Rozdział 24. Zimowa twierdza

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Pamiętajcie tylko, że jedziemy na zamek — odezwałem się wyraźnie, gdy dostrzegłem na jednym z niedalekich już niższych szczytów jasne mury i strzeliste wieże budowli. — Macie się zachowywać tak, jak nakazuje etykieta, bo babka was inaczej osobiście zrzuci z muru, a ja za to odpowiedzialności nie wezmę — ostrzegłem tylko w połowie żartobliwie, odwróciwszy się na chwilę w stronę jasnych. Wydawali się sceptycznie nastawieni do mojego ostrzeżenia, ale nic to, jeszcze się przekonają, że wcale ich nie straszyłem. No, może odrobinę, bo babcia nikogo jeszcze spomiędzy blanek nie zrzuciła, przynajmniej za mojego życia, ale i tak lepiej było jej nie denerwować, tym bardziej że miał też przybyć Mertaniel, który, bądź co bądź, powinien być martwy. Poza tym akurat ci jaśni przejawiali niepokojący talent do przyciągania, niczym magnes, najgorszych możliwych kłopotów, więc nie zdziwiłbym się specjalnie, gdyby babce w końcu puściły przy nich nerwy i doszło do jakiegoś... wypadku, nawet jeśli nie znałem drugiej tak opanowanej osoby, jak ona.

— Ale każdego? — zapytał Arwar dość krytycznym tonem, jakby mimo najszczerszych chęci niezbyt potrafił uwierzyć w moje słowa. Zanim zdążyłem odpowiedzieć, zrobiła to Darelia, jadąca zaraz za owiniętym w kilka warstw grubego materiału rycerzem. Dobrze, że to był już prawie środek wiosny, a nie zima, inaczej niechybnie by zamarzł. Przez to, w jaki sposób on i Mir opatulili się ubraniami, zaczynałem podejrzewać, że Irwania wcale nie sąsiadowała z nami, a leżała na środku jakiejś pustyni.

— Nie, ciebie zrzuci z najwyższej wieży — sarknęła elfka głosem stłumionym trochę przez sięgający aż do nosa kołnierz kożucha. Jedyne, co dało się dostrzec spomiędzy warstw futer, to oczy w odcieniu magenty, chociaż nie miałem pewności, czy dobrze określiłem tę barwę, ponieważ nie orientowałem się zbyt dobrze w nazwach kolorów. Nie zmieniało to faktu, że, musiałem przyznać, były piękne, w pewien sposób wyjątkowe. Przynajmniej nie kojarzyłem nikogo innego, kto miałby tak intensywnie różowe tęczówki, nawet wśród napotkanych mieszkańców sąsiednich państw.

— To prawdopodobne — przyznałem ku zdziwieniu pozostałych, do których chyba w końcu zaczynało docierać, że wcale nie straszyłem ich dla własnej rozrywki. — W każdym razie prosiłbym, żebyście w miarę możliwości szybko przypomnieli sobie, jak należy zachowywać się na dworach i przestrzegali wszystkich zasad etykiety, przynajmniej w oficjalnych sytuacjach — powiedziałem powoli i wyraźnie, ze szczerą nadzieją, że wezmą sobie moje słowa do serca. Odwróciłem się i ponownie pozwoliłem Idlil trochę przyspieszyć, jako że właśnie zjeżdżaliśmy w dół stoku. Musieliśmy wspiąć się na kolejny i przebyć przełęcz, by dotrzeć do celu. Uniosłem głowę, a na moją twarz wkradł się lekki uśmiech, gdy dostrzegłem szybującą wśród chmur Morgatię. Tak naprawdę, jak i reszta ptaków wykorzystywanych w polowaniach, należała do byłej królowej, ale zazwyczaj jednak to mi towarzyszyła. Możliwe, że to przez fakt, że jeszcze jako małe dziecko, gdy ledwo się wykluła, ogłosiłem, wtedy jeszcze nie do końca świadomie, że chcę „właśnie tego ptaszka". Przy okazji kilka razy biedny białozór prawie zginął, bo chciałem poprzytulać mięciutkie pisklę... Na szczęście udało jej się przetrwać ten trudny okres dzieciństwa każdego z nas i rzeczywiście dość często brałem ją na łowy, gdy przyjeżdżałem w góry. Zastanawiałem się, czy nie zabrać jej nawet do Elmedenii, ale w szkole nie miałem czasu na opiekę nad żadną istotą poza samym sobą. Dodatkowo pewna królowa matka miała okropną alergię na sokoły, a ja nie chciałem wtedy przysparzać jej problemów w naiwnej nadziei, że może, jeśli będę wystarczająco dobry, w końcu uda mi się zdobyć, chociaż odrobinę, jej miłości. Tylko dlatego Morgatia została w górach, a ja dopiero na jej widok zdałem sobie sprawę, że naprawdę za ptaszyną tęskniłem. Za wspólnymi łowami trwającymi czasem po kilka dni, momentami, gdy po prostu spędzała ze mną czas, nawet za tymi wszystkimi kaczkami i gołębiami, które z premedytacją na upuszczała mi prosto na głowę, dumna z tego, że udało jej się upolować nową zdobycz. Jej pojawienie się świadczyło o tym, że babka prawdopodobnie już wiedziała o naszym przybyciu. Ciekawe, czy to Mertaniel zdążył przybyć i jej wygadać, czy dowiedziała się tego z innych źródeł. Oczywiście, białozór mógł po prostu akurat tam polować, ale szczerze w to wątpiłem. Nie wierzyłem w aż takie przypadki.

— Chwila, czyli ty jesteś... — Ronul zawahał się przez moment, zanim przypomniał sobie odpowiednie określenie. — Waszą Wysokością? — upewnił się dość ostrożnie, a ja ponownie odrobinę zwolniłem.

— Między innymi. — Zgodziłem się bez większego zastanowienia, chociaż usłyszenie tego tytułu po praktycznie miesiącu używania samego imienia sprawiło, że poczułem się trochę dziwnie i ledwo powstrzymałem cisnący mi się na twarz grymas niezadowolenia. — Ale tylko w sytuacjach oficjalnych, prywatnie tego chyba nie zniosę. — Najchętniej upewniłbym się, że reszta drużyny w ogóle mnie tak nie nazwie, w końcu byliśmy już czymś na kształt przyjaciół, ale musiałem się znowu przyzwyczaić do tego określenia, szczególnie jeśli miałem odzyskać władzę. W końcu wtedy już praktycznie zawsze byłbym „Waszą Wysokością", i to prawdopodobnie w tych mniej oficjalnych sytuacjach. Na największych uroczystościach co mniej pewni swej pozycji dostojnicy potrafili wykazać się niebywałą kreatywnością w wymyślaniu jak najbardziej pochlebiającego tytułu. Co prawda, dotychczas byłem jedynie tego naocznym świadkiem, gdy rozmawiali z mym ojcem, ale ich sposób działania zazwyczaj nie zmieniał się nawet odrobinę. Zresztą, miałem zamiar temu zapobiec tak bardzo, jak tylko się dało. Przydałoby się zrobić drobne porządki na dworze i zastąpić stare, niszczejące już i zdecydowanie mało wydajne elementy wyposażenia nowszymi. Szczególnie te żywe.

Z moich ust wyrwało się ciche westchnienie. Postanowiłem, że później, gdy już przybędę do babki, głębiej się nad tym zastanowię, zamiast zaprzątać sobie takimi sprawami głowę w chwili, gdy powinienem skupić się na drodze. Tak, obecnie najważniejsze było, żeby w ogóle dostać się do zamku, tym bardziej że prowadziłem za sobą grupę nieobeznanych w górach jasnych, których naprawdę nie chciałem wygrzebywać z żadnej zaspy. Oni najpewniej również podzielali to pragnienie, nawet jeśli nie do końca świadomie. Nadal czułem lekką irytację na myśl o rozmowie z poprzedniego ranka, która wykazała ich ignorancję, jednak prawdziwa złość już dawno opadła, ustępując miejsca zmęczeniu. Wiedziałem, że nie powinienem był aż tak na nich krzyczeć, ale próbowałem pocieszyć się, że przynajmniej może sprawi to, że na drugi raz pomyślą o tym, by sprawdzić informacje przynajmniej o tych terenach, o których nie mieli zielonego pojęcia. Nie, żebym sam zachowywał się o wiele lepiej, mogłem się bowiem założyć, że prawdopodobnie sam bym nie zebrał połowy niezbędnych wiadomości i nadrabiał to po drodze. Westchnąłem cicho i potarłem skronie. Zdecydowanie potrzebowałem odpoczynku.

Nagle dotarło do mnie, że rzeczywiście dobrze byłoby, gdyby mój brat już dotarł. Nawet nie dlatego, że mógłbym z nim od razu porozmawiać, a i dostałby za swoje od babci, ale dlatego, że ta sama kobieta byłaby zbyt zajęta robieniem mu kazania i wychodzeniem z szoku po jego przybyciu, że może nie skupiłaby się tak bardzo na tym, jak jej młodszy wnuk zawalił sprawę. Miałem ochotę sam sobą potrząsnąć za to, że byłem aż tak naiwny i nie dostrzegłem podstępu, który teraz wydawał mi się tak oczywisty. Jak to mówią, mądry ciemny po szkodzie. Mogłem mieć tylko nadzieję, że babka też spojrzy na to w ten sposób. Skoro zgodziła się pomóc i odpisała na mój list, to istniała jakaś szansa na to, że jednak odrobinę odpuści mi to, że zaledwie miesiąc starczył, by pozbawić mnie władzy, nawet jeśli ta i tak leżała głównie w rękach innych osób.

Dobra, nie było co ukrywać. Miałem przerąbane. Babcia mnie udusi.

Znów pieliśmy się w górę, ku dobrze mi znanej przełęczy. Pokonanie jej zajęłoby jakąś godzinę, może dwie, potem już tylko droga po kolejnym stoku, by dotrzeć do bram starej warowni, wybudowanej kilka wieków temu, by namiestnik lenna, a wcześniej również prowincji, mógł sprawować z niej władzę nad całym obszarem. Ponadto pełniła funkcję jednego z najważniejszych punktów obronnych, choć niewiele razy musiała wytrzymywać atak wrogich wojsk. Mimo że wiele innych starych fortec zostało już opuszczonych i prawdopodobnie popadało powoli, aczkolwiek nieubłaganie w ruinę, ta, w której straż pełnił ród mego wuja, utrzymywano w doskonałym stanie.

Poprawiłem pelerynę, której gruby materiał doskonale chronił przed wciąż odczuwalnym, mimo wiosennej pory, chłodem. Suche powietrze sprawiało, że niska temperatura zdawała się jeszcze mocniej odczuwalna, chociaż i tak nie była najgorsza, zdarzały się o wiele zimniejsze dni, gdy nawet przyzwyczajeni do temperatur mieszkańcy drżeli od przenikającego przez warstwy wełny i futra mrozu, wbijającego w skórę niewidzialne igły. Na niebie pojawiały się szare, gęste chmury, nieubłagane zwiastunki śniegu. Trzeba się pospieszyć. Uznałem, że warto o tym powiedzieć reszcie, dlatego odwróciłem się tak, by widzieć ich dokładniej. Jaśni siedzieli skuleni w swoich siodłach, a ich konie z wyraźną niechęcią kłusowały po pokrytej grubą warstwą białego puchu drodze.

— Musimy przyspieszyć, niedługo sypnie śniegiem — rzuciłem i wskazałem na ołowiane kłęby, lada moment mające skryć za sobą słońce. — Uwierzcie, że wolelibyście nie przebywać wciąż na zewnątrz w środku śnieżycy. — Sam nie miałem na to najmniejszej ochoty, nawet nie dlatego, że znalezienie się wśród gwałtownie szalejącego, niosącego ze sobą mróz wiatru i gęstego, sypiącego bez przerwy śniegu, klejącego się do ubrań oraz skóry, nie należało podobno do najprzyjemniejszych przeżyć. Nie, to nie był powód, w końcu zima nieodłącznie wiązała się z moją magią i dla odmiany uwielbiałem uczucie zimnych, białych płatków na twarzy. Nawet przy całej miłości do śnieżyc zdawałem sobie jednak sprawę, jak niebezpieczne one są i to właśnie dlatego wolałem w ich czasie znajdować się we własnej komnacie, z kubkiem ciepłego napoju i książką w rękach, a szalejący żywioł obserwować co najwyżej przez okno.

— Jest środek wiosny! — zauważyła Taria z niedowierzaniem, choć wyraz jej twarzy, gdy spojrzała w górę, zdradzał, że wcale nie jest pewna, czy pora roku ma jakikolwiek wpływ na pogodę.

— W górach to środek zimy — odparłem dość wyrozumiale, w końcu nie musiała tego wiedzieć. Nagłe zmiany aury na tych terenach były czymś, co potrafiło zadziwić nawet same Dzieci Nocy, przynajmniej te wychowane w głębi kraju, ponieważ osoby pochodzące z nadmorskich osad doskonale zdawały sobie sprawę z nieprzewidywalności pogody, która na morzu często dorównywała tej w górach. Nawet jeśli istniała znacząca różnica między śnieżycą a sztormem, samo nagłe przejście od świecącego w pełnej krasie słońca po szalejący śnieg nie było dla nich czymś zaskakującym.

— A macie tu kiedyś wiosnę? — zapytał Arwar z dość dużą ostrożnością w głosie, a ja zastanowiłem się przez chwilę. Spojrzałem jeszcze raz w górę, by ocenić, ile czasu mieliśmy, by dotrzeć na miejsce, nim zacznie sypać.

— W środku lata — odpowiedziałem w końcu, wzruszywszy ramionami. — Ale wtedy też nie wiadomo, czy nagle nie sypnie śniegiem. — Ścisnąłem mocniej boki Idlil, a ta bez wahania przyspieszyła, choć niewiele. W końcu wąska i kręta, przebiegająca między górskimi grzbietami droga nie należała do bezpiecznych nawet dla pieszego wędrowca. Jazda wierzchem była wręcz podwójnie niebezpieczna, ale jeszcze nie na tyle, byśmy musieli z niej zrezygnować. Wystarczyło po prostu przemieszczać się kłusem, przynajmniej do czasu, aż trakt stanie się szerszy i równiejszy. Mieliśmy jakąś godzinę do celu, więc doszedłem do wniosku, że powinniśmy dotrzeć na miejsce, nim na dobre się rozpada. Trasa, dotychczas wijąca się w górę jednego ze stoków, kierowała się stopniowo w dół, ku przełęczy. Tę pokrywał śnieg, sięgający może do kostek, częściowo wynik samych opadów, częściowo zapewne tego, że część chłodnego puchu zsunęła się z grani mimo pokrywających stoki lasów, pozostawiwszy szczyty i strome zbocza przykryte tylko cienką warstwą bieli.

Z każdym kolejnym krokiem zbliżaliśmy się do położonego między dwoma potężnymi szczytami przesmyku. Powróciły do tej pory zastąpione raczej przez krzewy i ostrą trawę lasy, pachnące mocno świeżym igliwiem i żywicą, co było dużą odmianą od chłodnego i odrobinę wilgotnego, specyficznego aromatu skał i górskiego powietrza. Ledwo słyszalny dotychczas świergot skrytych w gałęziach ptaków stał się wyraźniejszy, choć odgłos uderzających o pokryte częściowo śniegiem skały kopyt wciąż momentami go zagłuszał, przypominając o tym, że nie byliśmy na spacerze i musieliśmy jak najszybciej pokonać przełęcz, zamiast zachwycać się naturą. Co prawda, odnosiłem wrażenie, że jaśni co chwilę o tym zapominali, bo co rusz ktoś odrobinkę zwalniał, by z nieukrywanym zauroczeniem przyjrzeć się dokładniej surowym szczytom w oddali i tylko ostre spojrzenia oraz znaczące odgłosy wydawane wtedy przez pozostałych sprawiały, że nikt nie został w tyle.

Pokręciłem głową z ledwo skrywanym rozbawieniem, po czym skupiłem się na drodze. Wysokie, jasne mury położonego na szczycie jednej z mniejszych gór zamku były już doskonale widoczne, przez co odetchnąłem z ulgą. Sama budowla zresztą należała do rozpoznawalnych, surowa i strzelista, a przy tym wszystkim wciąż masywna niczym otaczające ją szczyty. Doskonały przykład tego, jak powinno się budować twierdze, praktycznie niemożliwe było, by wrogie wojsko dotarło do niej niezauważone, a obrona w tak trudnym terenie nie należałaby do bardzo kłopotliwych, o ile przeciwnik nie dałby rady dokonać wyjątkowo dokładnego oblężenia, co graniczyło zaś z niemożliwością.

Pierwsze płatki śniegu przywitały nas, gdy po wyjątkowo mozolnej jeździe pod górę dotarliśmy do bramy zamku. Stojący przy wrotach wartownicy popatrzyli na nas zmieszani, jakby zupełnie nie wiedzieli, co zrobić. Od razu rzucił mi się w oczy ich młody wiek. Czyżby babcia uznała, że wśród straży potrzeba świeżej krwi?

— Niezapowiedziany zjazd rodzinny? — usłyszałem też niemal od razu w ramach powitania i aż zrobiło mi się miło, gdy po tych wszystkich tygodniach do moich uszu dotarło zdanie wypowiedziane w moim języku, a nie we wspólnym. Uśmiechnąłem się z nieskrywaną, choć lekką złośliwością w stronę dziewczyny, która wypowiedziała te słowa. W pierwszej sekundzie, gdy ją zauważyłem, aż wbiło mnie w siodło, ale nie pozwoliłem, by zaskoczenie stało się zbyt widoczne.

Też cię kocham, Antrawo, naprawdę. Ale co ty sobie zrobiłaś?!

— Hahaha, bardzo śmieszne. — Ześlizgnąłem się z siodła i kątem oka dostrzegłem, że jaśni zrobili to samo. — Co ci się stało z włosami? — rzuciłem w stronę strażniczki, całkowicie ignorując skrępowanie młodzików przy bramie, którzy mogli być co najwyżej w moim wieku. Nie zdziwiłbym się, gdyby w rzeczywistości byli rok albo dwa młodsi, bo pilnowanie bramy nie należało do zbyt wymagających zadań, za to doskonale uczyło odpowiedzialności i czujności.

— Mogłabym zapytać o to samo — prychnęła Antrawa, a jej dłoń mimowolnie powędrowała do krótko przyciętych włosów, które pojawiły się na miejscu dwóch grubych, długich warkoczy, zawsze kołyszących się w rytm jej ruchów. Spojrzała na mnie uważnie spod długawej grzywki, a z jej ust nawet na moment nie zszedł filuterny uśmieszek. — Jesteś dzisiaj już drugą osobą, która przyjeżdża ze zmienionym kolorem i trzecią, która w ogóle zmieniła fryzurę.

— Zaklęcie okazało się wyjątkowo trwałe — wyjaśniłem krótko, a mina starej przyjaciółki od razu powiedziała mi, że będzie drążyć ten temat na osobności. Uznałem, że wtedy również wrócę do sprawy jej przyciętych włosów, skoro postanowiła ją tak zręcznie ominąć. — Czyżby przywiało Rhylisa?

— Kapitan Flantrel przybył, by zachwycić cały dwór swym niezwykłym wyczuciem kolorystycznym. Jestem pewna, że wyznaczy on nowe trendy w szlacheckiej modzie — odparła dziewczyna uprzejmie, choć widać było, że ledwo powstrzymuje śmiech. — Na szczęście niewygodne zainteresowanie nim zniknęło, gdy do wszystkich w końcu dotarło, kto mu towarzyszy.

— Czyżby? A czemuż miałoby tak być? — zapytałem niewinnym tonem, po czym odwróciłem się do reszty. — Mert przyjechał z przyjacielem — wyjaśniłem wyraźnie zagubionym jasnym, a Taria uśmiechnęła się z wyraźną wdzięcznością. Reszta tylko pokiwała głowami, ale również wydawali się zadowoleni z tego, że dowiedzieli się czegokolwiek.

— Nie jesteś dobrym kłamcą, wiem, że masz doskonałą świadomość, o czym mówię, mój panie. — Antri specjalnie podkreśliła ostatnie słowa, świadoma, że tylko mnie to zirytuje. — A wy czego się tak patrzycie?! — warknęła nagle w stronę młodzików przy bramie. — Biegiem do Jej Łaskawości, poinformować o przybyciu króla, wy lenie! — praktycznie krzyknęła, a chłopcy spojrzeli po sobie z czystym przerażeniem, zanim rzucili się ku dziedzińcowi, niemal przepychając się w przejściu. — W każdym razie, Księżniczka Ciotka prawie zemdlała, a Królowa Babka wykazała się wyjątkowo trzeźwym myśleniem i sypnęła na Jego Książęcą Mość mieszankę ziół odstraszających demony. Co zaskakujące, nie zniknął, co najwyżej zaczął kichać przez ilość tego zielska.

— Nie strasz dzieci — zaśmiałem się, odprowadzając wzrokiem przyszłych strażników i z rozbawieniem pokręciłem głową na opis dziewczyny. Potem jednak odezwałem się już we wspólnej mowie, by wszyscy zrozumieli: — Pozwólcie, że przedstawię. — Odwróciłem się częściowo w stronę skupionej w grupce reszty drużyny. — Drużyno, to jedna ze strażniczek królowej babki, Antrawa Pernewe. Antri, poznaj księcia Arwara Ilmaryjskiego, księżniczkę Darelię Verrante, Tarię, Mira Laene i Ronula, który do tej pory nie podał mi swojego nazwiska — powiedziałem z teatralną wręcz powagą, wskazując dłonią każdego z jasnych.

— Rarsh — zdradził w końcu swoje nazwisko wyraźnie rozbawiony tym krasnolud, a reszta również wyraźnie się rozluźniła, uznawszy, że nic im nie grozi. Prawdopodobnie aż do tego momentu nie wiedzieli dokładnie, co się dzieje i na pewno nie pomogło im to, że z przyzwyczajenia rozmawiałem z Antrawą po eliońsku, przez co najpewniej nie zrozumieli ani słowa.

— Miło poznać tak... interesujące towarzystwo. — Na pokrytej piegami twarzy strażniczki pojawił się miły uśmiech, idealny, by przekonać kogoś o swoich dobrych zamiarach. Dosięgnął on nawet szarych oczu, rozjaśniając je odrobinkę i przekonując tak samo jasnych, jak i mnie, że był on szczery. — Wejdźcie, zanim na dobre się rozpada, i tak długo już tutaj stoimy, a nie przystoi tak rozmawiać pod bramą — dodała z mocnym akcentem, i otworzyła szeroko wrota, marudząc pod nosem na niekompetencję swoich nowych podwładnych. Jakby sama nie była w ich wieku taka sama...

— W jakim humorze jest babka? — wyszeptałem do niej, gdy przechodziliśmy przez bramę. Poprawiłem pelerynę i strzepałem z niej płatki śniegu, które osiadły na grubym, ciemnym materiale.

— Powinieneś przeżyć i nie mieć problemów z siedzeniem — padła krótka odpowiedź, wypowiedziana równie cichym tonem.

Weszliśmy na dziedziniec, którego w większości skalisty grunt powoli zakrywały płatki śniegu, wnikające w każdą możliwą szczelinę. Otoczony był murem przechodzącym w skrzydła mieszkalne, a także spiżarnię i magazyny, skryte w podziemiach zamku. W kątach prostokątnego placu stały również inne budynki, również wzniesione z kamienia, jednak ciemniejszego i nieobrobionego aż tak skrupulatnie, jak w przypadku samej twierdzy. Jak szybko się również przekonałem, cała ziemia należała do dość śliskich, najwyraźniej lód nie chciał odpuścić.

Wraz z jasnymi oddaliśmy nasze konie służbie, która od razu zabrała je do stajni. Zazwyczaj dbałem o Idlil sam, jednak tym razem nie miałem na to czasu, a wiedziałem, że podwładni babki zajmą się nimi we właściwy sposób. Rozejrzałem się po dziedzińcu, przetarłem dłonią oczy, by mieć pewność, że wszystko dobrze widzę. Jednak mój brat, wybiegający z wnętrza zamku, nie zniknął. Tak samo, jak owinięta szczelnie płaszczem z kapturem, barczysta postać, która najwyraźniej obserwowała go równie uważnie, co ja.

Podszedłem do niej i przekrzywiłem lekko głowę. Byłem niemal pewien, że wiem, z kim mam do czynienia, ale musiałem się upewnić.

— Rhylis? To ty? — zapytałem, jednocześnie jednak wciąż obserwując, jak Mertaniel powoli, jednak nadzwyczaj uparcie sunie w stronę muru, z trudem utrzymując równowagę na śliskiej nawierzchni. Czyli wyjątkowo nie chciał, aby babcia go dopadła. Zresztą, te uszy to chyba nie zaczerwieniły mu się od zimna...

Postać w odpowiedzi na moje pytanie pokiwała jedynie głową, nadal skupiona na obserwowaniu mojego starszego brata.

Spojrzeliśmy po sobie z resztą drużyny. Co prawda, nie znali kapitana gwardii, ale im również to zachowanie wydało się niecodzienne. Czyżby ta fryzura była aż tak zła?

— Zdejmij ten kaptur, aż tak nie sypie — rzuciłem i oparłem się o mur, żeby wygodniej obserwować rozwój wydarzeń. Reszta stanęła obok mnie, również zaciekawiona całą sytuacją. Darelia w zamyśleniu bawiła się rękawem wełnianej tuniki, a Arwar i Mir tylko spoglądali uważnie spomiędzy warstw materiałów, przez które ledwo widziałem ich twarze.

— Nie — odparł krótko Rhylis, tonem, który trudno było mi zidentyfikować. Często rozmawiał w ten sposób z osobami, przed którymi chciał ukryć swoje uczucia, szczególnie negatywne. Z jednej strony domyślałem się, że niezbyt chciał chwalić się nową fryzurą, ale na pewno nie było aż tak źle. W końcu to tylko włosy, za jakiś czas i tak wróciłyby raczej do normalności. Ja za to chciałem jak najszybciej zobaczyć zmiany, żeby nie przeżyć szoku później, w najmniej odpowiedniej chwili.

— Rhylis, zdejmij kaptur — powtórzyłem, starając się ukryć lekkie zniecierpliwienie.

Tymczasem Mertaniel również dotarł do muru i nieco przyspieszył, by jak najszybciej do nas dotrzeć. Z pewnym zaskoczeniem zauważyłem, że brat również zmienił fryzurę i obciął włosy. Wyglądał nieco dojrzalej, chociaż nadal nie dałbym mu tylu lat, ile miał w rzeczywistości. Pomachał do nas z lekkim uśmiechem na bladej twarzy, wyraźnie uszczęśliwiony, że dotarliśmy.

Taria od razu mu odmachała i trąciła lekko łokciem Arwara, żeby zrobił to samo. Szczerze wątpiłem, by młodzieniec to poczuł przez te wszystkie ubrania, ale również uniósł rękę, choć nie tak entuzjastycznie. Mir i Ronul również poszli ich śladem, a Darelia skinęła jedynie leniwie głową.

— Rhyl, no nie daj się prosić! — zawołał Mert, gdy podszedł już dość blisko. — Pochwal się fryzurą. — Uśmiechnął się nieco złośliwie, a Rhylis skierował głowę ponownie w jego stronę i najpewniej spojrzał na mojego brata spod byka. Ja przynajmniej na jego miejscu tak bym zrobił.

— Wolałbym tego uniknąć, mój drogi — ogłosił dowódca gwardii, mimowolnie mocniej naciągając kaptur na głowę. Czyli jednak Mertaniel musiał się postarać ze swoją zemstą, skoro kapitan tak się opierał.

— Zdejmij ten kaptur, nie ty jeden wyglądasz teraz jak idiota! — Przewróciłem oczami, mimowolnie sięgając dłonią do włosów. Zaczynałem się powoli przyzwyczajać do bieli, ale jednak tęskniłem za swoimi rudymi lokami. Wtedy przynajmniej nikt nie miał problemów z rozpoznaniem mnie, a bez tego płomiennego koloru czułem się nieswojo, nawet jeśli była to tylko głupia barwa.

— Co, zaklęcia nie chce ci się cofać? — zaśmiał się Mert, przyjrzawszy mi się uważnie. W odpowiedzi rzuciłem w niego wyczarowaną w mgnieniu oka śnieżką, przed którą ledwo uchylił się Rhylis, najwyraźniej również zaciekawiony tą nagłą zmianą.

— Zaklęcie jest aż za mocne, jeśli już — prychnąłem i strzepałem śnieg z rękawiczki. — No, Rhylis, przecież i tak to zobaczę, a tak będziesz miał to za sobą.

— Jak się pochwalisz, to może szybciej zniknie — dodał brat kuszącym tonem, spoglądając na towarzysza spod gęstych rzęs z wyraźnym samozadowoleniem.

Najwyraźniej to sprawiło, że gwardzista w końcu odpuścił. Złapał kaptur i wyraźnie niechętnym ruchem ściągnął go z głowy.

Na moment odebrało mi mowę.

Zagryzłem wargi i szybko odwróciłem wzrok w usilnych próbach zachowania resztek powagi. Naprawdę, nie spodziewałem się, że Mertaniel posunie się aż tak daleko i stworzy na głowie Rhylisa tak barwne, zdecydowanie rzucające się w oczy plamy. Zauważyłem, że Arwar wyjątkowo uważnie wpatrywał się w pokryte gęstymi chmurami niebo nad nami i oddychał głęboko, jakby w ten sposób chciał się uspokoić. Darelia zacisnęła usta i drżała lekko od z trudem powstrzymywanego śmiechu, tak samo, jak i Mir. Barki Ronula trzęsły się zdradliwie, a Taria skryła cisnący się na twarz uśmiech za materiałem szala.

— Możecie się śmiać, wasze próby powstrzymania się od tego i tak nie są ani trochę skuteczne — westchnął ze zmęczeniem kapitan. Najwyraźniej nie byliśmy pierwszymi osobami, które tak zareagowały na jego nową fryzurę. Miałem tylko nadzieję, że Mertaniel rzeczywiście planował ją usunąć w miarę szybko, zanim zobaczy ją wystarczająca ilość osób, by stała się obiektem żartów przez kolejne pół roku.

Spojrzeliśmy po sobie, a gdy ponownie skierowaliśmy wzrok na różowo-zielone plamy z dodatkiem brudnego brązu, nikt z nas już nie wytrzymał i wybuchnęliśmy zgodnym śmiechem.

Oparłem się mocniej o mur, wciąż bezsilnie chichocząc mimo prób uspokojenia. Z trudem łapałem powietrze i zaczynał już mnie boleć brzuch, ale nie sprawiło to, że w końcu udało mi się powstrzymać rozbawienie. Reszta drużyny sprawiała wrażenie dręczonych przez ten sam problem. Rhylis zlitował się nad nami i zrezygnowany ponownie schował twarz w cieniu kaptura. Spowodowało to, że po kolejnej dłuższej chwili walki w końcu dałem radę uspokoić się i wyprostowałem się, oddychając głęboko chłodnym, górskim powietrzem. Obok mnie dziewczęta ocierały łzy rozbawienia, a Arwar i Mir dyszeli niczym po długim biegu. Ronul przymknął na chwilę oczy, by mieć pewność, że nie wybuchnie ponownym śmiechem.

— Cóż za radosne poruszenie. Czyżbym coś przegapiła? — usłyszałem nagle chłodny, niski głos, który sprawił, że znów poczułem się, jakbym miał pięć lat i został przyłapany na jakiejś psocie. Przełknąłem z trudem ślinę i odwróciłem w stronę, z której dochodziły słowa, z całej siły próbując się nie skulić.

Mertaniel nieświadomie dotknął opuszkami palców ucha, zanim przyłapał się na tym i gwałtownie opuścił dłoń. Uśmiechnął się w próbie ukrycia zdenerwowania, co wyszło mu dość dobrze, jednak nie na tyle, byśmy nie zauważyli, że jest to wymuszony wyraz twarzy.

Za to babcia patrzyła na nas z nieczytelną miną, która sprawiała tylko, że obydwaj stresowaliśmy się jeszcze bardziej, nawet jeśli Mert miał już trudną rozmowę za sobą.

— Weruntis, babciu. — Starałem się, by nie zabrzmiało to, jak pytanie, jednak i tak średnio to wyszło, a głos z pewnością podniósł mi się o dobrą oktawę.

W odpowiedzi otrzymałem kolejne niejasne spojrzenie stalowoszarych oczu, zanim z ust babci wydostało się delikatne westchnienie.

— Alegerien, w tej chwili do środka — zaczęła nieznoszącym sprzeciwu głosem, a Mertaniel uśmiechnął się do mnie ze współczuciem. — Inris, proszę, zajmij się gośćmi. — Ciocia pojawiła się praktycznie znikąd, szczelnie otulona materiałem ciemnobrązowej sukni. — Karion, masz trzy sekundy, żeby odczarować fryzurę kapitana Flantrela, to ma się zmyć bez żadnych problemów w ciągu tygodnia.

— Ależ babciu... — zaczął mój brat, wyraźnie chcąc się sprzeczać, jednak zimny wzrok królowej babki sprawił, że od razu zamilkł.

— Już. Jesteś dorosły. A wy powinniście pilnować bramy, czyż nie? — Tym razem skierowała się do młodziutkich strażników, którzy ukradkiem próbowali podsłuchać rozmowę. Ci od razu spłonęli rumieńcami i czmychnęli na swoje stanowiska. Nie mieli ochoty stać się kolejnymi przyczynami królewskiego gniewu.

Ja za to niechętnie powlokłem się w stronę wejścia do zamku.

❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦❦

Nie spodziewałam się, że napisanie tego rozdziału zajmie mi tyle czasu... Nie jest zbyt długi i nie powiedziałabym nawet, że mi się podoba, ale przynajmniej zaczęłam już kolejny, więc tym razem powinien pojawić się szybciej.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro