedz mi, co ona może nam dać? — Nagle chwycił mnie za brodę i, niemal przebijając skórę paznokciami, przekręcił ją w bok. Z trudem powstrzymałem się przed wyrwaniem z tego okropnego uścisku. — Szkaradna, jak każda jasna. — Odepchnął mnie na tyle mocno, że z trudem utrzymałem równowagę. — Figura beznadziejna, umrze przy porodzie. Mam nadzieję, że chociażby posag z tego będzie. — Uśmiechnął się w wyjątkowo okrutny sposób.

— Oczywiście, ojcze — mruknął Mil, wbijając wzrok w ziemię, a jego palce drżały, jakby chciał rozszarpać ojca.

Sam zacisnąłem dłonie na materiale sukni i również schyliłem głowę, by ukryć nienawiść i poniżenie, z pewnością dostrzegalne na twarzy.

— W takim razie zejdźcie mi z oczu — warknął włodarz zamku, po czym nagle uśmiechnął się złośliwie. — I nie zapomnijcie o jutrzejszej uroczystości.

Jego syn pokiwał jedynie głową, wręczając wodze naszych koni słudze, po czym pociągnął mnie w stronę najbliższych wrót, nim jego ojciec zdołał zmienić zdanie. Wyraźnie martwiło go ostatnie zdanie mężczyzny, dość złowrogie w swej radości.

Szybko zaprowadził mnie do swoich pokoi i z ulgą zamknął za sobą drzwi. Opadłem na najbliższe krzesło, kręcąc głową z niedowierzaniem.

— Udało się — wyszeptałem, gdy doszło do mnie, że właśnie przemknąłem przed nosem jednego z mężczyzn odpowiedzialnych za moją obecną sytuację.

— Udało — potwierdził Sermil, siadając naprzeciwko mnie. — To teraz czekamy na noc — westchnął, odgarniając włosy z czoła. Sam wydawał się zaskoczony tym, jak łatwo to wszystko poszło. — Napijesz się? — zapytał, wstając i sięgając po ukryte w jednej z szafek wino.

— Jakbyś mnie nie znał — prychnąłem, przyglądając się mu uważnie. Ostatni raz widzieliśmy się pół roku temu i przez ten czas chłopak zdążył nieco wyrosnąć. Jego włosy także wydawały się opadać na czoło i kark w odrobinę większym nieładzie. Wyższy ode mnie o dobrą głowę i zdecydowanie lepiej zbudowany, sprawiał wrażenie prawdziwego wojownika. Tylko w ciemnobrązowych oczach, wyróżniających się na bladej, kwadratowej twarzy, dało się dostrzec ten sam psotny wyraz, jaki miał podczas poprzedniego spotkania. No i nadal trzymał tę paskudną rybkę w akwarium za biurkiem.

Mil uśmiechnął się lekko na moją odpowiedź i wyciągnął dwa eleganckie kieliszki. Postawił je na solidnym biurku, po czym położył obok butelkę.

W tej samej chwili rozległo się nieco niepewne pukanie.

Chłopak zaklął pod nosem, wręcz podbiegając do drzwi i otwierając je lekko. Nie widziałem dokładnie, kto stał po przeciwnej stronie, jednak wywnioskowałem, że był to ktoś ze służby. W końcu lord podlec by nie pukał, a poza nim w zamku przebywał jedynie młodszy brat Mila i pracownicy. Wątpiłem, by dzieciak do nas przyszedł, szczególnie że prawdopodobnie przebywał akurat na lekcjach, został więc tylko jakiś służący.

— Panie, jego lordowska mość kazał przekazać, iż jutro życzy sobie waszej obecności na porannej egzekucji. — Doszedł mnie wyraźnie nerwowy głos. Czyli rzeczywiście sługa... Chwila, chwila! Jakiej egzekucji?! Czyżby to właśnie to miał na myśli, mówiąc o „uroczystości"? Może miał nadzieję, że „Firiach" spróbuje jej zapobiec lub popełni jakiś inny błąd, przez który również skończy na stryczku. Wiedziałem, że nam nie ufa i tylko czeka na najmniejszy błąd.

— Rozumiem — głos Mila nie wyrażał większych emocji, jakby było to dla niego czymś zupełnie normalnym. Prawdopodobnie również domyślił się, na co liczy jego ojciec i dlatego zachował obojętność.

Mogłem się założyć, że służący od razu po wyjściu pobiegnie, by zameldować o naszych reakcjach.

— Czy on powiedział to, o czym ja myślę? — zapytałem, ledwo drzwi zamknęły się z powrotem i mieliśmy pewność, że nikt nas nie podsłucha.

Sermil posłał mi niewyraźne spojrzenie i pokiwał powoli głową, siadając ponownie na swoim miejscu.

— Teraz to już musimy ich dzisiaj wyciągnąć — stwierdził z ciężkim westchnieniem, a na jego twarzy pojawił się zacięty wyraz, jaki miał zawsze, gdy sobie coś postanowił.

— Innej opcji nawet nie brałem pod uwagę — odparłem spokojnie, wziąwszy głęboki oddech. — Teraz już zdecydowanie potrzebuję tego twojego wina. — Wskazałem butelkę, przeczesując palcami włosy.

— Zdecydowanie — potwierdził bez zastanowienia Sermil i natychmiast ją otworzył, po czym nalał do kieliszków ciemnoczerwonego wina. Zaraz też złapał jedno z naczyń i wziął duży łyk.

Oczywiście i tak miałem zamiar wydobyć drużynę tej nocy, jednak świadomość, że od tego zależało ich życie, sprawiała, iż cała sytuacja jeszcze bardziej mnie stresowała. Dopiero wtedy zaczął do mnie docierać strach spowodowany myślą, że jeśli zostaniemy przyłapani na próbie wyciągnięcia jasnych z lochów, bez wahania wszystkich nas zetną. No może nie do końca wszystkich, bo Sermil prawie na pewno by przeżył, jednak zostałby surowo ukarany. O ile jego ojciec jednak nie uznałby go za zdrajcę i powiesił, co w tym przypadku mogłoby mieć miejsce. Upiłem łyk wina, odchylając głowę do tyłu i zamykając na chwilę oczy. Odetchnąłem głęboko.

— Gdyby nas złapano, i tak byśmy umarli — stwierdziłem po chwili, odkładając kieliszek. — A opcja, że wyciągniemy ich później, od początku nie wchodziła przecież w grę. — westchnąłem, ponownie przeczesując włosy palcami i uśmiechnąłem się lekko, by odrobinę uspokoić zmartwionego Mila. Chłopak prawdopodobnie już tworzył w głowie najgorsze scenariusze, a nie miałem zamiaru pozwolić, by te go przeraziły i wpłynęły negatywnie na niego, a co za tym szło, na całą misję. — Posłuchaj mnie teraz uważnie, przyjacielu. — Spojrzałem mu prosto w oczy, gdzieś w głębi mając nadzieję, że mimo wszystko wyglądam, choć odrobinę poważnie. — Potrzebuję małego naczynia wytrzymującego gorącą temperaturę, twojej pomocy magicznej, resztek tego wina, wanilii, bazylii, piołunu i konwalii. Do tego ubrań, żebym nie biegał w tym stroju, czegoś do mycia, nieco pieniędzy, w tym najlepiej złota, pięciu dobrych glinianych naczyń i nieco drogich rzeczy, których braku nie odczujesz — wymieniłem powoli, licząc po cichu na to, że Sermilowi uda się wszystko spamiętać.

— Już się robi, panie. — Skinął z ponurą powagą głową i wyszedł, zanim zdążyłem powiedzieć mu, co sądzę o nazywaniu mnie panem.

Wstałem i podszedłem do okna. Wieczór zbliżał się nieubłaganie, jakby słońce chciało jak najszybciej ustąpić miejsca księżycowi. Otworzyłem szybę, wpuszczając do środka chłodne powietrze, pachnące jednak zbliżającą się wielkimi krokami prawdziwą, ciepłą wiosną. W dole kręcili się służący i wojsko lorda, jak zawsze w doskonałej niemal kondycji. Samego Sermila na szczęście nie widziałem, prawdopodobnie szykował się do kolacji lub knuł w zaciszu swych komnat. Dobrze wiedziałem, że mężczyzna szczerze mnie nienawidzi i nawet mu się zbytnio nie dziwiłem. Zupełnie nie pasowałem do jego wyobrażeń o władcy. Z drugiej strony, on na tronie najchętniej widziałby siebie samego, najlepiej w otoczeniu jasnych niewolników, których mógłby katować. Ja za to nie miałem zamiaru na to pozwolić.

Korzystając z nieobecności Mila, pozwoliłem wędrować myślom, które uparcie wracały do ostatnich dni. Po raz kolejny przytłoczył mnie fakt, że odebrałem komuś życie. Nawet go nie znałem. Miałem tylko nadzieję, że Tarii naprawdę udało się przejść z tym do porządku dziennego, nie chciałem, aby dziewczynę zamęczało sumienie, przynajmniej w momentach, gdy nie musiała przejmować się tym, że sama ma zaraz zginąć.

Jak to szło? Wszystkie twoje decyzje mają wpływ na innych?

Moja matka wysłała swoich ludzi, by mnie zabili. Może i trzymałem miecz, jednak nie byłem jedynym winnym. Za to coraz częściej odnosiłem wrażenie, że dokonam jeszcze co najmniej jednego zabójstwa, i to z zupełnie czystym sercem. Chociażby na niej.

Czy tak naprawdę kochałem moją matkę?

Nie mogłem powiedzieć, że tak. Byłem do niej przywiązany, miałem sentyment, chciałem ją kochać i pragnąłem, aby ona kochała mnie. Ale tak naprawdę nawet mnie nie wychowała. Nigdy jej specjalnie nie obchodziłem, zawsze było coś ważniejszego. Miałem innych krewnych, którzy się mną opiekowali w czasie, gdy ona zastępowała ojca lub bawiła się na przyjęciach. Czy mogłem prawdziwie kochać kogoś, kogo nigdy nie znałem? Kogoś, dla kogo byłem tylko środkiem do zdobycia władzy, a gdy okazało się, że nie chcę grać według narzuconych zasad, nie miał oporów przed pozbyciem się mnie?

Nie wiedziałem. Wiedziałem za to, że jestem na nią wściekły. Wściekły i rozgoryczony. Nawet nie smutny, nie zdradzony, te uczucia zniknęły, zastąpione niemal obojętną pustką, po chwili zajętą przez zimną złość.

Miałem zamiar odzyskać władzę, nawet jeśli musiałbym ją zabić, by tego dokonać. Przynajmniej w tamtym momencie tak myślałem i gdybym ją wtedy nagle spotkał, prawdopodobnie nie miałbym oporów przed zrobieniem tego. Domyślałem się, że z czasem złość opadnie i okaże się to trudne, jednak ważniejsze od moich sentymentów było dobro narodu, o który matka nigdy nie dbała.

Musiałem dowiedzieć się, kto dokładnie stoi po mojej stronie i wykorzystać to. Wyeliminować jakoś wpływy spiskowców. W międzyczasie dotrzeć z jasnymi do świątyni, może dostaniemy jakieś wskazówki? Och, no i z chęcią dowiedziałbym się, kto stoi za chorobą matki Arwara, skoro zrzucono to na mnie. Trzeba będzie poprawić jakoś sytuację na wsiach, sprawdzić, ilu mieszkańców wciąż cierpi po wojnach. I zająć się jakąś dyplomacją, bo nie mieliśmy szans przetrwać kolejnej wojny. Postarać się rozwinąć handel i zainwestować bardziej w żeglugę, którą zawsze się szczyciliśmy. Ech, Mertaniel lepiej wiedziałby, co robić, znał przynajmniej teorię. W sumie ciekawe, czy Arwar coś potrafił... albo Mir, ewentualnie Darelia. Musiałem ich zapytać.

— Przyniosłem ubrania i zioła... och, i tę miskę, starczy? — Niemal podskoczyłem, usłyszawszy głos Sermila. Chłopak wszedł do pokoju z tym, co uznał za najważniejsze. Postawił rzeczy na biurku, po chwili jednak złapał ubrania i zniknął za innymi drzwiami, prowadzącymi najpewniej do jego sypialni. — Zaraz przyniosę wodę i mydło.

— Tak, doskonale... potrzebuję jeszcze moździerza i małego, ostrego nożyka. A reszta potem, byle przed nocą. Posłałeś kogoś po konie jasnych?

— Oczywiście, Wasza Wysokość, będą czekały na skraju lasu, po północnej stronie — odparł bez zastanowienia Mil, a ja skrzywiłem się z irytacją.

— Mil, przyjacielu, jeszcze raz mnie nazwiesz jakimś tytułem, a pożałujesz — wysyczałem, zaglądając do swojej torby i wyjmując z niej najpierw kły węża, a potem sproszkowany róg jednorożca. Rhylis najwyraźniej postanowił wyposażyć mnie w przenośny zestaw zielarza, dzięki czemu te leki, których nie miałem, mogłem w odpowiednich warunkach przyrządzić samodzielnie. — To nie oficjalna sytuacja, poza tym, jeśli nie zauważyłeś, to tak jakby dzięki twemu ojcu straciłem koronę — ogłosiłem sarkastycznie, otrzepując ręce.

— Powiedziałbym, że dopiero się tym królem stałeś — odpowiedział ku mojemu zaskoczeniu. Spojrzałem na chłopaka, wydawał się całkowicie poważny. Może w coś przywalił po drodze?

— Że co? — zapytałem niezbyt mądrze, próbując zrozumieć, o czym on mówił. Zresztą, nie żebym kiedykolwiek był przesadnie inteligentny.

— W końcu patrzysz jak władca, a nie przerażony dzieciak — wyjaśnił Mil, uśmiechając się mimowolnie z lekką ironią na ostatnie słowa.

— Sermil... — zacząłem, zadzierając brodę, by spojrzeć mu prosto w oczy.

— Tak, mój królu i przyjacielu? — padła przymilna odpowiedź.

— Przywalił ci ktoś ostatnio? Idź lepiej po ten moździerz i mydło, póki jeszcze możesz chodzić.

— We własnym zamku mi rozkazuje... — doszło mnie marudzenie szlachcica, gdy niemal wybiegł z komnaty, najwyraźniej przypomniawszy sobie, o co prosiłem. Reszty jednak nie dosłyszałem, bo zamknął drzwi.

Przymknąłem okno. Mój plan był wbrew pozorom naprawdę prosty, po prostu musiałem upewnić się, że Mil nie ucierpi za pomoc nam. W końcu, gdybym nagle zniknął wraz z jasnymi, tylko idiota by nie odgadł, że to ja stałem za ich uwolnieniem. Sermil wprowadził mnie do zamku i dodatkowo przedstawił jako kogoś, kogo znał, więc można było się bez problemu domyślić, że był w to zamieszany. Ja zaś planowałem zapewnić mu wytłumaczenie całej sytuacji.

Po chwili chłopak wrócił z rzeczami i zaniósł niektóre do sypialni. Spędził tam dłuższą chwilę, a ja przystąpiłem do działania. Moździerzem ubiłem bazylię i piołun w miseczce, po czym nakazałem je powoli podgrzewać Milowi, którego magia powiązana była z ogniem. Potem zalałem zioła starannie odmierzoną ilością wina i lekko przemieszałem nożykiem. Posiekałem wanilię i odczekałem chwilę, zanim zmieszałem ją z rogiem oraz dodałem do wywaru. Nalewka zaczęła się gotować, gdy wpadła do niej reszta składników w postaci pociętej konwalii i kłów węża. Poczekałem jeszcze chwilę, po czym ostudziłem miksturę. Pochyliłem się nad nią i powachlowałem dłonią nad miseczką w stronę twarzy. Pokiwałem zadowolony głową, wyczuwszy słodkawy zapach z mdłą nutką. Doskonale.

— Przed całą akcją nasącz tym materiał i przyłóż do ust. Tylko nie wypij nic — ogłosiłem, odsuwając się od wyników mojej pracy. Ciemna, brązowa substancja, której kolor podchodził pod czerń, prezentowała się dokładnie tak, jak powinna. Wziąłem leżącą w pobliżu ściereczkę i położyłem ją na butelce od wina, po czym ostrożnie zacząłem wylewać na nią płyn. W ten sposób miałem pewność, że do butelki wleje się czysta mikstura, bez resztek roślin ani niczyich kłów. Pozostałości składników strząsnąłem z powrotem do miski i przyjrzałem się jeszcze raz swojemu dziełu. Prezentowało się całkiem nieźle.

— Co to jest? — zapytał Mil, podchodzący do mikstury z o wiele większą ostrożnością. Dobrze go rozumiałem.

— Eliksir miłosny — poinformowałem przyjaciela spokojnie.

— C.. co?! — wydusił ten, wpatrując się to we mnie, to w butelkę po winie z wyraźnym niedowierzaniem.

Pokręciłem lekko głową i skierowałem się w stronę jego sypialni.

— Eliksir miłosny, mój drogi. A teraz pozwól, że zanim wyjaśnię ci szczegóły, pozbędę się tego... niezbyt przyjemnego dla mnie stroju.

— Ech, szkoda... już się do niego przyzwyczaiłem — odparł szlachcic z wyraźnym ubolewaniem. — Szkoda, że tylko ja to wiedziałem, nie mam się nawet z kim pośmiać...

Zatrzymałem się w pół kroku i odwróciłem gwałtownie. Niech lepiej tak zostanie, bo inaczej do końca życia nikt mnie nie potraktuje poważnie!

— Spróbujesz pisnąć komukolwiek chociaż słówko, a uduszę — wysyczałem w stronę Sermila, który starał się przybrać poważną minę.

— Oczywiście, Wasza Wysokość. Szczególnie królowa nigdy nie dowie się, że jej syn żyje i paraduje po Elionie w damskich fatałaszkach...

— Sermil!

— Proszę pokornie o wybaczenie... ale różowy ci pasuje.

Zacisnąłem wargi, odwracając się od niego i dumnie znikając za drzwiami, jakby odpowiedź na jego zaczepkę była poniżej mojej godności.

Rozejrzałem się szybko po wnętrzu. Typowe dla rodziny Mila, proste i przestronne. Łóżko, stolik, krzesło, kilka półek z prywatnymi rzeczami i wanna, ku mojemu zadowolonemu zaskoczeniu pełna ciepłej wody. W końcu coś innego niż strumień... ulgą pozbyłem się biżuterii i różowego zdzierstwa. Dziękowałem bogini nie tylko za prywatne łazienki w zamkach, ale i to, że Sermilowi nie chciało się przeznaczać dla pierworodnego kolejnej komnaty na takową i wszystko upchnął w jednym pokoju. Dziwny ciemny z niego, ale raz się to przydało. Jakby się tak z mamuśką o władzę powybijali jeszcze, to byłbym już w ogóle zachwycony.

Zanurzyłem się w rozgrzanej wodzie, z przyjemnością wdychając woń wrzosu i pozwalając, by para wodna skraplała się na mojej twarzy, zostawiając na niej małe kropelki. Napięcie w końcu na moment mnie opuściło, gdy zamknąłem oczy, chcąc przez moment zwyczajnie odpocząć. Kto wie, kiedy znowu będzie mi to dane?

Po długiej kąpieli, podczas której udało mi się całkowicie pozbyć nie tylko grubej warstwy makijażu, ale też kurzu i resztek krwi wciąż pokrywających ranę, będącą już cienką, różową blizną, zaskoczony odkryłem, że nawet ręczniki wciąż były ciepłe. Zdecydowanie musiałem podziękować Milowi. Owinąłem materiał wokół bioder i usiadłem na krześle, żeby doprowadzić do porządku włosy, obecnie niemal przyklejające się do ramion i pleców, gdzie zaczęły już sięgać.

Skupiłem się na swojej magii. Co prawda, nie byłem czarownikiem ognia jak Sermil, ale moja babcia już tak, więc odziedziczyłem po niej ułamek zdolności. Co prawda, jedyne, co byłem w stanie zrobić, to lekkie ocieplenie temperatury, ale to w zupełności mi starczało. Mimo lekkich skłonności ku płomieniom zdecydowanie wolałem dobrze znane mi zimno.

Mimo wszystko udało mi się podsuszyć lekko włosy, by nie były już mokre, a jedynie wilgotne. Chwyciłem za grzebień i zacząłem powoli rozczesywać rude pukle, które momentami uparcie odmawiały współpracy. Ech, prościej byłoby je po prostu obciąć, ale trochę szkoda, przyzwyczaiłem się już do nich.

Związałem włosy w niskiego kucyka i ubrałem strój, który zostawił mi Mil. Stawiałem, że ubrania zdobył od brata, bo jego byłyby na mnie zdecydowanie za duże. Zresztą zapewne dlatego były to proste koszula i spodnie, których brak łatwo przeoczyć. Naprawdę musiałem uzupełnić w najbliższym czasie swoją garderobę, a nie wiecznie chodzić w cudzych rzeczach! Najpierw Tarii, potem brata Mila... kto kolejny? Sama Olfartich, czy to mi los daruje?

Zawiesiłem jeszcze wisiorek od wyroczni, po czym stwierdziłem, że to już wszystko. Ruszyłem w stronę wyjścia, ale przystanąłem, gdy usłyszałem uderzenie i ostre, niezrozumiałe słowa. Wyjrzałem przez niemal niewidoczną szparę w drzwiach, mimowolnie wstrzymując oddech.

Sermil ze złością wpatrywał się w sługę, który próbował zebrać się z podłogi w jak najszybszy sposób. Przez to prawie znowu upadł jednak w końcu stanął przed szlachcicem, trzęsąc się ze strachu. Nie rozumiałem słów, ale ze wściekłości w głosie przyjaciela i samej sceny wywnioskowałem, że musiał przyłapać go przed chwilą pod drzwiami na próbie podsłuchiwania. Jakby to coś dało przeciw kilku dobrym zaklęciom...

W końcu Mil wskazał władczo na drzwi i powiedział coś jeszcze, a służący energiczniej pokiwał głową, ukłonił się nieporadnie i wybiegł z pokoju.

Poczekałem jeszcze chwilę, po czym wyszedłem z pomieszczenia i uśmiechnąłem się lekko do czekającego na mnie chłopaka. Chłopak najwyraźniej nie obijał się i zebrał pozostałe przedmioty, o które go poprosiłem.

— Dobrze sobie z nim poradziłeś. — Wskazałem na drzwi. — Dziękuję, jesteś genialny — dodałem, a młodzieniec odwzajemnił uśmiech.

— Dobrze widzieć cię w normalnym stanie, panie... w miarę — odparł, obrzucając mnie uważnym spojrzeniem.

— W miarę? — zapytałem czujnie, siadając naprzeciw niego. Miałem tylko nadzieję, że to było pozytywne stwierdzenie. Mimowolnie podniosłem ręce, obmacując twarz. Włosy miałem, uszy sztuk dwie, takich jak u ludzi, nos był, ręce i nogi całe.

— Dorastasz, Fir. — Takiej odpowiedzi to ja się nie spodziewałem.

— Ty pamiętasz, że jestem starszy od ciebie? — przypomniałem temu mądrali. Też się znalazł, żeby to oceniać...

— O rok! — odpowiedział ten obronnym tonem. — I doskonale pamiętam cię sprzed pół roku. Zmieniasz się i mam szczerą nadzieję, że na dobre.

— Na gorsze już się nie da — sarknąłem bez zbytniego zastanowienia.

— Co racja, to racja - zaśmiał się Mil. — A teraz, czy podzielisz się z pokornym podwładnym swym planem?

— Nie widzę tu takiego — odpowiedziałem. Mimowolnie pochyliłem się lekko do przodu, opierając przy tym ręce na blacie biurka. — W nocy udamy się do lochów i uwolnimy jasnych. Ty musisz zdobyć jakoś klucze, najlepiej zapasowe, by nie zauważono braku normalnych, i odwrócić uwagę gwardzistów w razie potrzeby. W końcu ciebie znają. Ja dotrę do celi i uwolnię jasnych w miarę po cichu, po czym wydostanę ich z tobą poza teren zamku. Później wracasz do łóżka i zasypiasz, a my znikamy. Po obudzeniu ciebie okazuje się, że zostałeś otumaniony eliksirem miłosnym przez złą jasną złodziejkę, która uwolniła towarzyszy i ukradła wam kilka cennych rzeczy. Wszystko zrozumiałe?

Mil pokiwał głową, najwyraźniej nadążając za moim tokiem myślenia.

— Wszystko musi pójść szybko, więc potrzebuję informacji o możliwych drogach ucieczki i mniej więcej, gdzie znajdę drużynę, w razie, gdybyśmy musieli się rozdzielić.

— Hmm... — Zastanowił się chłopak. — Możemy korzystać z przejść dla służby, a potem z tajnego korytarza, który wyprowadzi nas poza mury. Pozwoliłem już sobie zabrać Idlil do reszty koni... Twoja zołza mnie niemal ugryzła, ale mniejsza o to.

— Wyczuwa złych Synów Nocy — zażartowałem, mimo wszystko zadowolony, że Mil pomyślał o klaczy.

— To ja nawet nie chcę sobie wyobrażać, co by ojcu zrobiła — parsknął ten. — Jaśni powinni być w jednej z pierwszych cel na najwyższym poziomie lochów, w końcu nie posiedzą tam zbyt długo.

Skinąłem głową. Czyli musiałem użyć zaklęcia usypiającego lub przynajmniej rozpraszającego czujność i czegoś, dzięki czemu da się zamaskować odrobinę jasnych. Ja sam nie potrzebowałem kamuflażu, mimo wszystko byłem ciemnym i w mroku czułem się jak ryba w wodzie. Możliwe jeszcze, że Darelia poradziłaby sobie z ukryciem w cieniu, była bowiem elfką, ale w przypadku reszty było to dość wątpliwe. Dobrze przynajmniej, że to były czary neutralne, niepowiązane z żywiołami, przez co rzucenie ich nie należało do zbyt trudnych.

— Dobrze — powiedziałem w końcu i spojrzałem za okno, gdzie zrobiło się już ciemno. — A co z kluczami?

— Zapasowe powinniśmy bez problemu zdobyć. Może skorzystamy ze zmiany wart? — zaproponował Sermil. — Będziemy mieli około kwadransa wolnego, a jeśli do tego użyć lekkiego zaklęcia rozpraszającego... Tylko trzeba uważać, żeby nikt go nie wyczuł.

— Coś na poziomie podświadomości, co będzie subtelne na tyle, by nikt nie odkrył, że jest pod wpływem magii — zgodziłem się z nim. — O której jest ta zmiana warty?

— Najbardziej pasująca równo o północy.

— Nieźle — stwierdziłem i przyjrzałem się rzeczom na blacie. — Co ty mi tu przyniosłeś?

— Gliniane miski, sztuk pięć — zaczął szlachcic tonem doświadczonego handlarza zachwalającego najwyższej klasy towar. — Dobra jakość, ale przez nas oczywiście nieużywane, służba zaś nawet nie zwróci większej uwagi na ich brak. Dodatkowo specjalnie dla ciebie nasza elegancka złota zastawa, którą ojciec wyjmuje raz na rok, gdy mamy jakichś ważnych gości — tym razem jego głos zrobił się lekko złośliwy.

— Sprzedam gdzieś na granicy. Albo Irwańczykom, niech mają — parsknąłem, oglądając to całe bogactwo oceniającym wzrokiem.

— Zupełny brak szacunku dla prezentów — oburzył się żartobliwie Mil. — Poza tym dwie sakiewki pieniędzy, jedna ze złotem, druga ze srebrem. Mogę uznać to za zapłacony podatek?

— Jak odzyskam władzę, to ci zwrócę, bo nagła wolność od podatku byłaby nieco podejrzana.

— Cholera, a już miałem nadzieję. — Chłopak zrobił zbolałą minę. — Dobra, do tego nieco biżuterii po matce, która tylko się kurzy. Twój miecz z siodła Idlil, jakbyś nie zauważył, tak samo kusza i bełty. Troszkę ubrań, których mój brat zdecydowanie nie potrzebuje, żebyś nie musiał pożyczać od przyjaciółek. — Jednocześnie wpychał wszystko do toreb, które pomieściły to prawdopodobnie tylko dlatego, że zostały potraktowane misternymi zaklęciami, by zwiększyć ilość miejsca w nim i zmniejszyć przy okazji wagę. Inaczej musiałbym zainwestować w luzaka.

— Lepiej uważaj, bo sam wepchnę cię w sukienkę — zagroziłem, ale uśmiechnąłem się do przyjaciela z wdzięcznością. Dobrze mieć kogoś takiego. Szkoda tylko, że musiałem wpaść w takie kłopoty, by to zrozumieć. — Ja nie wiem, jak ci się za to odpłacę.

— Spokojnie, na pewno coś się znajdzie! — odparł Mil nad wyraz zadowolonym tonem. — Na przykład jednorożec.

— Wiesz co, Sermil? — odpowiedziałem filuternie. — Spadaj, nie chcę dawać zwierzęciu traumy.

— No, najpierw przebywanie z tobą, a potem jeszcze ze mną... — przyznał równie figlarnie szlachcic, a ja zachichotałem cicho.

— Nie chciałbym być na jego miejscu.

— Ja też nie... —zgodził się bez wahania. — Jest dwudziesta druga, nie opłaca nam się już spać, prawda?

— To było pytanie retoryczne? — zapytałem nieco ironicznie.

— Chcesz książkę? — usłyszałem zamiast odpowiedzi. — Poczytasz sobie, ucichniesz w końcu, a ja w spokoju podliczę te rachunki, próbując ich nie spopielić z bezsilności. — Wskazał kilka papierów leżących na blacie.

— Może być. Tylko niech to będzie coś ciekawego, a nie poradnik akwarystyki. — Spojrzałem znacząco na jego rybkę, spokojnie pływającą w akwarium. Na pozór niegroźna, o ślicznych, srebrzystych łuskach z pomarańczowym brzuchem, ale jeśli jej rzucić jedzenie... Wolałbym nigdy nie znaleźć się na miejscu tej karmy.

Mil przewrócił oczami i wcisnął mi do ręki gruby tom oprawiony w ciemną skórę.

— Odwal się od Filomeny — rzucił jeszcze, wskazując brodą wredną piranię i zajął się swoimi rachunkami. Ja zaś otworzyłem książkę i zająłem się czytaniem.

W ten sposób minęła jakaś godzina, nim moją uwagę odwrócił odgłos uderzenia. Uniosłem głowę znad stron, a moja brew automatycznie powędrowała do góry. Sermil najwyraźniej już nie wytrzymał i wstał, waląc pięścią w blat. Powietrze zauważalnie się ociepliło i wyglądało na to, że zaraz naprawdę spopieli te kartki.

— Mam. Tego. Dosyć — wysyczał, po czym wziął głęboki oddech, próbując się uspokoić. — Pogubić się idzie w tych liczbach!

— Pokaż to — rzuciłem, z westchnieniem zamykając książkę. A tak fajnie się ją czytało... — Może i nie uczyłem się na króla, ale liczyć jeszcze umiem.

Mil zrezygnowanym ruchem podał mi papiery i swoje pióro. Przyjrzałem się rachunkom, starając się dokładnie zrozumieć, co jest czym, zanim przystąpię do ogarniania tego.

— Przyjacielu, trzy razy pięćset osiemdziesiąt trzy i pół to tysiąc siedemset pięćdziesiąt i pięć, a nie tysiąc siedemset pięćdziesiąt jeden — odezwałem się w końcu, po czym ponownie skupiłem się na liczeniu.

Mil zarumienił się ze wstydu i pokiwał głową. Jeszcze chwilę siedział cicho, a potem nie wytrzymał:

— Zbieramy się?

— Tak, już... Dobra, koniec. Resztę dasz radę ogarnąć. — Wstałem i złapałem torby. Zrzuciłem je na ramię, tak samo, jak kuszę, a miecz i kołczan z bełtami przyczepiłem do pasa. Sermil wziął resztę rzeczy.

Wyszliśmy cicho z pokoju i szybko ruszyliśmy opustoszałym korytarzem w stronę najbliższego przejścia dla służby. Ledwo powstrzymywaliśmy się od biegu, by nie zrobić nadmiernego hałasu. W końcu nie wszyscy jeszcze spali, a reszty nie chcieliśmy przypadkiem obudzić, by nie mieć jeszcze większych kłopotów. Sermil pchnął drzwiczki i weszliśmy na wąską, drewnianą klatkę schodową. Po chwili otoczyła nas niemal zupełna ciemność.

Zamrugałem kilka razy, a moje źrenice rozszerzyły się, zakrywając niemal całą tęczówkę. Ciemność zmieniła się w przyjemny półmrok, w którym bez problemu widziałem stopnie i otaczający nas kamień. Mil sprawnie prowadził mnie w dół, czasem na piętrach skręcając w korytarz i zmieniając schody na inne. Najwyraźniej dobrze orientował się w drogach dla służby, pewnie sam z nich czasem korzystał, gdy chciał chwili spokoju. Cały czas nasłuchiwaliśmy cudzych kroków, jednak jedyne, co dochodziło naszych uszu, to oddalone dźwięki rozmów prowadzonych wśród nielicznej służby, która jeszcze nie spała. No tak, przecież po południu miało być wielkie święto o nazwie egzekucja... No niestety, napracują się na marne, bo miałem zamiar w tym czasie być już z jasnymi daleko od zamku, najlepiej w ogóle poza Elionem.

— Jesteśmy przy lochach — wyszeptał niemal niesłyszalnie Mil. — Sprawdzę, jak ma się sytuacja i zdobędę klucze — dodał, po czym powoli uchylił drzwi, i wymknął się na główny korytarz.

Oparłem się o zimny mur i wciągnąłem powoli przesiąknięte wilgocią powietrze. Cisza była niemal namacalna i cały czas gdzieś podświadomie byłem gotowy na to, że coś nagle ją przerwie. Do tej pory wszystko szło prosto, miałem nadzieję, że tak pozostanie, skoro mieliśmy dokonać czegoś niemal niemożliwego.

Drgnąłem i szybko zszedłem kilka schodów, gdy drzwi otworzyły się powoli. Na szczęście powitała mnie znana biała czupryna i zadowolona twarz Mila, nie żaden strażnik.

— Szybko, właśnie opuścili stanowiska. Mamy jakieś piętnaście, może dwadzieścia minut, nie więcej — wyszeptał, a ja pokiwałem głową i szybko wyszedłem na korytarz obok niego. Oświetlał go jedynie miękki, niezbyt mocny blask pochodni. Szlachcic wręczył mi pęk kluczy i poprowadził do najbliższego zakrętu. — Zostanę tutaj, powiadomię cię, gdyby ktoś szedł — rzucił, niemal wtapiając się w cienie na ścianie.

Szybko, jednak jak najbardziej bezgłośnie ruszyłem w głąb lochów, starając się cokolwiek usłyszeć. Cóż, na szczęście moja pechowa drużyna nie należała do cichutkich.

— Spokojnie, Taria, wszystko będzie dobrze — doszedł mnie uspokajający głos Arwara. — Przymknij się, Mir.

— Myślisz, że Fir domyślił się, co się stało? — odezwał się cicho zwierzołak, a ja ledwo powstrzymałem prychnięcie. Tylko głupi by nie zgadł, biorąc pod uwagę ich zdolność do wpadania w kłopoty.

— Przyjdzie po nas? — to była zdecydowanie Taria. Brzmiała tak, jakby przed chwilą płakała, ale wyraźnie miała nadzieję, że ich nie zostawię.

— Na jego miejscu już dawno opuściłabym Elion, skoro się nas pozbył — och, a ten ironiczny ton to zdecydowanie Darelia. Może by ją zostawić, skoro tak nie wierzy w moje dobre serce?

— Nie jest głupi, Taria, ucieczka stąd jest niemożliwa. — Arwar wydawał się niemal zrezygnowany. Siedział na podłodze w celi i tulił do siebie przerażoną najadę. Ronul modlił się gdzieś w kącie, a Mir oparł się o ścianę, patrząc na pięści. Najwyraźniej zwierzołak wyładowywał na kamieniu złość, knykcie miał bowiem pozdzierane niemal do krwi. Na jedynej pryczy rozwaliła się wygodnie, a jakże, moja ulubiona elfka.

— Nie ma rzeczy niemożliwych, kuzynie — parsknąłem, wychodząc z cienia.

Wszyscy zerwali się na równe nogi i niemal podbiegli do krat, które oddzielały ich ode mnie. — A teraz bądźcie cicho, muszę znaleźć dobry klucz — nakazałem szeptem i zacząłem prędko grzebać w zamku, sprawdzając wszystkie pasujące wielkością klucze. W końcu trafiłem na ten odpowiedni i z niemal niesłyszalnym brzdękiem otworzyłem celę. — Prędko, tylko tak, żeby nikt was nie usłyszał — nakazałem, jednocześnie w myślach skupiając się na zaklęciu, które sprawi, że nie będą tak zauważalni. Nie miało uczynić ich dosłownie niewidzialnymi, a jedynie sprawić, że będą niezauważalni dla żołnierzy w zamku.

Poczułem nagłe uderzenie gorąca i zacisnąłem usta, sztywniejąc.

— Albo wiecie co, wskoczcie do celi jeszcze na moment — syknąłem ponaglająco i sam wślizgnąłem się za nimi, zamykając ją i chowając się w najgłębszym kącie. Zamknąłem oczy i zacząłem pleść kolejny czar, tym razem bardziej skomplikowany. Musiałem sprawić, że gwardziści uznają, że wszystko jest w porządku i nie zwrócą większej uwagi na celę, za to szybko pójdą w głąb korytarza. Było to o tyle utrudnione, że nie mogłem wpłynąć na nich za bardzo, by nie zorientowali się, że coś jest nie tak.

Usłyszałem ciężkie kroki zbliżające się w naszą stronę i niemal modliłem się o to, by czar zadziałał. To przecież tylko lekkie rozproszenie...

Na moment przestałem oddychać, gdy żołnierze przeszli obok celi, a jeden na chwilę przystanął. Szybko jednak pokręcił głową i wszyscy ruszyli dalej.

Odczekałem, aż przestaną być tak dobrze słyszalni i ostrożnie wymknąłem się z lochu. Reszta ruszyła moim śladem i już po chwili staliśmy obok wciśniętego między ściany Mila.

— Prowadź, mój szalenie zakochany chłopcze — szepnąłem, a szlachcic uśmiechnął się lekko, obrzucając drużynę uważnym spojrzeniem i skinął im głową, nim ruszył w stronę znanego mi już przejścia. Z satysfakcją wręczyłem swoje rzeczy drużynie, która ledwo powstrzymała niezadowolone jęki. Sermil otworzył drzwi i nakazał nam w milczeniu poczekać moment, po czym zniknął na chwilę w głębi lochów. Wrócił z nielicznymi rzeczami, które jaśni mieli przy sobie podczas aresztowania. Na szczęście była wśród nich ich broń, co przyjęli z ulgą.

Znowu w ciszy przemieszczaliśmy się spowitymi w mroku korytarzami. Każdy dźwięk wydawał się niesamowicie głośny, nawet odgłosy kroków, o których wiedziałem, że w rzeczywistości są niemal niesłyszalne. Mil bez zastanowienia skręcał w kolejne przejścia, aż zamiast kolejnych korytarzy i schodów ujrzeliśmy wyłożony częściowo kamieniem tunel. Zimno zrobiło się jeszcze bardziej odczuwalne, a wilgoć zaczęła powoli wnikać w nasze ubrania.

— Jeśli pójdziecie prosto, wyjdziecie na skraju lasu, niemal przy miejscu, w którym czekają konie — poinstruował nas Mil i nagle mocno mnie objął.

— Dusisz — wycharczałem, ale odwzajemniłem uścisk. — Idź już, dzieciaku, może zdążysz się przespać — zaśmiałem się cichutko.

— Rok, Firmil, rok — przypomniał ten dosadnie, po czym skłonił się lekko. Ugh... połamać mu kręgosłup, żeby tego nie robił, czy zostawić zdrowego? Przynajmniej na ciele? — Do zobaczenia.

— Do zobaczenia, Mil — odparłem z cichym westchnieniem. — Uważaj na siebie.

Chłopak ruszył z powrotem, jednak przed wyjściem na jeden z korytarzy zatrzymał się na moment i odwrócił w naszą stronę.

— Zawsze wierny władcy!

W odpowiedzi dostał jednym z kamyków leżących na służącej za podłogę ziemi.

Patrzyłem jeszcze przez moment na drzwi, za którymi zniknął mój przyjaciel, po czym odwróciłem się w stronę drużny.

— Chodźmy, zanim zdążą się zorientować, że nigdzie nas nie ma.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro